Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
92%
Już półtora roku po premierze świetnie odebranego modelu X-T3 pojawia się jego następca oferując tylko kilka, ale być może kluczowych dla wydajności i ergonomii usprawnień. Sprawdźmy, czy warto po niego sięgnąć!
Korpus modelu X-T4 jest wyraźnie masywniejszy. Choć sam kontur aparatu prezentuje się niemal identycznie, aparat nieznacznie urósł by pomieścić większą baterię i system stabilizacji matrycy. Jest więc widocznie grubszy i cięższy od modelu X-T3. Bynajmniej nie jest to jednak powód do zmartwień. Jednocześnie uwydatniono grip i aparat znacznie lepiej leży teraz w ręce, zapewne będzie bardziej komfortowy podczas dłuższych zleceń. Sprawia też zwyczajnie bardziej profesjonalne wrażenie. Zdjęcia tego nie oddają, ale X-T4 względem modelu X-T3 to jak przesiadka na kolejnego iPhone’a. Niby wciąż to samo, a jednak za każdym razem jest nieco lepiej i przyjemniej.
Do jakości wykonania w zasadzie trudno się przyczepić. Choć aparaty Fujifilm nigdy nie uchodziły za specjalnie trwałe w dłuższym horyzoncie (odpadające przyciski, podkładki pod kciuk czy też odchodzące z czasem okleiny), pierwsze (i kolejne) wrażenie jest naprawdę świetne. Wszystkie kontrolery pracują z właściwym, starannie wyregulowanym oporem, a przyciski oferuja przyjemny wyczuwalny skok. Nic nie trzeszczy, nie ma luzów, udało się też pozbyć jakiegokolwiek wrażenia plastikowości. Uszczelniony korpus wydaje się być na tyle pancerny, że można by nim wbijać gwoździe. Dobre wrażenie robi też twardy, gładki i połyskujący lakier, który jest znacznie przyjemniejszy w dotyku (przynajmniej w wersji czarnej) niż chropowate propozycje niektórych producentów.
W X-T4 zaszły też pewne zmiany ergonomiczne. Obsługa nadal opiera się na lubianej i przede wszystkim wygodnej filozofii rodem z aparatów analogowych, ale producent wprowadził kilka usprawnień, które uczynić mają X-T4 jeszcze bardziej komfortowym.
Przycisk szybkiego menu Q wysunięty został na górę tylnej ścianki, a w jego wcześniejsze miejsce przesunięto przycisk blokady ekspozycji. Z kolei AF-L zastąpiono przyciskiem AF-On (funkcjonalność można swobodnie regulować w menu personalizacji), który jest teraz także nieco większy. Nowością, i sygnałem jak rozłożono akcenty w X-T4, jest też pojawienie się dedykowanego przełącznika trybu filmowego, który zastąpił dźwignię trybów pomiaru światła.
Z początku zastanawiałem się czy to dobry ruch. Odpowiedź przyszła sama podczas niezobowiązującego wypadu z aparatem zacząłem bezwiednie przełączać się na tryb filmowy, by oprócz zdjęć ograć też kilka ujęć. Możliwość błyskawicznej, prostej zmiany trybu sprawia, że zwyczajnie chce się filmować. Będzie to również duże ułatwienie dla osób, które w swojej pracy zamiennie używają fotografii i obrazu ruchomego. Dodatkowo w obydwu trybach aparat zapamiętuje oddzielne ustawienia, ale o tym później. Aha, ale co z możliwością szybkiego wyboru trybu pomiaru światła? Prawdę mówiąc, w przypadku Fujifilm i tak trudno zauważyć między nimi różnicę i niewielu zapłacze za fizycznym przełącznikiem. Zawsze można też przypisać tę opcję do któregoś z przycisków funkcyjnych.
Zmienił się również układ podwójnego slotu na karty SD, które teraz ustawione są pionowo, pod sobą, co pozwoli uniknąć sytuacji, w której nieumyślnie wysuniemy niewłaściwą kartę. Dodatkowo „drzwiczki” chroniące sloty możemy wypiąć, co ułatwi filmowanie na gimbalu, którego ramie w niektórych sytuacjach mogłoby uniemożliwić ich pełne otwarcie.
Niestety nie obyło się też bez uszczupleń. Aparat pozbawiony został portu słuchawek. Odsłuchu poziomów audio dokonywać możemy co prawda przez adapter na złącze USB-C, ale dodatkowy dyndający kabel raczej nie poprawi komfortu pracy. Poza tym nie będziemy wtedy w stanie jednocześnie wykonywać odsłuchu i doładowywać aparatu z powerbanku. Jedyną szansą na odsłuch w starym stylu jest więc dokupienie battery gripa, który wzorem modelu X-H1 wyposażony został w tradycyjny port słuchawek.
I tak dochodzimy do najważniejszej chyba zmiany ergonomicznej w nowym korpusie. Oczywiście mamy na myśli nowy mechanizm odchylania, a w tym wypadku właściwie obracania ekranu. Podobnie jak w aparatach Canon i Lumix, 3-calowy ekran LCD o rozdzielczości 1,62 Mp umieszczony został teraz na obracanym przegubie, umożliwiając obrócenie go do pozycji selfie oraz zamknięcie do środka, zabezpieczając go ty samym przed uszkodzeniami mechanicznymi.
Czy to dobra zmiana? I tak i nie. Rzeczywiście większe bezpieczeństwo ekranu jest nieocenione, zwłaszcza jeśli nie mamy w zwyczaju chuchania i dmuchania na sprzęt fotograficzny. Kuleje nieco jednak samo wykonanie. Zawias wydaje się lekko chybotliwy i nie wykluczone, że z czasem będzie łapał luzy. Największym problemem może jednak okazać się zbyt mały otwór na palec, przez co zahaczenie ekranu i jego odchylenie wymaga czasem kilku prób. Rzecz irytująca, tym bardziej że wraz z dłuższym fotografowaniem nie udało nam się wypracować efektywnego sposobu na otwarcie go jednym ruchem.
Otwór do otwierania jest głęboki, ale zbyt mały by można było w nim wygodnie zmieścić palec
Jeśli zaś chodzi o samą ergonomię pracy, odchylenie w ten sposób będzie z pewnością wygodniejsze w przypadku filmowania - ustawiając ekran otwarty na bok, a przy tym ustawiając się względem aparatu nieco po skosie łatwiej balansować zestawem w rękach i przede wszystkim manualnie ostrzyć. To jednak w dużej mierze zależeć będzie od osobistych preferencji.
Żadnych zastrzeżeń nie mamy za to do jakości i jasności wyświetlanego obrazu. Ekran jest kontrastowy i rzetelnie prezentuje ekspozycję, dynamikę oraz kolorystykę zdjęć - po zgraniu ich na komputer, na monitorze graficznym prezentują się niemal identycznie i nie mamy wrażenia, że oglądamy gorsze wersje tych samych fotografii. Zdając się na wskazania ekranu warto uważać jedynie w przypadku bardzo słabego światła. Monitor delikatnie zbyt mocno rozświetla cienie, ukazując w nich detale, które na komputerze okażą się niemal zupełnie czarne. To jednak standard na rynku aparatów.
Dobrze też, jak zwykle z resztą w przypadku Fujifilm, prezentuje się rozmieszczenie poszczególnych ikon w kadrze - są małe, czytelne i nie przysłaniają bezsensownie kadru, jak chociażby w bezlusterkowcach Sony. Żadnych informacji też nie brakuje, a użytkownik może z poziomu menu dokładnie decydować, które z nich mają być wyświetlane. Co ważne, w bezpośrednim porównaniu ekran wydaje się być nieco jaśniejszy niż u poprzednika przy bazowych ustawieniach.
Wygląda na to, że Fujifilm wreszcie dopracowało też kwestię kontroli „gestów”, czyli funkcji uruchamianych poprzez przeciągnięcie palcem po ekranie w określonym kierunku. We wcześniejszych konstrukcjach było to na tyle nieprzewidywalne, że radziliśmy funkcję te po prostu wyłączać. Teraz wszystko działa zaskakująco dobrze. Podobnie szybko aparat reaguje na dotykową kontrolę punktu AF podczas spoglądania przez wizjer czy nawigację po zdjęciach. Co ciekawe, mimo dobrej skuteczności w trybie fotografowania, obserwujemy widoczną ślamazarność i niewielką skuteczność w przypadku dotykowej kontroli menu pomocniczego Q.
Trudno też zarzucić cokolwiek jasnemu i wyraźnemu wizjerowi elektronicznemu o rozdzielczości 3,6 Mp i powiększeniu 0,75 x. To dokładnie ten sam moduł, co w przypadku poprzednika, który oferuje wysoką płynność wyświetlania już w trybie normalnej wydajności (w trybie Boost częstotliwość odświeżania wzrasta do 120 kl./s), a do tego jest jasny i kontrastowy.
Wady? Delikatna dystorsja, której nie obserwowaliśmy u poprzednika, spowodowana zapewne inną soczewką wizjera oraz - choć nie podaje tego specyfikacja - delikatnie niższy punkt oczny. Są to jednak różnice, które nie będą realnie wpływać na komfort pracy.
Warto też wspomnieć, że nie obserwujemy jakiegokolwiek opóźnienia czy efektu blackoutu w przypadku zdjęć seryjnych - zarówno w trybie 12 kl./s dla migawki mechanicznej, jak i 20 kl./s dla migawki elektronicznej podgląd obiektu na żywo cały czas jest widoczny w wizjerze.
Widok w trybie Sports Finder
Miłym dodatkiem jest obecny już w modelu X-T3 tryb Sports Finder. Pozwala wykonywać 16-megapikselowe zdjęcia za pomocą wycinka oryginalnego kadru (crop 1.25x), a wycinek ten zostanie oznaczony w wizjerze w postaci ramki. Fotografujący sport czy odległą akcję otrzymają więc dodatkowe przybliżenie, a podgląd całego kadru umożliwi wygodniejsze śledzenie akcji.
W kwestii układu menu nie zmieniło się praktycznie nic. To cały czas ten sam z jednej strony wygodny, a z drugiej zagmatwany momentami system. Jak to możliwe? Choć główne funkcje pogrupowane są bardzo logicznie, pewnym problemem okazuje się niekiedy dotarcie i aktywacja funkcji pochowanych w zakładkach ustawień. Dla przykładu, by włączyć siatkę pomocniczą, nie wystarczy jedynie aktywować opcji siatki, trzeba jeszcze włączyć jej wyświetlanie w innej sekcji menu ustawień. Tego typu kwiatków jest więcej, ale ostatecznie da się nad tym zapanować.
Nie zmieniło się PRAWIE nic, menu otrzymało bowiem jedno bardzo ważne usprawnienie. Mianowicie otrzymujemy osobny i bardziej przejrzysty układ menu dla trybu filmowego. Wcześniej cały gąszcz dostępnych funkcji zebrany był w jedną zakładkę menu podstawowego, teraz jest rozdzielony na 6 osobnych sekcji - dokładnie tak jak w przypadku trybu fotograficznego. Plusem jest także to, że ustawienia wideo nie zaśmiecają menu fotograficznego i odwrotnie - aktywują się osobno, po przełączeniu na tryb foto lub wideo. Co ważne, w obydwu trybach aparat zapamiętuje zupełnie osobne ustawienia, dzięki czemu po przełączeniu na filmowanie nie będziemy musieli tracić czasu na regulację parametrów - wszystko będzie w takim samym porządku, jak przy ostatnim włączeniu trybu wideo.
Aparat robi także świetne wrażenie pod względem personalizacji. Własne ustawienia możemy przypisać do 9 przycisków na obudowie, tylnego pokrętła sterującego oraz 4 „gestów” na ekranie dotykowym, przy czym wybierać możemy spośród aż 60 różnych pozycji.
Do tego otrzymujemy też w pełni konfigurowalne menu pomocnicze Q (15 pozycji) wraz z 7 bankami ustawień użytkownika. To dobra alternatywa dla trybów użytkownika, do których można by przypisać całość ustawień aparatu.
Oprócz tego, możemy także personalizować zakładki Mojego Menu w menu standardowym, osobno dla trybów foto i wideo. Jednym słowem trudno narzekać i nawet najbardziej wybredni maniacy personalizacji powinni być usatysfakcjonowani. Wady? Może dość przeciętna responsywność ekranu dotykowego w zakresie kontroli menu Q i brak możliwości nawigacji dotykiem po menu standardowym.
Niestety Fujifillm cały czas po macoszemu traktuje swoją aplikację mobilną. Choć w ostatnich latach przeszła ona lifting, nadal pełna jest drobnych błędów. Choć nie notujemy opóźnień czy przycinania podglądu, często zdarzają się problemy z łącznością, a poszczególne parametry ekspozycji czasem nie zmieniają się mimo kilku prób. Co gorsza producent wydaje się być w tej kwestii głuchy na prośby użytkowników. Przykład? Od lat jednym z najbardziej zniechęcających problemów aplikacji Fujifilm Camera Remote pozostaje każdorazowa konieczność ponownego parowania urządzeń (nawet mimo komunikacji Bluetooth) w przypadku wyjścia do menu głównego. Piszemy o tym w każdym teście.
Nadal dużo szybciej prześlemy też zdjęcia na smartfona przechodząc do trybu podglądu z zakładki zdalnego sterowania niż otwierając dedykowaną zakładkę transferu zdjęć. Nieco kuleje też automatyczne przesyłanie plików przez Bluetooth – nie wiedzieć czemu, nie są one przekazywane na bieżąco, podczas fotografowania, ale dopiero po wyłączeniu aparatu. Inną sprawą jest także to, że włączenie modułu Bluetooth w parze z łącznością Wi-Fi bardzo skutecznie drenuje z prądu baterię aparatu. Aplikacja nie jest więc może zupełnie bezużyteczna, ale do doskonałości nadal jej daleko.