Akcesoria
Promocje Manfrotto i Lowepro - plecaki, torby i walizki taniej o 20%
Jukatan był tylko przystankiem w podróży. Pojechałem do Meksyku fotografować święto zmarłych. Byłem głównie w Mexico City i trochę na północy. Na półwyspie spędziłem tylko kilka ostatnich dni wyprawy. To był taki bardziej wakacyjny dodatek.
Fakt. Tam głównie jeżdżą turyści. Prawdziwy Meksyk to kontynent, południe przy granicy z Gwatemalą, niebezpieczna północ, no i oczywiście ogromne Mexico City. Jukatan, a zwłaszcza wybrzeże, to takie nasze Zakopane. Natomiast półwysep jest duży i też ma swoją prowincję z barwnymi pueblami i ich mieszkańcami.
Fot. Paweł Kosicki
Lubię jeździć do Meksyku. Pociąga mnie tam wiele rzeczy – ludzie, kolory, kultura, jedzenie. Wokół Meksyku urosło wiele negatywnych stereotypów, wykreowanych przez amerykańskie kino. Ja widzę Meksyk bardziej przez pryzmat filmu „Roma”. Nadal można znaleźć tam świat nieudawany, niezdominowany wirusem komercji, choć on atakuje. Poza tym jest słońce, no i święto zmarłych, które uwielbiam. Każdy, kto widział film „Coco”, wie, o czym mówię (śmiech).
Raczej się nie przejmuję, życie trzeba przeżyć. Nie znaczy to, że nie jestem ostrożny. Staram się zachować jakieś minimum rozsądku. Są miejsca, w które się nie zapuszczam. W Mexico City są dzielnice, gdzie absolutnie nie należy zaglądać, więc tam nie chodzę. Natomiast nie demonizuję rzeczywistości. Nie karmię się informacjami z mediów, które tylko straszą. Ludzie są wszędzie tacy sami. Chcą odprowadzić dziecko do szkoły i wypić rano kawę. To uproszczenie, rzecz jasna, ale nasze potrzeby są podobne.
Zdarza się. Nie raz ukradziono mi już aparaty. Ostatnio w Wietnamie wyczyścili mi z karty 130 euro. Ale to jest wpisane w podróż, a w podróżowanie wpisane są niedogodności. Jedzenie nie takie, jak oczekiwałeś, zatrucia, zmęczenie i inne drobne przygody. To jest po prostu koszt, jaki trzeba ponieść. Gdy dużo podróżujemy, pewne rzeczy się po prostu dzieją. Ważne, by nie spotykały nas prawdziwe dramaty. Ale o tym to już decyduje los.
W wielu miejscach nadal przybysz z aparatem budzi zainteresowanie. Choćby na amerykańskiej prowincji, którą co roku odwiedzam. To jest zupełnie inny świat. Przestrzeń, duże odległości, bieda… To wszystko czyni ludzi ciekawymi „obcego”, podobnie np. w Meksyku czy w wielu krajach Azji. Najgorzej chyba jest w Europie. (śmiech)
Myślę, że winna jest powszechna dziś turystyka. Te wszystkie „city breaki” spowodowały wylew milionów turystów przyjeżdżających z telefonami i w jakimś niezrozumianym amoku robiących zdjęcia wszystkiemu wokoło. Trudno dziwić się mieszkańcom takich miast jak Wenecja, Lizbona czy Barcelona, że mają już dosyć.
Fot. Paweł Kosicki
To prawda, w Polsce można spotkać niechęć. Ludzie nie lubią być fotografowani. Polacy stają w obronie wizerunku, jakby bronili Częstochowy. Polskę przemierzyłem głównie na rowerze, to mi trochę ułatwiało zadanie. Facet na rowerze nie może być przecież zagrożeniem. (śmiech)
To ewoluowało na przestrzeni lat. Pamiętam czasy, kiedy aparat otwierał wszystkie drzwi. Później słyszałem pytania: Z jakiej to gazety i ile na tym zarobię? Dziś postawy są krańcowo różne. W dobie social mediów jedni stali się nieufni, inni z kolei mają ogromne parcie na szkło. Doszły do tego różne prawne regulacje chroniące wizerunek i przestrzeń niepubliczną.
Fot. Paweł Kosicki
Ludzie odbierają to jako wtrącanie się w nie swoje sprawy. W Stanach tego nie ma. Mówię o Stanach, bo dużo się tam teraz dzieje i patrzę na to ze łzami w oczach. A za chwilę znów tam jadę.
Mam małą grupę osób, z którą od lat przemierzam Amerykę - co roku inną jej część. Teraz jedziemy na północ, z Seattle do Chicago. Podróż autem przez Washington, Idaho, Wyoming, Montanę, Dakotę Południowa, Iowa do Illinois – droga przez amerykańską prowincję, którą dobrze się fotografuje. W dużej mierze to trumpowska część. Ogromna polaryzacja. Ciekaw jestem i zarazem pełen obaw.
Nie wiem, czy nie będzie to moja ostatnia taka podróż. Chciałbym w końcu uporządkować te obrazy. Świat zmienia się w zawrotnym tempie. Pewne zdjęcia z dnia na dzień stają się dokumentami.
Fot. Paweł Kosicki
Podróżować z aparatem zdecydowanie wolę sam. Tylko wtedy naprawdę mogę pracować i czuję pełen komfort. Natomiast wyjazdy do Stanów to jest coś pośredniego – podróż z osobami, które kiedyś były ze mną na warsztatach, ale dziś są już moimi przyjaciółmi. Dobrze się znamy, każdy realizuje swój własny plan i jest prawie idealnie. W przypadku typowych kilkudniowych warsztatów fotografuje mi się trudno, bo jednak cały czas jestem skupiony na ludziach.
Zależy mi przede wszystkim na tym, aby uwrażliwiać ich na język obrazu. Wbrew pozorom, ja tak naprawdę nie zajmuję się fotografią podróżniczą, tylko opowiadaniem historii. Skupiam się na tym i rzadko na takich wyjazdach robię coś więcej dla siebie.
To najważniejsze pytanie i coś, czemu poświęcam najwięcej czasu podczas warsztatów. Ludzie często chcą robić takie zdjęcia, które już widzieli i które im zaimponowały. Ja natomiast zawsze powtarzam, że tego typu fotografie będą kompletnie nieistotne, że nikogo to już nie obchodzi. Tłumaczę, że wszystko zostało już sfotografowane i opowiedziane. Dlatego nie zajmujemy się opowiadaniem o tym, co jest wokół nas, ale o tym, jak postrzegamy świat przefiltrowany przez naszą wrażliwość.
Fot. Paweł Kosicki
Normą stało się, że ludzie pracując przy komputerze, na drugim monitorze oglądają YouTube. Dawniej pisałem recenzje aparatów i ilustrowałem je zdjęciami. Dziś wszyscy żądają filmów. Mają być krótkie, najlepiej w formie rolki. Takie czasy.
To bardzo dobre pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Spędziłem ostatnio weekend w Toruniu na rozmowach właśnie o tym z moimi przyjaciółmi fotografami – pięciu, którzy zjedli zęby na robieniu zdjęć, a nikt nie miał dobrego pomysłu.
Fot. Paweł Kosicki
Mnie osobiście fotografia nadal kręci, wciąż zaprasza do odkrywania. Zaprasza do tego, by wejść do samolotu i polecieć na drugi koniec świata; żeby doświadczać, próbować, rozmawiać i poznawać nowych ludzi. I to chyba najważniejsze. Natomiast co robić z tymi obrazami dalej? Wrzucanie zdjęć do Internetu przestaje mieć sens, bo jest tam już tego za dużo, nikt ich nie ogląda. Nikt już nie ma na to siły, nikogo to nie interesuje.
Może to jest właśnie kierunek – autorskie wydania, które gdzieś tam będą sobie krążyć i trafiać na ludzi, którzy rzeczywiście się fotografią interesują, znają jej wartość. Sam myślę o książce. Od dłuższego czasu chcę podsumować swoje liczne podróże, ale ciągle to przekładam. To bardzo trudne – wybrać to, co najbardziej interesujące; co ma wartość i niesie ciekawą historię. Chciałbym, aby wszystkie fotografie przybrane były tekstem, żeby był kontekst, opowieść. To mój cel. Mam nadzieję, że zdążę to zrobić, zanim świat się skończy.
Fot. Paweł Kosicki
Tak. Wszyscy wokoło widzą, jak latam z aparatem, ale rzadko kiedy mają okazję zobaczyć, co tak naprawdę przez ten aparat widzę i przeżywam. Chciałbym, żeby moi bliscy mogli to wreszcie zobaczyć, przeczytać. Ale nie tylko oni. Być może jakaś młoda osoba odnajdzie w tych „opowieściach” ciekawy trop. Myśl, która zainspiruje ją do tego, by spakować plecak i ruszyć w drogę. Ucieszyłoby mnie to.
Jest taka książka Zawód: fotoreporterzy Jana Kosidowskiego. Opisywał swoje przygody, pracując jako fotoreporter dla różnych magazynów w czasach PRL-u. Gdy czytałem ją w latach 80., pomyślałem, że to jest właśnie moje marzenie. I ja to marzenie spełniłem. Być może ktoś kiedyś weźmie do ręki moją opowieść i stwierdzi, że to jest droga, którą chce podążać. Kto wie…
Fot. Paweł Kosicki
Mało jest już takich miejsc. Coś takiego znalazłem jeszcze m.in. w Japonii. To oczywiście miejsce popularne wśród fotografów, ale jeszcze nie tak zajechane przez turystykę. Ciągle ma w sobie prawdę. Świadomy jestem, że odkrywam tam coś, co już dawno zostało opisane, ale w przypadku tego kraju różnice kulturowe, to zderzenie różnych światów, jest zupełnie wyjątkowe i mnie bardzo fascynuje. Bo z jednej strony to kraj bardzo zachodni, z drugiej tak bardzo tradycyjny. Mają tam mocno rozbuchany konsumpcjonizm, jednocześnie skromność, minimalizm, wręcz ascetyzm. Wszystko to potrafią połączyć i to działa.
Podobnie w Meksyku, choć to zupełnie inny świat, ludzie zachowują tam jeszcze pewien poziom „normalności”, cokolwiek to oznacza. Oczywiście, jak wszędzie, wpatrzeni są w smartfony i ogłupiani przez social media, ale ma to mniejszy wpływ na to, co widać na ulicach.
Przyznaję, nie znoszę miejsc turystycznych. Po co tam jeździć i fotografować to samo? Ile można robić zdjęcia Krzywej Wieży w Pizie i ją tam jeszcze podtrzymywać? (śmiech) Kiedy tam byłem, fotografowałem tych ludzi, nie mogąc się nadziwić, że oni ciągle to robią. Wszyscy chcą robić to samo, naśladować innych.
Fot. Paweł Kosicki
Natomiast nie każde miejsce turystyczne musi być „turystyczne”. Wystarczy zejść ze szlaków, zapomnieć o zabytkach, jadać w lokalnych barach, chadzać po osiedlach. Dla jednych taki Stambuł może być miejscem turystycznym, dla mnie nie jest. Trzeba tylko chcieć i widzieć.
Jednym z moich ulubionych fotografów jest William Eggleston. To mój fotograficzny bohater. Jego zdjęcia są zaprzeczeniem tego, co serwuje nam współczesna wyrocznia stylistyczna, jaką stał się Instagram. Eggleston fotografuje rzeczy z pozoru banalne i odnajduje w nich ukryte piękno. To dowód, że wszystko wokół nas można pokazać w interesujący sposób.
Na co dzień najchętniej sięgam po model z serii Fujifilm X100. To przede wszystkim aparat wygodny. Jest mały i oferuje jakość wystarczającą do tego, by robić wydruki czy publikować w prasie.
Fot. Paweł Kosicki
Niepokoją mnie tylko zmiany stylistyczne niektórych aparatów. Fujifilm to marka, która odnalazła się na współczesnym rynku dzięki aparatom nawiązującym stylistycznie do klasyki. Klasyczne aparaty nadal mają wielu zwolenników i tego chyba Fujifilm powinien się trzymać. Natomiast ostatnimi czasy pojawiają się modele, które od tej stylistyki odchodzą i nie wszystkim się to podoba. Widać, że Fujifilm stara się celować w różne grupy odbiorców, więc może to i dobrze.
Wśród systemowej serii X z wymienną optyką, najbliższy mi jest Fujifilm X-T5. To aparat naprawdę solidnie wykonany i piękny, zwłaszcza jego srebrna wersja. Podczas podróży zawsze dużo się dzieje – czasem gdzieś tym aparatem uderzę, czasem mi gdzieś spadnie. Ważne, by był w stanie wszystko to wytrzymać. Poza tym najważniejsza pozostaje optyka. A tu Fujifilm ma naprawdę co pokazać.
Fot. Paweł Kosicki
Ja zdecydowanie wolę obiektywy stałoogniskowe. Zoomy zawsze sprawiają mi pewną trudność. Nigdy do końca nie wiem, gdzie jestem, jaką mam perspektywę, czy mam zrobić krok do przodu, czy może przekręcić pierścień zmiany ogniskowej. W przypadku stałek wszystko mam pod kontrolą – myślę kadrem, wszystko dzieje się całkowicie podświadomie.
Podróżując, staram się obracać w obrębie par ogniskowych. Klasyczna to 28 mm i 50 mm, czyli 18 mm i 35 mm w systemie Fujifilm. 50 mm do portretu i detalu, a 28 mm do opowiadania we wnętrzach i na szerokie plany. Drugi ulubiony zestaw, którym zrobiłem najwięcej zdjęć, to 35 mm + 50 mm (czyli 23 mm i 35 mm w APS-C). Ostatnio popularna staje się jeszcze para 28 mm + 40 mm (18 mm + 27 mm dla formatu APS-C).
Gdybym musiał wybrać tylko jeden obiektyw, zdecydowanie byłaby to trzydziestka piątka. Świetnie sprawdza się do wszelkiego rodzaju reportażu i scen ulicznych. Łatwo się tym kadruje – obiektyw widzi akurat tyle, ile potrzeba. Natomiast gdy wyruszam w podróż, to staram się mieć w torbie jedną z wymienionych wcześniej par.
Fot. Paweł Kosicki
To fakt. Zawsze zabieram też obiektyw 50 lub 56 mm (ekwiwalent 75 lub 84 mm), który wbrew pozorom bardzo przydaje się do krajobrazu, zwłaszcza w Ameryce. Pozwala zagęścić perspektywę, robię nim też panoramy. Jeszcze dłuższe ogniskowe omijają jednak moją torbę, głównie ze względu na rozmiar i wagę.
Tak. Czasem to bywa trudne. Natomiast dla mnie kompaktowe stałki to przede wszystkim lekkość i możliwość lepszego zagrania plastyką. Mogę trzymać aparat w jednej ręce, łatwo się z nim wychylić i w razie potrzeby rozmyć tło. Po prostu wiem, na czym stoję. Zawsze wolę do kogoś podejść z aparatem niż „zoomować” z daleka.
Przychodzi mi to naturalnie. Nigdy nie miałem z tym problemu. Wszyscy mnie o to pytają, ale nie potrafię sformułować jednoznacznej recepty. Chyba ludzie po prostu wyczuwają, że nie mam złych intencji i nie chcę ich w żaden sposób wykorzystać. Cieszę się robieniem zdjęć i to jest najważniejsze. Szczery uśmiech zawsze budzi zaufanie. Naprawdę bardzo rzadko zdarzają się sytuacje, by ktoś był wobec mnie niechętny, gdy pytam o zrobienie portretu.
Fot. Paweł Kosicki
Ważna jest też rozmowa i zainteresowanie drugą osobą. Często zdjęcie jest tylko finałem jakiejś sytuacji. Rozmawiam z kimś i dopiero na koniec pytam, czy mogę go sportretować. Staram się niczego nie robić z ukrycia, chyba że chodzi o jakieś typowe scenki uliczne, ale ich już w zasadzie nie szukam.
Od razu stajesz się podejrzany. Myślę, że sporo problemu miewają z tym młodzi ludzie, którym brakuje doświadczenia i trochę wstydzą się tego, że chodzą z aparatem i robią zdjęcia. Paradoksalnie w dobie smartfonów może to być jeszcze trudniejsze. Natomiast z perspektywy czasu uważam, że najtrudniejsze bywa przekonanie do zrobienia zdjęć osób bliskich. Długo pracowałem nad tym, żeby do zdjęć przekonać własnych rodziców.
Prowadząc konkurs fotograficzny w Fujifilm X Klub Polska, na koniec każdego roku stawiam zadanie, którego celem jest stworzenie grupowego portretu rodzinnego. To są bardzo ważne zdjęcia. Kiedy wszystko przeminie, zostaną tylko one. Po latach wszyscy zapragną je mieć i oglądać.
Fot. Paweł Kosicki
W ogóle wydaje mi się, że to właśnie fotografowanie ludzi ma największy sens, bo to jedyna rzecz, jakiej nie będzie w stanie stworzyć sztuczna inteligencja. Prawdziwego wizerunku nie da się wymyśleć, można go jedynie kopiować.
Obecnie jestem do nich nastawiony sceptycznie. Dziś wiele konkursów organizuje się tylko dlatego, że można na nich zarabiać. Trzeba płacić 20 euro za zgłoszenie zdjęcia, można wygrać kilkaset, a organizatorzy zgarniają grube tysiące. Ja natomiast prowadzę niszowy konkurs na grupie Fujifilm, bo zwyczajnie chcę pomóc ludziom odnaleźć inspirację. Trudno dziś w świecie, w którym jesteśmy ciągle atakowani bodźcami, znaleźć motywację. Wybieranie zdjęć na konkurs wymaga spokoju, dystansu i wyciszenia. Do tego namawiam, to jest cel naszego konkursu.
Jeśli zaś idzie o „kariery”, dziś konkursy nie mają takiej siły jak dawniej. Kiedyś dzięki nim przyjęli mnie do ZPAF-u. Sporo wygrywałem, miałem stertę dyplomów i gdzieś tam otwierały się przeróżne drzwi. Ale to minęło. Dziś nawet World Press Photo odgrywa dużo mniejszą rolę. Na naszym rodzimym podwórku też widać regres. Upadło BZWBK Press Photo, upada Grand Press Photo. Wszystko przemija.
Fot. Paweł Kosicki
Nasz konkurs traktujemy wyłącznie jako zabawę i motywację do działania. Nie ma w nim miejsca na wyciąganie zdjęć z szuflady. Trzeba coś robić na bieżąco. Chodzi o to, żeby sięgnąć po aparat i się procesem fotografowania cieszyć. To okazja, by zobaczyć, jak do tematu podejdą inni. Dominuje więc inspirujący walor edukacyjny. W tym roku wprowadziliśmy opowiadanie historii, czyli reportaż.
To jest dla uczestników największe wyzwanie. Jedno dobre zdjęcie łatwo zrobić. Natomiast wybrać pięć czy sześć i zbudować z nich opowieść, zadbać o narrację, to już pewien problem.
Znalezienie odpowiedniego balansu bywa trudne. Dlatego ja staram się nie iść w przesadną poetykę. Lubię, gdy na zdjęciach jest treść, gdy jest bohater. Czasem tym bohaterem bywa wydarzenie czy przedmiot, zazwyczaj jest nim człowiek. Warto znaleźć motyw przewodni.
Praca na temat bardzo ułatwia fotografowanie. Chodzić po mieście można bez końca i się w tym zatracać, lecz zazwyczaj niewiele z tego wynika. Natomiast kiedy wiemy, o czym chcemy mówić, fokusujemy się na temacie. Ułatwia to zarówno zrobienie zdjęcia, jak i późniejszą edycję materiału.
Fot. Paweł Kosicki
No właśnie. Mówiąc o aparatach Fujifilm, mocno skupiłem się na ich wyglądzie i optyce, ale jedną z najważniejszych rzeczy jest dla mnie to, jak pracują z kolorem. Symulacje barwne, które oferuje Fujifilm, to absolutnie genialna rzecz. Nie wszyscy są jednak świadomi, jak ich poprawnie używać. Niektórzy myślą, że aby z nich korzystać, trzeba ograniczać się do zapisu JPEG. To nieprawda. Możemy fotografować w RAW-ach i dopiero później, podczas „wywoływania” nakładać symulacje z poziomu na przykład Lightrooma. Robiłem porównania i efekt jest praktycznie identyczny.
Symulacje te są o tyle wyjątkowe, że Fujifilm przez lata produkowało materiały światłoczułe i to doświadczenie przeniosło do charakterystyki poszczególnych zaimplementowanych w swoje aparaty profili kolorystycznych. Poza tym mamy też profile nawiązujące stylistycznie do kultowych negatywów, jak Classic Chrome (inspiracja materiałem Kodachrome). Jest też na przykład symulacja Classic Negative, której blisko do popularnych niegdyś filmów ORWO. W zależności od tematu, który realizujemy, możemy wybrać dowolną stylistykę dopiero w postprodukcji. Oczywiście to wszystko pod warunkiem, że surowy plik RAW pochodzi z aparatu Fujifilm.
Przez pewien czas zastanawiałem się, czy jest ono rzeczywiście niezbędne. Wydaje mi się, że sprawdzić się może zwłaszcza w przypadku nagrywania wideo. Gdy robimy szybkie filmy do Internetu, możemy w ułamku sekundy nadawać różnym scenom odrębny styl bez konieczności obróbki na komputerze.
Fot. Paweł Kosicki
Omijam zazwyczaj standardowe, jak Provia czy Astia, i skupiam się na tych, które oferują bardziej wyrazisty styl, jak właśnie Classic Chrome, Classic Negative i Nostalgic Negative. To moja ulubiona trójka, z której korzystam od lat. A jeżeli chcę czerń i biel, to oczywiście wybieram Acrossa. Dzięki nim zapewniam sobie – co ważne szczególnie w obszerniejszych materiałach – jednakową kolorystyczną dominantę.
Tak. Na warsztatach zawsze proszę uczestników, żeby na końcu wyświetlili sobie na ekranie całą opowieść i zobaczyli, czy wszystko współgra ze sobą kolorystycznie. Gdy używamy tych profili, to nawet gdy na zdjęciach pojawiają się całkowicie różne barwy, te serie mają jakiś wspólny, kolorystyczny sznyt. Bardzo to lubię i oszczędza to sporo pracy w postprodukcji. Trzymam się zasady, by jak najmniej czasu spędzać przy komputerze, a jak najwięcej na fotografowaniu.
Fot. Paweł Kosicki
Na pewno, choć ja jestem raczej negatywnie nastawiony do oglądania fotografii w telefonach. Na małym ekranie często ginie punctum, to na czym warto zawiesić oko – szczegóły, detale, dalekie plany.
Dlatego ja nadal lubię zdjęcia drukować. Mam drukarkę formatu A2 i robię to w domu.
Wieszam sobie na ścianie. (śmiech) Kiedyś sprzedawałem trochę zdjęć, raz do roku organizowałem takie „wyprzedaże”. Drukowałem fotografie na grubych, barytowych papierach, oprawiałem i znajdowali się ludzie, którzy tymi zdjęciami byli zainteresowani.
Fot. Paweł Kosicki
To prawda, jest na przykład taka sieć Yellow Corner czy bardziej wyrafinowane Lumas. Duże i małe formaty w nakładach po kilkaset sztuk, w cenach od 50 euro do kilkuset. Nie są to ceny zaporowe, ale coś już trzeba zapłacić. Fotografie te mają więc wartość, która z czasem może wzrosnąć, taka oferta sztuki dla klasy średniej. Na Zachodzie jest na nią popyt, w Polsce były jakieś próby, ale się nie przyjęło.
Raczej myślę o książce. Z wystawami to jest tak, że przychodzą na nie głównie znajomi. To miłe, ale ktoś musi wyłożyć te kilkanaście tysięcy na odbitki, zaproszenia i całą organizację. Niestety zrobienie porządnej wystawy to droga zabawa. Kiedyś, gdy robiło się wystawę, przychodziło sporo osób z ulicy, z czystej ciekawości. Chcieli poznawać świat, doświadczać nowego. Dziś każdego dnia widzą tyle obrazów na smartfonach, że nie są już tym zainteresowani.
Fot. Paweł Kosicki
Fotografuję od lat 80. i przeszedłem drogę od fotoreportażu, reklamy, po fotografię uliczną, dokument, aż w końcu do tego, co dziś określam fotografią drogi. Przybyło mi lat i z pewnością mam teraz dużo większy dystans. Zupełnie inaczej patrzę na świat. Nie czuję już presji, że „muszę”. Nie spieszę się, do niczego się nie zmuszam. Zrobię, nie zrobię – będzie dobrze.
Totalnie dla siebie. To ma przede wszystkim sprawiać mi przyjemność. Za niczym nie gonię. Zlecenia, publikacje, okładki – już to wszystko przeżyłem i wiem, czym to pachnie.
To jest najważniejsze. Fotografia jest przede wszystkim pretekstem do tego, by urozmaicić nasze życie – doświadczać, poznawać ciekawych ludzi, uczyć się nowych rzeczy. Fotografia jest pretekstem ku spełnieniu i dlatego nadal warto przy niej być. Bo z nią życie jest ciekawsze.
Fot. Paweł Kosicki
Znam takich wielu. Sporo fotografują, jeżdżą po świecie i później nic z tymi fotografiami nie robią. Sprawia im radość sam proces. Te fotografie, często świetne, trafiają do naprawdę głębokich szuflad, z których pewnie już nigdy nie wyjrzą.
Może tak być. I tych „Vivian” może być naprawdę sporo. Tylko kto dzisiaj przejrzy te wszystkie zbiory?
Ostatnio nawet sprawdzałem. W samym katalogu Lightrooma mam ok. 320 tys. Do tego jeszcze sporo negatywów. Jest trochę do przeglądania, co nie? Tyle razy już do tego podchodziłem… Czasem odnajduje nawet jakieś zdjęcia sprzed lat, które na nowo mnie zaskakują. Natomiast raczej nie będę nową Vivian Maier. (śmiech)
Fot. Paweł Kosicki
Jej biografia uświadomiła mi natomiast to, że była naprawdę mocno zaangażowaną, świadomą fotografką. Znała wielu fotografów, poruszała się w tym środowisku i garściami czerpała ze swej pasji. Tylko że chowała zdjęcia do szuflady i na nich nie zarabiała. W jej wypadku fotografia odgrywała także rolę terapeutyczną. Dziś dla wielu fotografujących to ważny aspekt tej pasji.
Dwa tygodnie temu prowadziłem warsztaty w Białymstoku. Zadałem pytanie, kto z uczestników żyje z fotografii. Zawsze deklarowała to spora część sali. Teraz nikt z kilkudziesięciu osób nie podniósł ręki. Nikt. Mimo social mediów fotograficzny rynek mocno się skurczył. Prasa wymiera, stocki przestają funkcjonować, serwisy internetowe za fotografię nie płacą w ogóle lub tak mało, że szkoda na nie czasu. Dziś kręci się telefonami rolki. To się zwyczajnie bardziej opłaca. Słowem, wszyscy, którzy przyszli na warsztaty, byli po prostu pasjonatami, którzy fotografują wyłącznie dla siebie.
Fot. Paweł Kosicki
Ja sam nie zarabiam już praktycznie na robieniu zdjęć. Od czasu do czasu trafiają się jeszcze komercyjne zlecenia, ale już coraz rzadziej. Głównie skupiam się na edukacji, działaniach warsztatowych i przygodowych. (śmiech)
Wiosną jadę z warsztatami do Lizbony i Stambułu, potem jeszcze z przyjaciółmi na wspomnianą wyprawę do Stanów. To będzie długi trip przez Amerykę. Mam „kilka” zaoszczędzonych mil, które chciałbym wykorzystać latem na kolejną wizytę w Nowym Jorku. US Open byłby dobrą okazją, bo przyznać się muszę, że oprócz rowerów także kort skradł mi ostatnio serce. Skoro uprawiam od czasu do czasu fotografię rowerową, dlaczego by nie spróbować tenisowej? Poza wszystkim Nowy Jork zawsze mnie wzywa.
Fotograf niezależny, podróżnik, cyklista, ambasador Fujifilm, członek ZPAF. W latach 90. fotoreporter magazynu Wprost. Uczestnik warsztatów z fotografami agencji Magnum i National Geographic, absolwent Warszawskiej Szkoły Filmowej. Od lat uczy fotografii i prowadzi warsztaty oraz plenery fotograficzne.
pawelkosicki.com | instagram.com