Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
84%
Pierwszy model pod nową marką, zbudowano na solidnych fundamentach cenionego Olympusa E-M1 III. Ale czy warstwowy sensor, szybki procesor, inteligentny AF i wydajny tryb seryjny wystarczą, by przyciągnąć uwagę także użytkowników innych systemów? Sprawdźmy!
OM-1, choć nazwą jasno nawiązuje do czasów analogowych, wyraźnie oddala się od retro stylistyki, do której przyzwyczaił nas Olympus. Design ma bardziej “współczesny” charakter. W porównaniu do E-M1 bryła ma mniej skosów i zaokrągleń, ale to nowa muszla wizjera i oraz układ pokręteł i przycisków kreślą jego nowoczesny styl. Czyżby OM-System zmierzał w stronę stylistyki Sony? Pożyjemy, zobaczymy…
Z pewnością jest to jeszcze bardziej poręczna konstrukcja, również dlatego, że OM-1 jest od poprzednika nieco większy. Minimalnie zmieniła się wysokość i długość, ale wyraźnie czujemy zwiększoną szerokość, która przełożyła się na głębszy, a przez to wyraźnie wygodniejszy grip. To bardzo dobry krok, bo w tej klasie sprzętu, kierowanego m.in. do użytkowników teleobiektywów, anatomiczny, pewny chwyt jest niezwykle ważny.
Nowy korpus pozostaje synonimem solidności. To wręcz pancerna konstrukcja, oparta na magnezowym szkielecie i teraz jeszcze lepiej zabezpieczona przed kurzem i wilgocią. Producent informuje o uszczelnieniach klasy IP53, co wydaje się i tak bardzo ostrożną deklaracją, zważywszy na to, że na E-M1 III nawet zanurzenie w wodzie nie robiło wrażenia.
Sporo emocji wśród użytkowników aparatów E-M1 wywołuje nowy układ przycisków. Wizualnie nie jest już tak efektowny, ale aparat całościowo zyskuje na ergonomii. Z pewnymi zastrzeżeniami, ale po kolei. Po pierwsze “wystające” pokrętła sterujące zastąpiono klasycznymi, wpuszczonymi w korpus. Nie będą już przypadkowo się przestawiać, ale do nowego stylu pracy trzeba się przyzwyczaić.
Trudniej będzie pogodzić się z przeprojektowaną dźwignią ustawień, która jest znacznie krótsza i odwrócona w stosunku do tej z E-M1. W rękawiczkach z pewnością nie będzie już tak wygodna. Nieco przesunięte zostały także joystick i przyciski kierunkowe, ale najważniejsze, że w końcu pojawia się przycisk AF-ON. Wielu fotografów sportu i przyrody na niego czekało.
Zaletą OM-1, którą przejął po E-M1, jest bogata oferta personalizacji. Niemal każdemu przyciskowi możemy przypisać własną funkcję, by pracować możliwie najwygodniej. Co ważne personalizacji dokonujemy osobno dla trybu foto i osobno dla wideo.
Małą rewolucją jest nowe menu. Dobrze przemyślane i świetnie zaprojektowane pod kątem graficznym. Składa się teraz z 8 jednoekranowych zakładek: dwie z opcjami fotografowania, następnie ustawienia autofokusa, wideo, podglądu zdjęć, dwie zakładki narzędzi i ustawień aparatu oraz zakładka, w której można skompletować ustawienia własne. Każda z zakładek głównych ma po kilka tematycznych sekcji, dzięki temu do konkretnych opcji możemy trafić szybko i równie szybko całe menu wygodnie przejrzeć. Nareszcie uporządkowano zbieżne funkcje, które w E-M1 III często były rozrzucone po całym menu.
W porównaniu do E-M1 ramka wyświetlacza jest mniej panoramiczna, ale to nadal 3-calowy panel, teraz też o większej rozdzielczości wynoszącej 1.62 Mp. Daje obraz ostry i kontrastowy, ale nie w ostrym świetle. W pełnym słońcu trudno na nim dostrzec szczegóły ekspozycji i precyzyjnie kadrować. Trzeba wtedy podkręcić jasność na maksimum. A najlepiej oczywiście skorzystać z wizjera.
Obsługa dotykiem podczas fotografowania działa bez zarzutu. Wskazywanie punktu AF czy wyzwalanie migawki nie sprawia problemów. Ograniczenia pojawiają się jednak przy korzystaniu z menu. W głównym menu dotyk jest nieaktywny, a w szybkim jedynie na pierwszym poziomie: po wybraniu funkcji nie można już dotykowo zmienić jej ustawień. Z kolei w trybie odtwarzania dotyk działa wręcz chaotycznie. Zdjęcia można przeglądać i powiększać za pomocą znanych gestów, ale responsywność jest trudna do ogarnięcia ze względu na opóźnienia i zrywy.
Nową funkcją, o której trzeba wspomnieć jest Night Vision. O tej opcji warto pamiętać podczas fotografowania w nocy. Obraz na żywo staje się wtedy jaśniejszy i pozbawiony kolorów, oraz bardziej szczegółowy, przez co dużo wygodniej kadrujemy. Trzeba tylko pamiętać, że nie będzie on zgodny z rzeczywistą ekspozycją.
Rozczarowanie wyświetlaczem z nawiązką rekompensuje nowy wizjer. Wykonany w technologii OLED ma rozdzielczość aż 5.7 Mp, czyli ponad dwa razy większą niż E-M1, a do tego porównywalne powiększenie o wartości 1.65x co E-M1X.
Wyświetla obraz płynnie i klarownie. Nie zacina się nawet w szybkich trybach seryjnych, a osłonięty od światła pokazuje nam rzeczywisty widok sceny. Symulacja ekspozycji jest prawidłowa, choć kolory wydają się nieco zbyt nasycone, szczególnie niebieski. Na szczęście nie ma to przełożenia na jakość fotografii.
W menu można ustawić trzy style wizjera: pełnoekranowy z ikonamy w kadrze lub “lustrzankowy”, z paskiem ustawień na dole - czarnym lub niebieskim.
OM-1 zasilany jest innym akumulatorem niż E-M1. Ma większą pojemność 2280 mAh i wystarcza na około 500 zdjęć. Nie jest to dużo, ale jak na bezlusterkowca nadal przyzwoicie.
Co ważne akumulator może być ładowany przez złącze USB w aparacie bez przerywania pracy. Producent wprowadził na rynek także opcjonalną ładowarkę na dwa akumulatory, wzorem rozwiązań z reporterskich Canonów lub Nikonów, a także pionowy grip HLD-10 z dodatkową baterią.
Na pokładzie OM-1 znajdziemy ten sam zestaw gniazd co w E-M1 III: USB-C, HDMI typu D, gniazdo wężyka spustowego (ø2.5 mm), a także mikrofonowe i odsłuch. Nie zabrakło również gniazda synchro do przewodowego wyzwalania błysku, które niestety nadal zaślepione jest małą nakrętką, łatwą do zgubienia po odkręceniu.
Do kompletu mamy jeszcze bezprzewodową łączność Bluetooth i Wi-Fi poprzez aplikację OI.Share. Dzięki niej można przesyłać z aparatu zdjęcia i filmy oraz zdalnie obsługiwać aparat.
Aparat obsługuje dwie karty pamięci SD UHS-II. W menu możemy ustawić:
Ponadto można wskazać priorytetową kartę do zapisu materiału wideo.