Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
97%
Choć to EOS R5 zgarnął całą uwagę fotografów podczas lipcowych premier, dużo ciekawszym i bardziej praktycznym aparatem może okazać się mniej zaawansowany model EOS R6. Czy to wreszcie fotograficzno-filmowa hybryda na którą wszyscy czekaliśmy?
Konstrukcja i ergonomia EOS-a R6 to bezpośrednie nawiązanie do lustrzankowej linii 5D. Na pełnoklatkowym bezlusterkowcu Canona wreszcie pojawia się joystick AF i tylne pokrętło - tak lubiane przez użytkowników lustrzanek producenta. Do tego otrzymujemy dodatkowe pokrętło funkcyjne na górnym panelu, co sprawia, że łącznie trzema obrotowymi kontrolerami jesteśmy w stanie błyskawicznie obsługiwać wszystkie trzy parametry ekspozycji w trybie manualnym, a także bardzo wygodnie pracować w trybach preselekcji, gdzie jedno pokrętło odpowiada za regulację podstawowego parametru, drugie za korekcję ekspozycji, a trzecie za kontrolę czułości. Tak przemyślana ergonomia daje wyjątkową swobodę pracy i sprawia, że szybka reakcja na zastane warunki nigdy nie jest problemem.
O kulturze pracy z nowym korpusem można by napisać wiele. Po kilku generacjach przetestowanych aparatów mogę śmiało stwierdzić, że jest to jak do tej pory najlepiej opracowany bezlusterkowiec, z jakim miałem do czynienia. Bo choć korpus nie jest gęsto napakowany przyciskami, to doskonała integracja z podręcznym (dotykowym) menu sprawia, że kontrola wszystkich najistotniejszych funkcji odbywa się błyskawicznie. Ilość ruchów jakie musimy wykonać, by dokonać pożądanych zmian jest ograniczona do zupełnego minimum, a co chyba najważniejsze, po menu Q poruszamy się tak samo sprawnie za pomocą dotyku, jak i fizycznych kontrolerów. Warto też wspomnieć, że płynność kontroli punktu AF za pomocą joysticka to poezja (szybkość zmiany położenia punktu AF możemy dodatkowo regulować w menu).
Systematyka obsługi EOS-a R6 to absolutny wzór do naśladowania dla innych producentów i ukoronowanie myśli technologicznej przyświecającej inżynierom Canona. Fotografując, mamy wrażenie, że jesteśmy kompletnie „zintegrowani” z aparatem, a każdą funkcję mamy w zasięgu palca. Zaryzykuję stwierdzenie, że pod tym względem EOS R6 wypada nawet lepiej od bardziej zaawansowanego modelu R5, gdzie producent pozostawił nieco udziwnioną systematykę obsługi trybów fotografowania, opartą o dwufunkcyjny przycisk na górnym pokrętle sterującym.
Jedynym niewielkim mankamentem, jaki rzucił mi się w oczy jest to, że niekiedy zdarza się przekręcić tylne pokrętło wnętrzem dłoni, podczas trzymania aparatu, a w efekcie przestawić jeden z parametrów. Nie jest to jednak częsty problem. Szkoda też, że nie uświadczymy tu dotykowego systemu joysticka, który producent zaprezentował przy okazji EOS-a 1D-X Mark III, ale i tak jest to obecnie najwygodniejszy joystick AF na rynku bezlusterkowych pełnych klatek.
Aparat doskonale leży też w dłoni, choć jak zwykle u Canona, sam grip mógłby być nieco głębszy. Nie można jednak narzekać na pewność chwytu czy też wyważenie. Nawet z cięższymi szkłami pokroju RF 24-70 mm f/2.8 czy RF 70-200 mm f/2.8 cały zestaw nie sprawia żadnego dyskomfortu podczas dłuższego fotografowania.
Jeśli chodzi o sam korpus, nie jest on tak pancerny jak w przypadku lustrzankowej serii 5D. Podczas gdy body lustrzanek (a także bardziej zaawansowanego EOS-a R5) w większości wykonane są w magnezu, tutaj mamy tylko aluminiową ramę wewnątrz body (jak w modelu RP) i obudowę z tworzywa. Aparat nie sprawia jednak wrażenia plastikowego czy podatnego na uszkodzenia. Użyty kompozyt jest sztywny, twardy i zapewne niejedno wytrzyma.
Schemat uszczelnień w modelu EOS R6
Dodatkowo korpus jest oczywiście uszczelniony, a także bardzo dobrze prezentuje się pod względem łączności. Mamy dwa sloty na karty SD, co dla wielu będzie bardziej rozsądnym rozwiązaniem niż złącze CFExpress i SD w modelu R5. W menu możemy oczywiście swobodnie określić różne typy rozdzielenia zapisu pomiędzy obydwie karty.
Na pokładzie znalazły się także: złącze słuchawkowe, złącze mikrofonowe, gniazdo wężyka spustowego, złącze microHDMI oraz USB-C z możliwością ładowania i stałego zasilania aparatu. Tutaj niestety przykra niespodzianka. Zarówno by ładować, jak i zasilać w ten sposób aparat nie wystarczy podłączyć kabla USB-C. Trzeba wyposażyć się w specjalny, dostępny oczywiście osobno adapter. Dobrą wiadomością jest natomiast to, że w przypadku lepszych powerbanków, obsługujących wyższe napięcia, powinniśmy być w stanie zasilać aparat bez adaptera.
Względem modelu R5 tracimy złącze PC Sync oraz bardziej zaawansowane złącze zdalnego wyzwalania. Osoby pracujące głównie w studio pewnie jednak i tak chętniej wyposażą się w „piątkę”, dlatego trudno uznać to za problem korpusu R6. Złącz tych nie oferuje też większość aparatów konkurencji.
Jeśli chodzi o wizjer, otrzymujemy „tylko” 3,6-megapikselowy wizjer. Można uronić łzę, że do korpusu nie trafił ten sam, 5,7-megapikselowy wizjer co do R5 (który prezentuje się fenomenalnie), ale moduł zaimplementowany w R6 i tak sprawdza się wyśmienicie. Jest jasny, duży (powiększenie 0,76x), klarowny i co najważniejsze świetnie odwzorowuje zarówno kontrast, ekspozycję ,jak i kolorystykę sceny. Do tego odświeżany jest z częstotliwością 120 kl./s i nie obarczony żadnego rodzaju smużeniem czy szumieniem w przypadku blokowania ostrości. To z pewnością układ, który nie zawiedzie nawet tych bardziej wybrednych fotografów.
Ekran zastosowany w modelu R6 jest nieco mniejszy (3” względem 3,2” w modelu R5) niż ten w bliźniaczym modelu, a także oferuje nieco niższą rozdzielczość (1,18 Mp względem 2,12 Mp), ale biorąc pod uwagę mniejszą rozdzielczość matrycy nie ma to absolutnie żadnego negatywnego przełożenia na podgląd zdjęć.
Ekran wzorowo też odwzorowuje ekspozycję, co ważne także w słabym świetle i trudniejszych warunkach oświetleniowych (np. podczas fotografowania w pochmurny dzień), dzięki czemu nigdy nie przydarzy nam się niespodzianka, gdy po zgraniu zdjęć z karty okaże się, że na monitorze prezentują się one zupełnie inaczej niż na ekranie aparatu.
Ekran, charakterystycznie dla Canona, jest oczywiście obracany, co wydaje się rozwiązaniem zupełnie optymalnym. Niektórzy mogą narzekać, że ekrany odchylane w osi obiektywu są wygodniejsze do fotografowania, ale ekran obracany dobrze sprawdza się podczas filmowania z ręki. Aparat można trzymać bliżej siebie, a dodatkowo ekran można oprzeć na przegubie ręki, co daje nam dodatkową stabilizację w przypadku ręcznego ostrzenia. Poza tym, można go obrócić do frontu, a także „zamknąć”, co uchroni dotykowy panel przed porysowaniem.
W przypadku EOS-a R6 mamy oczywiście do czynienia z obsługą dotykową, która - i warto to podkreślić - jest najdoskonalszą implementacją tej funkcji na całym rynku aparatów. Ekran jest czuły, a także doskonale i szybko reaguje na ruchy palca, każąc nam zastanawiać się, co w dobie smartfonów jest powodem, dla którego nie potrafią tego tak dobrze zrobić inni producenci.
W parze z funkcją dotyku idzie także menu pomocnicze Q, które staje się właściwie nieodzownym i stałym elementem kontroli aparatu. Doskonale przemyślane, pozwala nam na błyskawiczną obsługę 10 funkcji. Tego układu niestety nie możemy personalizować, jak w niektórych modelach producenta, ale i tak jest to system niezwykle szybki i wygodny, który powinni codziennie przed snem oglądać inżynierowie konkurencji. To po prostu działa, jak powiedziałby Steve Jobs.
Również menu główne jest klasą samą w sobie. To ciągle ten sam, ulepszany od lat układ, w którym błyskawicznie odnajdą się nawet ci, którzy aparat Canona biorą do ręki po raz pierwszy. Nie ma mowy o błądzeniu w menu, jak w przypadku aparatów Sony. Tutaj wszystko jest widoczne i łatwo dostępne. Do tego otrzymujemy osobne układy menu dla trybów foto i wideo, co znacznie ułatwia szybką orientację w funkcjach. Warto też wspomnieć, że aparat zapamiętuje osobne ustawienia ekspozycji dla obydwu tych trybów, dzięki czemu nigdy nie będziemy tracić czasu na niepotrzebną korektę w przypadku przełączania się pomiędzy fotografowaniem, a filmowaniem.
Bardzo dobrze prezentuje się także kwestia personalizacji korpusu. Otrzymujemy w sumie 3 tryby użytkownika, do których możemy przypisać całość ustawień aparatu, opcję przypisania własnych funkcji do 7 przycisków na obudowie, a także do przycisku i pierścieni funkcyjnego obiektywu, spustu i joysticka AF (oczywiście osobno dla trybu foto i wideo). Dla większości z nich do dyspozycji mamy 47 funkcji - zadowoli to nawet najbardziej wybrednych.
Aparat dobrze wypada również pod względem funkcji bezprzewodowych. Aplikacja Canon Camera Connect jest jedną z najlepiej działających aplikacji mobilnych do aparatu na rynku. Jest także wystarczająco funkcjonalna i stabilna, dzięki czemu raczej nie występują problemy z parowaniem czy utrzymywaniem połączenia pomiędzy urządzeniami, choć to akurat mocno zależne jest od używanego telefonu. W przypadku iPhone'a X problemów nie zauważyłem. EOS R6 wyposażony jest także w Bluetooth, dzięki któremu wykonywane zdjęcia mogą na bieżąco być wysyłane do podłączonego smartfona czy tabletu. Jej minusem jest natomiast to, że nie pozwala na przesyłanie plików RAW, co w dobie obróbki na iPadzie wydaje się strzałem w kolano.
Tę operację możemy co prawda przeprowadzić z poziomu aplikacji DPP Express na iPada, ale jest ona dodatkowo płatna. No i nie każdy chce obrabiać zdęcia akurat w Digital Photo Professional Express.
Najciekawiej prezentuje się chyba jednak fakt, że EOS R6 (a także R5) pozwalają na bezprzewodowy transfer zdjęć na FTP, bez konieczności stosowania zewnętrznych transmiterów czy nawet aplikacji mobilnej. Wystarczy podłączyć się do sieci w menu aparatu, a zdjęcia same zaczną lądować w wybranym folderze. Mamy też opcję bezprzewodowego tetheringu z poziomu aplikacji EOS Utility oraz możliwość wysłania zdjęć z aparatu do chmury. Tak powinno to działać w 2020 roku.