Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Nie od zawsze interesowałem się portretem, a przynajmniej nie w takiej formie, jak robię to teraz. Mało kto o tym wie, ale miałem zostać jednym z pierwszych w Polsce paparazzo (śmiech). Jeszcze za czasów szkoły średniej, na początku lat 90. pracowałem dla pewnego czasopisma, które już dzisiaj nie istnieje. To była fajna praca - jeździłem ze swoją fotograficzną walizeczką i fotografowałem artystów, intelektualistów i ludzi zajmujących się kulturą w ich domach. Godzina, lub dwie na zrobienie 2-3 portretów. Rodziły się bardzo fajne relacje. Te zdjęcia mnie pochłaniały, godzinami pracowałem nad odbitkami w ciemni. Ale pewnego razu pismo postanowiło zaostrzyć swoje pazury i zmieniło formułę. Naczelna wezwała mnie na rozmowę i poinstruowała, żebym zaczął robić inne zdjęcia. Też mniej więcej tych samych ludzi, “ale tak… w różnych sytuacjach”. Mówiła, że to się na zachodzie nazywa Paparazzi.
Dostałem poważne zlecenie - w Pałacu Kultury wystawiano wtedy “Metro”, ja miałem sfotografować Roberta Janowskiego wychodzącego z teatru. Udokumentować “jak aktor kończy pracę”. Siedziałem pod teatrem w pożyczonym od ojca Maluchu i przez cały spektakl zastanawiałem się, co to za rodzaj fotografii, którego zupełnie nie rozumiem, a który ma być czymś ultrafajnym. To była późna jesień i musiałem co chwilę przecierać zaparowane szyby, żeby nie umknął mi ten “decydujący moment”. Nie ukrywam, że poszedłem tam, bo mieli zapłacić mi za to trzy razy więcej niż normalnie. W końcu wyszedł Robert Janowski, a ja zapakowałem aparat do torby i pojechałem nie robiąc ani jednego zdjęcia. Pracę oczywiście straciłem, ale doszedłem do wniosku, że nie ma co robić rzeczy, z którymi nie czujemy się dobrze.
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Janusz Chabior
Na pierwszym wykładzie w łódzkiej filmówce mój wykładowca Jacek Marczewski “przeorał” w bardzo radykalny i dobitny sposób moje podejście do portretu. Jego komunikaty były surowe i bardzo krytyczne. I to właśnie on przekonał mnie, że prosty, mocny portret jest czymś bardzo ważnym, nie tylko pod względem fotograficznym. Celem jest nawiązanie relacji - fotografia jest tylko narzędziem do jego osiągnięcia.
Sprawdza się to oczywiście w stu procentach, szczególnie w przypadku autorskich projektów, ale znajduje także odzwierciedlenie w fotografii biznesowej czy projektach komercyjnych. Bo jeżeli szczerze się rozmawia, to ludzie po prostu się otwierają i zdejmują maski. Nagle okazuje się, że pracujemy jak w hipnozie i mamy do siebie bardzo duże zaufanie. Wspólnie się asekurujemy, co najmniej jakbyśmy wspinali się w górach. Indianie twierdzili, że fotografia kradnie duszę człowieka. I to właśnie ten poziom, do którego cały czas dążę.
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Patricia Kazadi
Staram się i cały czas się tego uczę. Wiadomo, każdy ma różne dni, nie zawsze mamy też ku temu odpowiednie warunki. Jakiś czas temu dostałem zlecenie na portret prezesa jednego z wielkich banków. W trakcie przygotowań do sesji przyszła do mnie jego asystentka i oznajmiła: “Panie Szymonie, ma pan 3 minuty”. Stałem z analogowym Hasselbladem i Polaroidem zastanawiając się jak mam to zrobić. Udało mi się “wyżebrać” trochę więcej czasu, ale trudno myśleć o zbudowaniu jakiejkolwiek relacji jeśli czas mamy policzony w sekundach.
Tak. Ostatnio nawet miałem taką przygodę! Wspaniałe doświadczenie.
To była grupa kilku osób - przedstawicieli największych korporacji. Myślę, że byli zachwyceni pomysłem analogowej fotografii. Prawdopodobnie najnowsze Ferrari wzbudziłoby mniejsze zainteresowanie niż leciwy Hasselek, którym zrobiłem zdjęcia. Powiedziałem im, że mam tylko 12 klatek, więc musimy dbać o każde ujęcie. Wszyscy się postaraliśmy - powstały szczere, autentyczne fotografie. Na pamiątkę bohaterowie sesji dostali ponumerowane odbitki. Cieszę się, że mogłem wrócić do moich zawodowych korzeni.
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Patrycja Kosik
Tak i wierz mi, że bynajmniej nie jestem jedynym fotografem, który pragnie takich doświadczeń. Cieszy mnie to, że mogę wrócić do narzędzi, których używałem przez lata, które dają mi pełną kontrolę i tyle satysfakcji. Myślałem, że proces cyfrowy pochłonął mnie już bezpowrotnie. Na szczęście tak, nie jest.
Kupiłem ostatnio przeterminowany film natychmiastowy Fuji i zrobiłem całą serię transferów. Miałem z tego radochę nie do opisania. Ale nie chciałbym tu mówić, że jeden rodzaj fotografii jest lepszy od drugiego. Nie chciałbym też przerabiać sytuacji z XIX wieku, gdy w kontekście narodzin fotografii mówiono, że malarstwo już umarło. Cyfra to po prostu naturalna ewolucja tego medium, ale obie dziedziny będą współistnieć jeszcze długo.
Godzina, dwie to takie minimum żeby się dograć. Ale nie zawsze tak jest. Miałem w życiu taki epizod, gdy w bardzo krótkim czasie zrobiłem wyjątkowo dużo portretów. Gdy jeszcze Teatr Wielki i Narodowy były jedną instytucją, dyrekcja poprosiła mnie żebym sfotografował wszystkie osoby związane z tym miejscem. W ciągu tygodnia zrobiłem blisko 2 tysiące portretów.
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Maria Klejdysz, z projektu "Światło Życia"
Myślę, że metoda jest jedna. Szczerość i prawdziwość po mojej stronie sprawia, że tym samym odpłacają mi się osoby, które fotografuję. Bo jeżeli próbujesz zafałszować rzeczywistość czy ubrać fotografowaną osobę w jakąś sztuczność, zawsze będzie to widoczne na zdjęciu. Gdybym miał wybrać zdjęcia, które mimo upływu lat ciągle wydają mi się świeże, byłyby to właśnie te proste i szczere, podczas realizacji których mogłem oderwać się od zgiełku i pozostać z tą osobą sam na sam.
Tak. Było wiele wyjątkowych chwil, które przytrafiły mi się w trakcie mojej pracy. Nie chcę wprowadzać jakiejś gradacji, bo ciężko porównywać emocje. Na pewno jedną z takich chwil była sesja z prezydentem Kaczorowskim - mały kameralny gabinet w Londynie. Nie było szans, żeby towarzyszył nam ktoś jeszcze, zwyczajnie nie było miejsca. Moja ekipa i współpracownicy Prezydenta czekali przed wejściem. A my rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Wspaniałe wspomnienie!
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Ryszard Kaczorowski, z projektu "Ocalić od zapomnienia"
Dobrze pamiętam też fotografowanie Ireny Anders, która śpiewała mi w trakcie sesji. Słyszę jej głos do dzisiaj. Cudowna kobieta. Była też sesja z Władą Majewską, która przed wojną występowała w kabaretach Lwowa i Warszawy, w trakcie wojny walczyła z armią Andersa, a po wojnie odpowiadała za dział kulturalny w radiu Wolna Europa. Pamiętam, że gdy jako kilkuletni chłopak jeździłem na wakacje czy ferie do dziadka, zawsze przed zaśnięciem słuchał właśnie tej rozgłośni. A ja ukradkiem razem z nim. Nic nie rozumiałem, ale nagle ten “głos”, który tak dobrze znałem, stanął przede mną. Miałem możliwość sfotografowania legendy, kogoś niesamowitego. W trakcie sesji słuchaliśmy Robbiego Williamsa, który kilkaset metrów od nas dawał koncert w Hyde Parku (koncert Live 8 - 2 lipca 2005 w Londynie).
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Włada Majewska, z projektu "Ocalić od zapomnienia"
Wyjątkowym przeżyciem było też dla mnie fotografowanie Pana Wojciecha Łodyńskiego, aktora przez lata blisko współpracującego z Tadeuszem Kantorem. To był styczeń 2003 roku, Dom Aktora w Skolimowie. Mój bohater był ciężko chory. Nie śmiałem zaproponować mu sesji, ale to on mnie zaprosił do siebie i poprosił o portret. To była jedna z tych sesji, która nie wiem ile trwała. Może kwadrans, a może ponad godzinę. Zrobiłem kilka rolek filmu. Powstał portret spokojnego, skromnego i pogodnego człowieka. To był dla mnie zaszczyt. Myślę, że w trakcie sesji wiedział, że to ostatni spektakl w jego życiu, ale nie dał tego po sobie poznać. Zmarł dzień później. Fotografia jest fragmentem wystawy “Światło Życia”.
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Wojciech Łodyński, z projektu "Światło Życia"
Mam mnóstwo takich wspomnień. Roman Polański, z którym w trakcie sesji patrzyliśmy za horyzont na Bałtyku. Ciesząca się jak dziecko na huśtawce Danuta Szaflarska. Szczere rozmowy z muzykami Perfectu. Kolekcjonuję te wspomnienia. Dzięki fotografiom łatwiej mi jest je ożywić. “Portret jest efektem ubocznym spotkania” - kiedyś tak powiedziałem i myślę, że to jest dla mnie nadal aktualne.
Jak najbardziej. Być może w wieku czterdziestu paru lat nie powinno się o sobie mówić, że jest się dzieckiem Filmówki, ale pod tym względem szkoła odcisnęła na mnie duże piętno. Dokument zawsze był ważnym elementem mojej pracy. Dla niektórych te historie mogą nic nie znaczyć, ale mnie te spotkania budują życiowo, sprawiają, że jestem tym, kim jestem.
Z dzieciństwa pamiętam, że w moim rodzinnym domu pachniało farbami. Gdy gdzieś wyjeżdżaliśmy na wakacje, mój ojciec ciągle rzeźbił. Praca i pasja ciągle się przenikały. Ja tym przesiąkłem i właściwie dla mnie też nie istnieje już coś takiego jak życie prywatne i zawodowe. Wszystko jest jednym życiem.
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Roman Polański
Zacząłem traktować fotografię w sposób terapeutyczny. Im jesteś starszy tym bagaż doświadczeń staje się cięższy. Nie chcę, żeby to było dla mnie obciążające, chcę z tego czerpać. Szukam swoich korzeni. Dzięki fotografii porządkuje to w sobie. Dlatego ostatnio wróciłem do bardzo prostych rzeczy, wręcz podstawowych, swojej rodzaju alfabetu i zabawy plastycznej. Jest też w tym oczywiście portret, choć nieco inny.
Jak układam sobie te wszystkie klocki, to zaczynam rozumieć, że z czasem zaczął ewoluować także mój sposób postrzegania. Zauważyłem, że fotografia to nie tylko sucha dokumentacja, ale przede wszystkim moje historie. Jeszcze nie ułożyłem tego wszystkiego i być może nigdy do końca mi się nie uda, ale zacząłem robić tego typu notatki fotograficzne i mam nadzieję, że kiedyś stworzę z tego jakąś spójną całość, która pomoże mi to wszystko zrozumieć.
To taka fotografia, która jeszcze jakiś czas temu mi się nie przydarzała. Myślałem o takich rzeczach, ale nie robiłem z tego zdjęć. Dziś takie przemyślenia i emocje znów staram się zapisywać w formie obrazów i strasznie mnie to cieszy, bo dostrzegam w tym jakąś świeżość. Ważny jest cel podróży, ale droga jest ważniejsza…
Cholernie. W życiu potrzebne są prawdziwe emocje. Trochę jak w związku - czasem to po prostu darcie kotów i solidna krytyka, za którą się później szanujemy. Myślę, że będąc samemu ze sobą w jakimś związku (śmiech), też dobrze jest czasem sobie “przyrżnąć” i powiedzieć: “Coś ci się chyba wydawało. Naopowiadałeś sobie bajek i w nie uwierzyłeś. Stop!”. Nie wszystkie pomysły jesteś w stanie zrealizować, ale trzeba nieustannie szukać inspiracji i zmiany. Tego typu notatki bardzo w tym pomagają.
Zdecydowanie. Od pewnego czasu zacząłem się trochę zastanawiać nad różnymi rzeczami. Szukam jakiegoś fundamentu historii o sobie, zrozumienia ścieżek którymi się poruszam. Ale żeby się do tego cofnąć, muszę sięgnąć do protoplastów. Stąd też postać mojego taty, przeskanowana ze wszystkich stron. Może to kwestia wieku, może paru rzeczy, które się wydarzyły, a może pracy, którą wykonałem. Pewnie wszystkiego po trochu.
fot. Szymon Kobusiński, "Underworld"
Spotkaliśmy się, by opowiedzieć Ci o mojej fotografii, ale chciałem ci też opowiedzieć o moim zaskoczeniu. Gdyby nie dom rodzinny pewnie zupełnie inaczej podchodziłbym do tego rzemiosła. Poszedłem niedawno do domu rodziców z myślą: “Sfotografuję parę rzeczy, które zrobił Tata”. Nagle okazało się, że gdzie się nie obróciłem, było coś co wyszło spod jego ręki. Mój ojciec nie wystawiał w galeriach, nie robił jakichś spektakularnych albumów, ale z drugiej strony właśnie na tym ten artyzm polega, że staje się codziennością. Nagle okazuje się, że wszystkie szafy w domu mają gałki wyrzeźbione jego ręką, że wszędzie na ścianach wiszą jego obrazy, a albumy, które kolekcjonuje zajmują wiele półek.
W stu procentach, ale należy też pamiętać, że u artystów ważnym elementem całej struktury jest ego, więc tak zupełnie bez poklasku, komentarza czy krytyki - czasem tej dobrej, a czasem miażdżącej - może być trudno. To takie koło, które trzeba czymś napędzać. Ale to nie musi być nic wielkiego. Nie musi to być wystawa, na którą przyjdzie kilka tysięcy osób czy wydanie własnego albumu. Czasem wystarczy zwyczajnie fajna, mocna rozmowa i pokazanie swoich zdjęć kumplowi przy piwku w knajpie. To także może być kompensacją tej wielkiej, spektakularnej “rzeczy”.
Mimo to, to właśnie wystawy stwarzają często grunt pod mocne i cenne rozmowy. Często zdarza się, że ktoś podchodzi do mnie na wernisażu i mówi: “Panie Szymonie wpadłbym tutaj jutro, bez tego zgiełku. Będzie Pan?” I wtedy ta rozmowa jest tak głęboka i potężna, że odkrywam rzeczy, o których sam nie miałem pojęcia. Nagle okazuje się, że ktoś odczytuje w moich fotografiach jakieś pokłady, których ja w ogóle nie widziałem. Poza tym, pokazywanie prac otwiera przed nami zupełnie nieoczekiwane możliwości.
W 2004 roku organizowałem w Tatrze Wielkim wystawę “Światło Życia”, poświęconą aktorom ze Skolimowa. Piękna gala, przemawiało wiele ważnych osób. Po wernisażu podeszła do mnie starsza pani i mówi: “Wie pan, ja się właśnie przeprowadzam z Londynu do Warszawy. Całe życie tam mieszkałam i bardzo mi się te Pana zdjęcia podobają. Chciałabym żeby opowiedział mi Pan o nich nieco więcej, a ja mam pewien pomysł”. Spotkaliśmy się kilka dni później. Okazało się, że Pani Maria Kaleńska postanowiła zabrać mnie razem z tą wystawą do Londynu, wręcz się na to uparła. Uknuła bardzo cwany plan i zaangażowała w to nawet ówczesnego prezydenta Warszawy.
Gdy wszystko już doszło do skutku, a my dojechaliśmy do galerii, organizatorzy zapytali mnie czy zgodziłbym się żeby przyszło parę osób i mogło zobaczyć jak artysta przygotowuje się do wystawy. Zgodziłem się i o godzinie 17:00 weszło “parę osób”, a konkretnie coś koło setki, z prezydentem Kaczorowskim i żoną generała Andersa na czele. A ja przywitałem ich w rozwleczonym t-shircie i powycieranych jeansach. Generalnie wstyd, ale przyjęli to bardzo dobrze. I tam też kolejny raz podszedł do mnie pewien pan prosząc o indywidualne spotkanie.
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Irena Andres, z projektu "Ocalić od zapomnienia"
Okazało się, że był to Jerzy Ostoja Koźniewski, ostatni minister skarbu państwa w rządzie na uchodźstwie. Razem z nim przyszedł wspomniany prezydent Kaczorowski. Przez przeszło godzinę opowiadałem im o tych raptem dwudziestu trzech fotografiach. Byli bardzo zainteresowani projektem i wiedzieli o tych ludziach więcej niż widzowie w Polsce. Na koniec zapytałem zawstydzony czy kiedyś i im mógłbym zrobić portrety. Odpowiedzieli że tak, tylko że biorąc pod uwagę ich wiek, muszę się spieszyć.
To był luty 2005 roku, a w czerwcu siedziałem już z ekipą w autobusie do Londynu. Miałem zrobić 25 portretów Polonii, koniec końców zrobiłem ich dwa razy więcej. To kolejny przykład tego jak pojedyncza, w sumie przypadkowo spotkana osoba doprowadziła do kolejnego projektu i wystawy. To był projekt “Ocalić od zapomnienia”, który ewoluował też w kierunku dokumentu filmowego. Żeby móc go realizować założyłem nawet fundację. To było niesamowite przeżycie, a dzięki całemu przedsięwzięciu odwiedziłem też wiele ważnych miejsc. Puenta jest taka, że wystawa od 2 lat zdeponowana jest w Muzeum Emigracji w Gdyni. Warto więc te zdjęcia chyba pokazywać (śmiech).
fot. Szymon Kobusiński, z projektu "Intymność"
Pierwsze tego typu zdjęcia robiłem pod koniec lat 90-tych. Na początku zależało mi chyba po prostu na ładnych obrazkach. Te fotki miały po prostu cieszyć oczy, być taką sztuką użytkową. Ale im jestem starszy, tym więcej wymagam od siebie i tego co robię. Dlatego też w przypadku ostatniej wystawy (“Intymność” - przyp. red.) postanowiłem trochę od tego odejść. Nadal są to ładne obrazki - mamy półnagą panią czy przelewające się płachty materiału, ale tak naprawdę opowiadam tam o emocjach, o tym że są takie nerwowe i trudne do opanowania. Tak samo jest z fotografowaniem pod wodą - w takich warunkach nie jesteś w stanie do końca wyreżyserować ujęcia. Moja fotografia podwodna zmierza więc w stronę portretu - tym razem portretu emocji - i gdzieś te ścieżki, które przed laty wyznaczyłem jako równoległe zaczynają się powoli przecinać.
Moje projekty nie są realizowane z takim rozmachem jak produkcje filmowe czy reklamowe, więc bardzo ważne jest dla mnie, bym miał pełną kontrolę nad światłem, a basen był na tyle głęboki, by umożliwić mi realizację wszystkich moich pomysłów. Część zdjęć powstaje zza szyby, część pod wodą w stroju nurkowym. Używam zarówno światła ciągłego i błyskowego. Trudno tu więc o jakąś regułę. Z czasem jednak wiele rzeczy udało mi się wypracować.
Pamiętam swoją pierwszą poważną podwodną sesję, którą realizowałem w Kętrzynie. Z jakiegoś powodu mój Nikonos nie chciał synchronizować się z lampą błyskową i większość zdjęć powstała w taki sposób, że zanurzałem się na długość ręki, ustawiałem na aparacie odpowiednio długi czas naświetlania i machałem, a kolega ręcznie wyzwalał błysk (śmiech).
fot. Szymon Kobusiński, na zdjęciu Magdalena Boczarska
Teraz mam niezawodny sprzęt, mikrofon przy twarzy i podwodny głośnik, za pomocą którego komunikuję się z osobami w basenie. Od strony technicznej znacznie się więc wszystko usprawniło, ale nadal tego typu zdjęcia to ciężka, fizyczna praca. Nie tylko dla bohaterów zdjęć, ale i całej ekipy. Sesje trwają czasem kilka dni, jest masa sprzętu, który trzeba opanować. Do tego dochodzi praca z aktorami. W przypadku zdjęć podwodnych ci ludzie naprawdę muszą ci zaufać. Poruszanie się w wodzie to niemały wysiłek, a warunki, mimo że kontrolowane, stwarzają jednak pewne ryzyko niebezpieczeństwa.
Dotknąłeś tematu “Metamorphosis”, który jest dla mnie projektem bardzo ważnym, ale cofnijmy się do początku. Zostałem poproszony przez Nikon Polska o to, by zostać członkiem jury Nikon Film Festiwal. Zapytałem czy mógłbym nagrać video zapowiadające to wydarzenie. Firma się zgodziła, a ja dostałem przysłowiowy kluczyk do magazynu i możliwość korzystania z całej gamy sprzętu. No i zrobiłem wideo, które nazwałem “Methamorphosis” - prostą, graficzną historię o tym, że coś się rodzi. Traf chciał, że za ten film dostałem nominację do nagrody Lucie Awards. Zostałem zaproszony na galę w Carnagy Hall, a tam poznałem takie osobowości jak Nan Goldin, Nick Ut, Sandro Miller czy Steve McCurry, którzy przybyli tam, by w swoim gronie celebrować fotografię. “Metamorphosis” wprowadziło mnie w obszar, do którego nigdy nie sądziłem, że się zbliżę.
A czy moja obecność w Carnagy Hall i to, że gdzieś obok tego nominowanego filmu pojawiało się logo producenta podniosły im w jakiś sposób słupki sprzedażowe? Tego pewnie się nie dowiem. Fantastyczne natomiast jest to, że są firmy, które w takich wypadkach dają pełną swobodę artystyczną. Jestem im za to bardzo wdzięczny!
Brałem udział w takich projektach nie raz i odnoszę wrażenie, że pojawia się ich coraz więcej. Pewien rozmach, który kilkanaście lat temu towarzyszył tylko globalnym markom, które inwestycje w kulturę mają wpisane w swoje DNA, zaczął przenikać także do mniejszych struktur.
Coraz częściej firmy o mniejszym budżecie starają się nawiązać współpracę z artystami i oby tego było więcej, bo przynosi to korzyści niemal wszystkim. Dzięki Art Brandingowi marka staje się bardziej wiarygodna, odbiorcy otrzymują coś więcej niż nudną sztampową reklamę, a my możemy realizować projekty, na które normalnie nie byłoby nas stać.
Zawsze gdy myślę o tego typu przedsięwzięciach, przed oczami staje mi kalendarz Pirelli. Gdy słyszę tę nazwę najpierw myślę o dobrych fotografiach, a dopiero później do głowy przychodzą mi gumy, ale tak czy inaczej uważam, że opony Pirelli są najlepsze na świecie (śmiech). Uważam, że to ciekawe narzędzie, które szybko się nie zdewaluuje.
Myślę, że wypadałoby przestać myśleć o artyście jako o samotniku, który mieszka gdzieś w suterenie i umiera na suchoty (śmiech). Trzeba przestać oglądać się na tego typu krytykę, tylko biec dalej, robić swoje i starać się jak najlepiej wykorzystać pojawiające się możliwości tak, by móc dalej się rozwijać i robić coraz doskonalsze rzeczy.
fot. Szymon Kobusiński
Weźmy na przykład Tomka Wysockiego, który właśnie wystawia najnowszy projekt “Smak wiśni” w Leica Gallery. Przecież gdyby on nawet sprzedał nerkę i inne narządy to i tak nie byłoby go stać na jego realizację. Każda z tych sesji to koszt rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych, a on zrobił ich 12. Ostatnio na festiwalu w Rybniku powiedział, że jak wykonał kosztorys to wyszło mu między 300, a 400 tys. złotych. Myślę więc, że mecenasi sztuki (sponsorzy) mają też z tego wymierne korzyści, ale czy da się to policzyć precyzyjnie w Excelu? Tego nie wiem. Ważna jest intuicja.
Myślę, że potrzebny jest solidny treatment - opis projektu, wizualizacja, storyboardy i dokładnie przedstawiony cały cykl produkcyjny. Do tego informacje o tym skąd weźmiemy sprzęt i gdzie pojawią się zdjęcia. To uwiarygadnia twoją postać, nie mówiąc już o tym, że warto napisać, iż logo widnieć będzie tu i tam. W tym wypadku oczekiwania sponsorów będą bardzo różne. Jedni chcą mieć logo na zaproszeniu, dla innych ważna będzie możliwość zaproszenia na wernisaż kluczowych klientów, a jeszcze inni będą chcieli sprezentować swoim klientom album i dalej go dystrybuować.
Na początku, o takich pomysłach warto jednak porozmawiać z kilkoma osobami, bo w ten sposób taki projekt da się po prostu “przepracować” i mniej rzeczy nas później zaskoczy. Trzeba więc mieć spójny i kompletny pomysł na całą realizację, a to oznacza włożenie dużego wysiłku w coś, co może się nie udać. Ale bez tego nikt się naszym projektem nie zainteresuje.
fot. Szymon Kobusiński, z projektu "Metamorphosis"
Z pewnością niewielu jest fotografów, którzy z tego żyją, ale to ewoluuje. Powstają nowe galerie specjalizujące w sprzedaży zdjęć i reprezentowaniu artystów. Przede wszystkim trzeba mieć jednak pomysł i dużo determinacji, bo nawet największe zaplecze finansowe nie pomoże nam, jeśli nie będziemy mieć odbiorców. Wierzę, że za kilka lat będzie można w Polsce żyć z takiej fotografii.
Gdy byłem w Nowym Yorku, zobaczyłem, że na dwóch, trzech ulicach może funkcjonować obok siebie 200 różnych galerii. Patrzyłem ze zdziwieniem na to, jak pięknie mają tam wszystko poukładane pod kątem sprzedaży sztuki, ale patrzyłem też jacy ludzie odwiedzają galerie. W większości byli to zwykli mieszkańcy, którzy być może kupili o kilkaset dolarów tańszą lodówkę i dzięki temu mogli pozwolić sobie na to “coś”. Nie mieli w głowie nic konkretnego, ale wiedzieli, że mają dużą szarą ścianę, którą chcieliby zapełnić czymś, co nie byłoby bezwartościowym printem ze sklepu z dekoracjami. To wydawało się tam naturalnie.
fot. Szymon Kobusiński, "(nie)nasyceni kolorem"
Jak tak patrzę na ostatnie piętnaście lat, to myślę, że dużo już zostało w Polsce zrobione. Teraz trzeba jeszcze popracować, by ci odbiorcy zaczęli zauważać wartość rzeczy jednostkowych, tego, że w ich stworzenie ktoś włożył wysiłek i że jest to rzecz unikalna. Ale to jest proces, na który potrzeba przynajmniej pokolenia. Niemniej jednak widać już pewien progres.
Na razie na pewno w niewielkim stopniu, a szkoda. W przypadku sztuki agenci są potrzebni, bo mogą pomagać w dotarciu do różnych odbiorców, do których sami byśmy nie trafili. Takie wsparcie jest bardzo pomocne. Gorąco kibicuję, żeby ten rynek się profesjonalizował.
To zależy czy tego potrzebujemy i czy to jest dla nas naturalne. Myślę, że celebrowanie chwil jest czymś pięknym i wbrew pozorom taka fotografia powraca. Na bardzo fajny poziom weszła fotografia ślubna, która 10 lat temu wyglądała zupełnie inaczej czy na przykład fotografia dziecięcia - to też zaczyna wyglądać coraz lepiej i może być fajną pamiątką. Oczywiście wiąże się z tym też ostentacyjne pokazywanie zdjęć w social mediach, ale niech to służy czemuś dobremu. W dzisiejszych czasach osób, które robią fizyczne albumy jest garstka, ich rolę przejęły foldery na facebooku… Ale może to po prostu naturalna ewolucja? Ważne żebyśmy tej chęci dokumentacji zupełnie nie utracili.
fot. Szymon Kobusiński, z sesji do płyty Perfect "XXX"
Co z tego, że wygląda to inaczej niż sto lat temu? To naturalne, że technologie się zmieniają. Osobiście uważam, że mam prawie 40 milionów konkurentów - w Polsce wszyscy znamy się na fotografii. No i spoko, na medycynie też (śmiech). Nie ma co panikować, jak ci malarze w XIX wieku. Myślę, że fotografia przechodzi jakąś ewolucję. To proces który trwa i będzie trwał, a co z tego wyjdzie będzie tylko naturalną koleją rzeczy.
A to, że w masie zawsze zatraca się jakość? Dlatego też chyba właśnie sięgnąłem z powrotem po analogowego Hasselblada. Żeby trochę przyhamować i zamiast na gigabajty, zacząć liczyć zdjęcia na rolki. Gdy fotografujesz cyfrą, masz poczucie, że “zawsze się coś wybierze” czy podrasuje w Photoshopie. Czasem dobrze jednak sobie trochę to życie skomplikować.
fot. Dominika Jaruga
Szymon Kobusiński - (ur. 1973) - Jak mówi, portret to dla niego pasja i zawód. Od lat fotografuje znane osobistości zarówno nad, jak i pod powierzchnią wody. Absolwent PWSFTviT w Łodzi. Wykładał także w Warszawskiej Szkole Reklamy, na ASP w Krakowie i UMCS w Lublinie. Autor wielu wystaw krajowych i zagranicznych, laureat konkursów. Założyciel warszawskiego Studio Bank.
Więcej zdjęć i informacji o autorze znajdziecie pod adresem szymonkobusinski.com.