Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Jak z perspektywy byłego jurora konkursu World Press Photo ocenia Pan decyzje podjęte przez jury w tegorocznej edycji?
Krzysztof Miller: Oceniając konkurs World Press Photo należy pamiętać, że rządzi się on swoimi własnymi prawami. WPP to historia fotografii prasowej - brudnej, hardkorowej, powiedziałbym punkowej. Te zdjęcia to historie, które w normalnej prasie żyją jeden dzień, najdłużej - bo aż siedem dni - żyją w tygodniku. Konkurs ten więc niejako nadaje im drugie życie. Uzupełniająca go wystawa objazdowa daje drugi oddech zarówno fotografiom jak i fotografom prasowym. Trzecie życie może dać indywidualna wystawa któregoś fotoreportera, ale to World Press Photo ma taką rangę, dzięki której fotografie zostają zapamiętane na dłużej.
Proszę też pamiętać, że World Press Photo oceniają po pierwsze fotoedytorzy, po drugie fotoreporterzy, a po trzecie szefowie największych agencji fotograficznych. W związku z czym wyniki są zawsze jakąś wypadkową. Pamiętam, że jak w 2000 roku byłem jurorem World Press Photo, to bardzo często nie zgadzałem się z decyzjami innych jurorów, ale końcowy werdykt zawsze jest kompromisem, jakąś wypadkową - osobowości jurorów, ich odmiennego poczucia estetycznego, poczucia wagi historii zawartej w zdjęciach.
Można narzekać, że w konkursie jest zbyt dużo mocnych, twardych, chropowatych zdjęć - zwłaszcza w kategoriach newsowych, ale nie możemy się spierać z rzeczywistością. A taka właśnie jest rzeczywistość - okrutna. Zresztą tak naprawdę w World Press Photo każdy może znaleźć coś dla siebie. Jest przyroda i sport, życie codzienne, socjologia. Dla mnie jest tam cała fotografia którą kocham - szybka, newsowa, prasowa, a dzięki konkursowi dostaje ona drugie życie.
Wspomniał Pan o okrucieństwie często obecnym na zdjęciach konkursowych. Czy według Pana tego typu zdjęcia pomagają zwrócić uwagę widza na dany temat, czy może zbyt częste ich pokazywanie powoduje u odbiorcy efekt odwrotny - przesyt i znieczulenie?
Ja wiem, ma Pan rację, że panuje taka znieczulica. Proszę tylko zwrócić uwagę jakie zdjęcia są w tej chwili najchętniej oglądane w internecie. Jakie zdjęcia są pokazywane w telewizji... Nie wiem czy to jest potrzebne. Myślę, że ogromna liczba środków przekazu, platform i nośników mediów - zaczynając od internetu, poprzez telewizję, a na prasie kończąc - po prostu powoduje zgiełk w głowach ludzi. Rzeczywiście może wystąpić zmęczenie, może nie znieczulica, ale zmęczenie na pewno tak. Ilość tego typu fotografii i filmów jest zwyczajnie tak przeogromna, że wprowadza chaos.
Oczywiście żaden fotoreporter jadąc na wojnę nie myśli o tym jaki wpływ będę miały jego zdjęcia na rzeczywistość. Chciałby żeby ten wpływ był jak największy i pozytywny, natomiast ostatnie słowo należy do widza. Odbiorcy są znużeni natłokiem zwykłych informacji, a pewna cenzura w prasie i telewizji powoduje, że dużo bardziej radykalne, drastyczne fotografie i filmy znajdują swoje miejsce w internecie. Ludzie, głodni coraz to mocniejszych wrażeń, coraz bardziej zagłębiają się w internet. Na mnie największe wrażenie ostatnio zrobił film z egzekucji wykonanej na Koptach przez Państwo Islamskie. Morze spływało krwią - no dla mnie to jest masakra.
Czy więc fotografowie prasowi powinni stawiać sobie jakieś granice?
Zawsze można się spierać czy można coś pokazywać, czy nie. Ja uważam że należy zawsze fotografować, bo później i tak zdjęcia przechodzą przez jakieś sita dopuszczające je do publikacji, do szerszego wglądu. Mówię oczywiście o prasie zawodowej, gdzie jest jeszcze fotoedytor i dyrektor artystyczny. W internecie tego nie ma, każdy wrzuca to co chce. Tak jak to było w przypadku bojowników zabijających Kaddafiego. Dopadają Kaddafiego, zabijają go, a później pokazują w internecie zdjęcia z egzekucji. Tam już nie ma żadnego sita, żadnej kontroli. Myślę, że naprawdę nie ma co czepiać się konkursu WPP ani fotoreporterów skoro w internecie na żywo możemy oglądać egzekucje.
Poza tym powiem Panu, że dużo zdjęć, które zrobiłem jest objętym embargiem publikowania w prasie, natomiast bardzo często zdjęcia te są wykorzystywane jako dokumenty w pracach naukowych. Wiele uniwersytetów zwracało się do fotografów prasowych, na przykład żeby dowiedzieć się jak wyglądał początek rozpadu byłej Jugosławii. Żeby uzyskać dokumentację rozprzestrzeniania się konfliktu poprzez Słowenię, Chorwację i Bośnię. I takie zdjęcia-dowody istnieją. One nie muszą być publikowane, tak jak na przykład zdjęcia ciała Waldemara Milewicza zabitego w Iraku, natomiast zawsze stanowią dowód, który mogą później wykorzystać naukowcy. Oni później opisują tę rzeczywistość. Wiele uniwersytetów, zwłaszcza z USA, zgłaszało się do mnie o możliwość użycia tych zdjęć. Nie w celu publikacji, a dokumentacji faktu, że taka sytuacja rzeczywiście miała miejsce.
A czy na przestrzeni lat zaobserwował pan jakieś zmiany w fotografii prasowej? Czy w jakiś sposób zmieniło się podejście fotografów do wykonywanej pracy?
Ostatnimi czasy zmieniło się trochę ogólne podejście fotografii prasowej. Nigdy już nie będziemy w stanie wyprzedzić ludzi, którzy są na miejscu i dysponują całkiem niezłym sprzętem fotograficznym, czy to w postaci aparatów fotograficznych czy smartfonów. Można powiedzieć, że skończyła się już „magia” tego zawodu. Kiedyś fotograf-zawodowiec był wysyłany na miejsce przez redakcję, musiał kupić kliszę, następnie dobrze ją naświetlić, wywołać, wykonać odbitkę, a następnie ją zeskanować i wysłać do redakcji. Dzisiaj już tego nie ma. Każdy niemalże na żywo przesyła fotografie przez internetu, które udostępniane są światu praktycznie w chwili wykonania. Fotoreporterzy mogą więc tylko poprawiać po „lokalersach”. Nigdy ich nie wyprzedzą, ale mogą zrobić takie reportaże bardziej do czytania i oglądania; takie logiczne historie składające się z kilku do kilkunastu zdjęć. Ja zresztą uważam, że dobre zdjęcia można „czytać” tak jak artykuł czy reportaż.
Pamiętajmy też, że w prasie drukowanej zdjęcia oglądamy na jednej, dwóch stronach. Są one skomasowane, ułożone w jakąś historię, którą chciał opowiedzieć fotoreporter. Natomiast zdjęcia w internetowych galeriach oglądamy poklatkowo. Często nie pamiętamy zdjęcia od którego zaczęliśmy lub wypada nam z pamięci, któreś ze zdjęć oglądanych po drodze. Na papierze natomiast mamy całą gotową historię, na której się koncentrujemy - jakąś logiczną całość. Jedno zdjęcie jest większe i buduje dramaturgię, a drugie, trzecie lub czwarte są mniejsze i niejako uzupełniają całą historię.
No właśnie. Ale czy to wszystko o czym rozmawialiśmy - rozwój mediów internetowych, zmiana charakterystyki pracy fotografa wojennego, ogólne przyspieszenie, nie sprawiają, że fotografia prasowa musi łączyć się z innymi mediami by pozostać atrakcyjną dla widza? Ostatnimi czasy coraz bardziej popularne stają się videocasty. Od kilku lat w konkursie World Press Photo obecna jest kategoria Multimedia Contest, w której rywalizują ze sobą materiały dokumentalne łączące wiele środków przekazu.
Wiadomo, że obrazek ruchomy jest bliższy człowiekowi bo człowiek postrzega ruchomo. Ja z kolei nie potrafię przewidzieć co stanie się w obrazie ruchomym. Potrafię patrzeć wyłącznie stopklatkami. Wymaga to z pewnością zupełnie innej koncentracji niż patrzenie i łączenie zdarzeń w obrazku ruchomym. Fotografia jest natomiast historią zamkniętą. To jest to co mówił Cartier Bresson - decydujący moment i koniec. Na tym to polega. Kocham fotografię i będąc tradycjonalistą nigdy nie podejmę się robienia podcastów, obrazków ruchomych, czy jeżdżenia po fotografii w tak zwanych slideshowach, ponieważ nie czuję tego tak dobrze jak historii zastanej w stopklatce.
Czyli zawsze znajdzie się miejsce dla tradycyjnej fotografii prasowej?
Moim zdaniem forma tradycyjna jest bardziej szlachetna. Jest to historia skończona. Jest robione kilka zdjęć, fotoreportaż, czy właśnie jedna fotografia opowiadająca całą historię. Natomiast obrazek ruchomy, łączenie fotografii w podcastach, czy układanie ich w pokazy slajdów jakoś do mnie jako do tradycjonalisty średnio przemawiają. Co prawda mam slideshowy, które prezentują fotografie w różnej formie, natomiast zawsze starałem się żeby moja fotografia była jak najbardziej surowa i rzeczywista. Tak jak Susan Sontag mówiła w swojej książce o cudzym cierpieniu - fotografia powinna być chropowata. Ja to określam, że fotografia powinna być „punkrockowa”. Czyli twarda, nie modyfikowana nowymi technologiami i jak najbardziej autentyczna.
Można oczywiście się ze mną nie zgodzić. Wiele osób nie będzie się ze mną zgadzało, jednak historia fotografii w moim przypadku, w wydaniu prasowym - czystym i rzetelnym, to właśnie kwintesencja tego co mówiła Susan Sontag. W fotografii wojennej musi być czuć zapach prochu. Gdy fotografujemy obóz uchodźców musi być czuć smród tego obozu. Jeżeli fotograf dobrze się sprawdzi, to to jest na miejscu. To siedzi.
Krzystof Miller urodził się w 1962 roku w Warszawie. W latach 76-86 był wielokrotnym mistrzem Polski w skokach do wody z trampoliny i wieży. W 1986 roku zaczął robić zdjęcia dla pism drugiego obiegu. W 1989 r. fotografował obrady Okrągłego Stołu. Od tego roku też jest związany z “Gazetą Wyborcza”. W ciągu ostatnich 25 lat fotografował większość konfliktów zbrojnych i wydarzeń historycznych na świecie. W 2000 roku juror konkursu World Press Photo. Autor książki „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego”