Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
W połączeniu z nową ścianką CFV II 50C to wyjątkowo kompaktowy i bez wątpienia najbardziej stylowy średnioformatowy aparat na rynku. Zachwyca od pierwszej chwili, co nie znaczy jednak, że nie brakuje mu wad. Czy wszystkie będzie można mu wybaczyć?
W rok po premierze aparatu Hasselblad 907X, czyli cyfrowego następcy klasycznej konstrukcji 903 SWC z 1989 roku, na rynku debiutuje jego limitowana wersja "ON THE MOON SINCE 1969", którą producent chce podkreślić i przypomnieć swój wkład w misje kosmiczne i wyścig na srebrny glob. Bo to właśnie aparatami Hasselblad wykonano wiele spośród najbardziej ikonicznych ujęć.
Początki współpracy szwedzkiego producenta i NASA to podobno w dużej mierze zrządzenie losu. Pierwsze zdjęcia Ziemi widzianej z orbity wykonano podczas misji Merkury w 1962 roku aparatem Hasselblad 500C należącym do jednego z kosmonautów. Ich jakość, a zwłaszcza szczegółowość zaskoczyła inżynierów a Hasselblad został poproszony o zaprojektowanie specjalnego aparatu na potrzeby fotografowania w specyficznych „kosmicznych” warunkach. 7 lat później, na księżycu ląduje misja Apollo i dwa zmodyfikowane fabrycznie korpusy, w tym specjalna wersja modelu SWC, z superszerokokątnym obiektywem, celownikiem ramkowym i kasetą na aż 200 zdjęć!
Historia współpracy Hasselblada z NASA jest fascynująca, i to bez wątpienia świetny temat na osobny artykuł, teraz jednak przenieśmy się pół wieku później, by przyjrzeć się konstrukcji, która ma upamiętniać tę okrągłą, 50-tą rocznicę, łącząc historię z nowoczesnością.
Czarne jak kosmos pudełko, z delikatnym tylko jubileuszowym tłoczeniem, wypełnia również czarna, precyzyjnie dopasowana do elementów konstrukcji wytłoczka ze sztywnej gąbki. Zabezpiecza aparat przed uszkodzeniami mechanicznymi a ustawienie elementów od razu objaśnia laikowi filozofię tej modułowej konstrukcji.
Po dopasowaniu elementów, otrzymujemy zgrabną i bardzo prostą bryłę, znacznie mniejsza od typowych modułowych lustrzanek średnioformatowych. Całość utrzymana jest w stylistyce retro i trzeba przyznać, że projektanci naprawdę przyłożyli się do tego konceptu. Łatwo sobie zresztą wyobrazić, że był to projekt, do którego zabrali się z przyjemnością. Wizualnie wersja limitowana od podstawowej różni się przede wszystkim wykończeniem. To model „All black” z czarnymi, a nie srebrnymi okuciami, dzięki którym wygląda naprawdę szykownie. Dbałość o szczegóły imponuje. Aksamitna w dotyku, tłoczona okładzina, wykończenie przycisków i pokręteł oraz ich mechaniczna dokładność, sprawiają, że obcowanie z aparatem jest jeszcze przyjemniejsze.
Właściwy aparat Hasselblad 907X, to de facto centymetrowej grubości, ważąca zaledwie 206 g, ścianka montażowa, z gwintem mocowania obiektywu z jednej strony i zaczepami do wpięcia ścianki cyfrowej z drugiej. Do korpusu podepniemy wszystkie nowoczesne obiektywy XCD a za pośrednictwem właściwych adapterów również HC / HCD, V i XPan. Do nas aparat trafił wraz z modelem Hasselblad XCD 45 mm f/4 - najmniejszym obiektywem w systemie, który z tym niezwykle kompaktowym body tworzy wyjątkowo zgrabny duet. Również ogniskowa 35 mm (dla pełnej klatki) sprawia, że jest to zestaw bardzo uniwersalny.
Z kolei nowa ścianka CFV II 50C z powodzeniem współpracować będzie z większością analogowych aparatów Hasselblad serii V wyprodukowanych po 1957 (ale też z wieloma innymi średnio i wielkoformatowymi modelami dzięki specjalnym przejściówkom na system V, których na rynku nie brakuje). Moim zdaniem to jedna z większych zalet posiadania tego modelu. Ale o tym później.
Producent lubi podkreślać, że to najlżejszy bezlusterkowiec na rynku, ale jest to oczywiste nadużycie, dopiero w połączeniu ze ścianką tworzy bowiem pełnoprawny aparat. I waży już 850 g, a więc tyle samo co pełnoklatkowa lustrzanka i dokładnie 200 g więcej niż wyposażony w tę samą matrycę i bagnet Hasselblad X1D II. W połączeniu z obiektywem 45 mm waży niemal 1,2 kg – to przyjemny ciężar podczas fotografowania, ale już dobrze odczuwalny na ramieniu podczas dłuższych przechadzek. Waga wynika oczywiście z zastosowanych materiałów. Podobnie jak w klasycznych modelach dominują stopy metalu, a udział tworzyw sztucznych jest stosunkowo nieduży. Czy chcielibyśmy żeby był lżejszy? Prawdę mówiąc, chyba nie.
Starannie ukryto też wszelkie oznaki nowoczesności. Podwójny slot kart SD/SDXC (zapis ciągły lub równoległy backup) i komorę baterii umieszczono po prawej stronie - tam, gdzie w klasycznej kasecie znajdował się mechanizm przewijania filmu. Pod uchylnym ekranem znajdziemy długą gumową zaślepkę złącz Audio (In/Out) oraz PC (In/Out), a na lewej ściance wejście ładowania kablem USB-C. Wszystkie zostały starannie uszczelnione, podobnie jak łączenie przystawki i korpusu, gumową opaskę znajdziemy również wokół gwintu obiektywu. Brakuje jedynie klasycznej, wsuwanej zasłonki, która chroniłaby sensor gdy odpinamy ściankę od korpusu...
Okej, nie ma wątpliwości, że aparat jest piękny, ale czy w parze z wysmakowanym wzornictwem idzie również ergonomia i wydajność pracy? Otóż niekoniecznie. Oczywiście nie oczekujemy od tego typu konstrukcji wygody typowej dla profesjonalnych wołów roboczych, bo oczywiste wydaje się, że to aparat, który przede wszystkim powinien dawać przyjemność z fotografowania. Ale tu również, mówiąc grzecznie, nie wszystko nam się zgadza.
Aparat chwytamy jak wszystkie analogowe „V-ki”, w obie ręce z palcem wskazującym na spuście umieszczonym poniżej obiektywu. Do kadrowania służy nam 3-calowy ekran na tylnej ściance, który odchylimy o 45 lub 90 stopni. Przypomina to więc bardziej pracę z modelami lustrzanymi wyposażonymi w typowy kominek a nie protoplastą 903 SWC, który miał celownik lunetkowy mocowany na sankach korpusu. Aparat trzymamy więc niżej i strzelamy raczej z biodra niż z wysokości oczu, co wymusza inną, często ciekawszą perspektywę. O ile jednak w przypadku kominka, umieszczona głęboko matówka jest całkiem dobrze wysłonięta od bocznego światła, a dla większej precyzji możemy użyć dodatkowo lupki, tu w zasadzie jesteśmy bezbronni. Oczywiście, odpada kwestia manualnego ustawiania ostrości, ale nawet precyzyjne komponowanie kadru w mocnym słońcu jest niezwykle trudne. Na ekranie czasami nie widzimy prawie nic. Na rynku nie brakuje oczywiście alternatywnych celowników podpinanych bezpośrednio do ekranu LCD, ale czy o to nam chodzi decydując się na zakup tego typu aparatu? Chyba nie.
Sam ekran jest wystarczająco duży, szczegółowy i przede wszystkim dobrze przystosowany do obsługi dotykowej. Zaskakująco czuły panel i kafelkowe menu z dużymi ikonami pozwalają na szybką zmianę parametrów. To ważne, bo aparat jest w zasadzie pozbawiony fizycznych przycisków. Sprawę ułatwia też fakt, że możliwości konfiguracji są raczej skromne i ograniczają się do kluczowych ustawień. Za pomocą gestów sprawnie i wygodnie przeglądamy zdjęcia, powiększamy, bardzo wygodna okazuje się też możliwość dotykowego wyboru punktu AF.
Początkowo irytować może opór jaki ekran stawia podczas uchylania. Jest bardzo sztywny a szczelina w którą wsuwamy paznokieć by go podważyć dodatkowo bardzo wąska. Szybko okazuje się jednak, że ma to również swoje dobre strony – możemy wygodnie obsługiwać umieszczone na ramce przyciski bez obawy, że nam się zamknie.
Atutem aparatu z pewnością nie jest też szybkość pracy, co zauważamy już od pierwszego włączenia. Tu też nie liczyliśmy na zbyt wiele, bo długi czas startu to nadal problem większości aparatów średnioformatowych ale 907X na gotowość do wykonania zdjęcia każe nam czekać aż 7 sekund. A gdy dodamy do tego czas ostrzenia ok. 0,8 s i dość wyraźne opóźnienie spustu migawki... O nie! Zdecydowanie nie jest to aparat do reportażu!
Zatrzymajmy się chwile przy autofokusie. Nie mamy zbyt wielu informacji na temat zastosowanej technologii, ale można przypuszczać, że jest to typowa, konwencjonalna detekcja kontrastu. Tak przynajmniej się zachowuje. Nawet w dobrym świetle AF stosunkowo długo przeszukuje zakres ostrości zanim zatrzyma się na wystarczająco kontrastowej granicy odcieni i jest przy tym niespecjalnie dyskretny - silnik obiektywu pracuje dość głośno co obniża nieco naszą ocenę jeśli chodzi o kulturę pracy.
W słabym świetle, pod światło, lub sytuacjach bardzo słabego kontrastu, ustawianie ostrości bywa już naprawdę trudne lub wręcz niemożliwe. Czasem lepiej po prostu przełączyć się w trym ostrzenia ręcznego, bo focus peaking działa tutaj bardzo dobrze. Na koniec warto dodać, że choć AF jest dość mozolny, okazuje się całkiem precyzyjny i jeśli już zablokuje ostrość, możemy być niemal pewni, że się nie pomylił (co również jest cechą typową dla detekcji kontrastu).
Kolejna kwestia, która nieco studzi entuzjazm, to poważne problemy z migawką elektroniczną. Mówiąc wprost jest w zasadzie nieużyteczna, co w przypadku minimalnego czasu migawki mechanicznej na poziomie 1/2000 s stanowi już poważne ograniczenie. W trakcie testów pojawił się co prawda nowy firmware, ale jego wgranie nie poprawiło w żaden sposób tej sytuacji. Niemal każde zdjęcie wykonane z użyciem migawki elektronicznej obciążone jest efektem rolling shutter, zdjęcia często zmieniają się wręcz w surrealistyczne wizje. Mamy nadzieję, że to choroba wieku dziecięcego, i że niebawem pojawi się kolejny firmware, który rozwiąże ten problem. Na razie z szeroko otwartą przysłoną w słońcu fotografujemy tylko w ostateczności i wyłącznie statyczne sceny.
Kilka zdań warto też poświęcić współpracy nowej przystawki CFV II 50C z analogowymi korpusami systemu V. A więc okazało się, że nowoczesna ścianka z cyfrową, 50-milionową matrycą, z aparatem Hasselblad 500CM z końca lat 60. komunikuje się świetnie a obsługa jest prosta i intuicyjna. Wystarczy podpiąć przystawkę tak jak kasetę do lustrzanego korpusu i w menu na tylnym ekranie LCD wybrać model aparatu, z którym ma współpracować. Od tej chwili możemy fotografować w klasyczny sposób wydobywając jeszcze więcej ze świetnej optyki Carl Zeiss, z użyciem pryzmatu lub kominka. Spust aparatu zwyczajnie wyzwala rejestrację zdjęcia przez matrycę przystawki, by wykonać kolejne wystarczy nakręcić ponownie mechanizm unoszenia lustra.
Oczywiście dość istotną różnicą jest inny format zdjęć, wielu fotografów wybiera z resztą aparaty Hasselblad V właśnie dla kwadratowego formatu 6x6. Sensor ścianki CFV II 50C ma format 4:3 co oznacza, że obraz widziany na matówce zostanie po równo przycięty zarówno z góry jak i z dołu. Producent pomyślał i o tym - w zestawie z aparatem znajdziemy czarną nakładkę na matówkę, która pokazuje nam faktyczny kadr i ułatwia komponowanie zdjeć.
Ich jakość w dużym stopniu zależeć będzie od zastosowanej optyki, ale pierwsze zdjęcia wyglądają bardzo obiecująco – używany przez nas Zeiss Plannar 80 mm f/2,8C nie jest najbardziej zaawansowanym optycznie modelem z tej serii ale efekty i tak są zaskakująco dobre. Zaledwie 5-listkowa przysłona generuje dość „szorstki” bokeh ale do ostrości, czy przenoszonego kontrastu trudno mieć zastrzeżenia. Wygląda więc na to, że ścianka CFV II 50C, która podpięta do klasycznego korpusu systemu V może dać mu drugie życie.
Jest po prostu fenomenalna. Niczego innego zresztą się nie spodziewaliśmy. Matryca CMOS (32.9 x 43.9 mm) o rozdzielczości 50 Mp, to ten sam czujnik, który stosowany jest w bezlusterkowcach Hasselblad X1D. W naszych testach DxO osiągał jedne z najlepszych wyników w historii, zarówno pod względem tonalności (deklarowane 14 EV), szczegółowości jak i odwzorowania barwnego.
Obraz jest bardzo naturalny a przy wyższych czułościach szum jest drobny i ma przyjemny jednorodny charakter. Bardzo fajną opcją jest też możliwość próbkowania balansu bieli za pomocą pipety, którą ustawiamy we wskazanym miejscu palcem na ekranie. Również pliki RAW nie wymagają pracy, bo choć są nieco bardziej neutralnie, nie tracą znacząco pod względem kolorystyki czy kontrastu.
Przykładowe zdjęcia pokazują też bardzo przyzwoite możliwości obiektywu 45 mm f/4, z którym pracowaliśmy po raz pierwszy. Winieta przy maksymalnie otwartej przysłonie jest zauważalna, ale już aberracja chromatyczna prawie nie występuje. Również ostrość prezentuje się bardzo dobrze i to zarówno w centrum jak i na brzegach kadru.
Nie ma wątpliwości, że dla fanów i pasjonatów klasycznych aparatów Hasselblad, ten model to prawdziwy graal. Za „księżycową” edycję z nową ścianką CFV II 50C trzeba zapłacić dziś kosmiczne 36 800 zł ale trzeba przyznać, że to absolutnie piękny aparat, którym można robić zdjęcia najwyższej jakości.
Hasselblad 907X jest przede wszystkim aparatem dla tych, którym nigdzie się nie spieszy. Długi start, powolne (ale precyzyjne!) ustawianie ostrości, bardzo wyraźne shutter lag a do tego nieużyteczna, póki co, migawka elektroniczna, która nie pozwoli nam wyjść poza minimalny czas 1/2000 s, to największe bolączki jakie zauważyliśmy. Kłopotliwe może okazać się też kadrowanie i zmiana ustawień w mocnym słońcu, bo choć ekran LCD jest w końcu dotykowy i odchylany nie mamy dla niego żadnej alternatywy.
Lista wad i uchybień jest więc dość długa a niektóre z nich całkiem poważne. Również hasło „średni format”, którym do niedawna można było usprawiedliwić wiele rzeczy, dzisiaj już nie działa. Sam Hasselblad udowodnił przecież modelem X1D II, że aparaty śrenioformatowe mogą działać sprawnie i szybko. Czy prawdziwych fanów te ograniczenia będą jednak w stanie skutecznie zniechęcić? Naszym zdaniem prawdopodobnie nie.