Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
To pierwszy bezlusterkowiec Nikona z matrycą APS-C. Mały, lekki, a jednocześnie intuicyjny i funkcjonalny ma zaspokoić potrzeby średniozaawansowanych miłośników fotografowania. Sprawdzamy, czy powtórzy sukces pełnoklatkowych modeli Z6 i Z7.
Nikon Z50 jest bardzo lekki, a z podstawowym obiektywem 16-50 mm stanowi zaskakująco zgrabny i dobrze wyważony zestaw. Szkielet aparatu niemal w całości wykonany został ze stopu magnezu. To naprawdę solidna konstrukcja, choć w odróżnieniu od równorzędnych lustrzanek korpus nie jest uszczelniony. My jednak fotografowaliśmy nim w bardzo gęstej mgle i w 10-stopniowym mrozie. Ani razu nas nie zawiódł.
Mimo niewielkich wymiarów aparatu, grip jest wysoki, głęboki i przyjemnie wyprofilowany. Pokryty został materiałem o dobrej przyczepności, a razem z tylnym profilem na kciuk stanowi zgrany duet, dzięki któremu korpus leży w dłoni naprawdę pewnie.
Na aparacie udało się zmieścić całkiem sporo przycisków szybkiego dostępu, w tym dwa funkcyjne przy bagnecie (jak w profesjonalnych korpusach), a także dwa pokrętła zmiany ustawień. Włącznik, przycisk korekcji ekspozycji oraz wartości ISO zgrupowano w okolicy spustu, co jest rozwiązaniem bardzo ergonomicznym oraz pozwala na obsługę aparatu jedną ręką i bez odrywania oka od wizjera. Przycisk kompensacji jest jednak zbyt wysunięty w prawą stronę, trzeba przez to mocniej wygiąć palec wskazujący, co nie jest już wygodne. Komfort poprawiłyby też bardziej wystające przyciski kierunkowe i większy przycisk OK. Ale to w zasadzie już kosmetyka.
Pod gumowymi klapkami znajdują się trzy złącza: HDMI typu D, wyjście mikrofonowe 3,5 mm oraz Hi-Speed USB ze złączem mikro B. Szkoda, że to jeszcze nie nowe USB-C, ale mimo to akumulator można już ładować w aparacie, używając zwykłej ładowarki do smartfona lub powerbanku. To duże udogodnienie w podróży, bo pozwala na dobre zrezygnować z mało poręcznej firmowej ładowarki.
Wizjer, choć nie oferuje rekordowej rozdzielczości (2,3 Mp), jest duży i klarowny. Wiernie odwzorowuje kolory i w zasadzie, pozwala dobrze dopasować parametry bez analizowania histogramu. W trakcie testów sprawdził się znakomicie, zarówno w słabym klubowym oświetleniu, jak i w pełnym słońcu. Szczególnie w tym drugim przypadku doceniliśmy jego zalety. Kiedy fotografowaliśmy na stoku narciarskim w bezchmurny dzień, umożliwił nam wygodne kadrowanie i wierną ocenę ekspozycji.
Wyświetlacz również nie imponuje rozdzielczością, ale ani przez chwilę tego nie odczuliśmy. Obraz jest ostry, kontrastowy i wiernie oddaje ekspozycję. Dzięki „fotograficznym” proporcjom zdecydowanie lepiej prezentuje się niż panoramiczny i przez to mniejszy ekran aparatów Sony z linii A6000.
Panel jest oczywiście dotykowy. Idealnie reaguje na gesty, nawet w niskiej temperaturze - przy -10 stopniach, albo bardzo dużej wilgotności działał bez zająknięcia. Z jego poziomu można w zasadzie sterować wszystkimi funkcjami aparatu: dobrać parametry ekspozycji, wybrać punkt AF, wyzwolić migawkę, zmienić ustawienia w głównym menu czy przeglądać zdjęcia jak na smartfonie.
Dodatkowo poza obszarem wyświetlanego obrazu, ale w obrębie dotyku, umieszczono ikonki lupki i odtwarzania. Działają one również bez zarzutu, ale tradycjonaliści woleliby pewnie zwykłe przyciski.
Mocowanie ekranu skonstruowano tak, by odchylał się nie tylko w górę, lecz także w dół o 180 stopni do pozycji selfie. Po obróceniu ekranu aparat automatycznie przełącza się w tryb samowyzwalacza, by dać nam czas na dopracowanie jednej z wystudiowanych wcześniej min. Dotykowo możemy zmienić opóźnianie na 2 lub 10 s oraz określić od razu ile aparat ma zrobić zdjęć (maks. 9). Szkoda, że automatycznie nie przestawia się w Automatyczny wybór pola AF z wykrywaniem twarzy i oka. Trzeba to zrobić zanim obrócimy ekran.
Odchylany wyświetlacz w dół nie spodoba się oczywiście vlogerom, którzy posługują się statywem lub filmują siebie z wykorzystaniem selfie sticka. Zdecydowanie wolą oni ekran obracany w bok, ale takie rozwiązanie do okazjonalnych selfie z ręki na pewno się sprawdzi.
Typowe “nikonowskie” menu w Z50 zawiera sześć zakładek z bardzo dużą liczbą ustawień, które trzeba niestety przewijać góra-dół. Jest to bardziej czasochłonne i mniej wygodne od systemu “jednoekranowego” w aparatach Canon czy Sony. Oczywiście do takiej struktury po pewnym czasie na pewno się przyzwyczaimy i nie będzie nam to zupełnie przeszkadzać. Siódmą zakładkę Moje menu można samemu skomponować z dowolnych ustawień lub aktywować w tym miejscu zakładkę Ostatnie ustawienia, w której automatycznie pojawiać będą się te opcje, które ostatnio zmienialiśmy.
Spersonalizować możemy także szybkie menu “i”. Każdemu z 12 okienek możemy przypisać jedną z 31 opcji, na dodatek osobno dla trybu foto i filmowego. Przypisanie własnych funkcji możliwe jest również przyciskom Fn1 i Fn2 przy bagnecie, AEL/AFL, OK, REC, oraz przyciskowi Fn i pokrętłu na obiektywie M/A. W zależności od przycisku do wyboru mamy od kilku opcji do nawet 30. Na dodatek osobno można programować je w trybie filmowym - poza REC i przyciskiem Fn na obiektywie.
A teraz o łączności aparatu ze smartfonem. Można by powiedzieć, że aplikacja Snapbridge jest genialna. Parowanie jest intuicyjne, interfejs przejrzysty i czytelny, zdalne sterowanie bez zastrzeżeń (możemy nawet zmieniać tryby fotografowania), praktycznie niezawodne stałe połączenie z telefonem pozwala automatycznie przesyłać 2 Mp zdjęcia (lub oryginały) z aparatu zaraz po ich wykonaniu. Wszystko pięknie, ale tylko z iPhone’ami. Wersja na Androida w naszych testach miała ogromne problemy, tracąc łączność. Wystarczyło przełączyć się na inną aplikację, by zerwać połączenie z aparatem. Aby połączyć się znowu, konieczny był reset telefonu. Być może właśnie z powodu ciągłego szukania połączenia następowało szybkie zużycie baterii w naszym aparacie. Szybsze zużycie akumulatora przy połączeniu z iPhone’em nie było mocno odczuwalne.