Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Fakt, ostatnie wrzucam mniej rzeczy. Może to zabrzmi pretensjonalnie, ale po prostu ciągle gdzieś gnam. We wrześniu jadę na Azory, potem do Berlina, a poźniej jeszcze do Jordanii i Meksyku. Póki co, brakuje mi nawet czasu, by wyedytować zdjęcia, które robię na bieżąco. To nie tak, że zupełnie o tym nie myślę. Chciałbym na przykład założyć kanał na Youtube, ale ciągle mam po prostu więcej pomysłów, niż czasu na ich zrealizowanie.
Odnawiam teraz swoją stronę. Ale tak naprawdę, to kogo to interesuje? Nikt tam przecież nie zagląda. A wystawy? Te z kolei nie interesują mnie. Kiedyś przychodzili na nie ludzie z ulicy, a dzisiaj idziesz na wystawę i widzisz tylko znajomych fotografów. Teraz to bardziej pretekst do spotkania towarzyskiego. Nie jestem zainteresowany wydawaniem pieniędzy na wystawę, którą zobaczą tylko ludzie z branży.
fot. Paweł Kosicki
Zdecydowanie tak, ale staram się mieć do tego dystans. Nigdy też specjalnie o to nie zabiegałem. Nie jestem „marketingowy”. Niektóre rzeczy po prostu dzieją się same… Wielu ludzi stara się promować, nie mając contentu. U mnie jest odwrotnie, mam co pokazać, ale nie mam czasu się tym zająć. Szczerze mówiąc, jakoś też tego specjalnie nie potrzebuję. Jestem minimalistą, także i w tej kwestii.
W tym roku udało mi się wyjechać do Meksyku, dzięki czemu trochę odżyłem po zeszłorocznym „zjeździe” spowodowanym pandemią. Udało mi się też zrobić dwie podróże fotograficzno-rowerowe. Pierwszą z Przemyśla do Bukowiny - 500 km trasą legendarnego wyścigu Polish Gravel Race. Z kolei dwa dni temu wróciłem z wyprawy rozpoczynającej się w Zgorzelcu, a kończącej w Przemyślu. Przejechałem 1000 km, meandrując pomiędzy granicami; od tej z Niemcami przez pogranicze czeskie, słowackie, aż do Przemyśla, leżącego tuż przy granicy ukraińskiej.
fot. Paweł Kosicki
Chciałem wybrać się rowerem na dłuższą wyprawę po górach, bo jest to coś trudnego, a ja lubię, jak jest trudno. Przy okazji chciałem też przyjrzeć się Polsce. Od początku miało to więc charakter "artystyczno-sportowy" (śmiech). Taki rodzaj - jak ja to nazywam - fotografii drogi.
Kiedy realizujesz jakiś projekt, zwykle robisz najpierw research, spędzasz w jakimś miejscu dużo czasu. Natomiast ja jechałem na rowerze i na sfotografowanie czegoś, co mnie w danej chwili ujęło miałem może 30 sekund. Kocham kino drogi, „Znikający punkt”, "W drodze", "Wszystko za życie" i inne tego typu dzieła. Sam sporo jeździłem po Ameryce i bywałem takim znikającym punktem. Teraz zacząłem się z tym coraz bardziej utożsamiać. Odszedłem od fotografii ulicznej, by realizować fotografię drogi (śmiech). Brzmi to być może enigmatycznie, ale tak to wygląda. Ulicę zamieniłem na drogę. Chciałbym z tych zdjęć ułożyć kiedyś książkę.
Fotografowanie na rowerze jest kłopotliwe, dlatego też jechałem samemu. Chciałem robić zdjęcia i wiedziałem, że jadąc z kimś nigdy ich nie zrobię, bo ciągle ktoś będzie musiał na mnie czekać i trudno będzie złapać "flow". A tak mogłem się zatrzymywać kiedy chciałem i na jak długo chciałem. Tak czy inaczej na zdjęcia nie ma wiele czasu, bo po 10 minutach zastygają ci mięśnie i nie jesteś w stanie dalej jechać, a przed tobą góry i kolejne długie kilometry.
fot. Paweł Kosicki
Jest to trudne, czasem zwyczajnie ci się nie chce. Jedziesz już kilka godzin, masz wreszcie zjazd którym suniesz 70 km/h… Jedzie się fantastycznie i nagle pojawia się widok, dla którego musisz się zatrzymać. Przyznam się, że ze 3-4 razy ominąłem takie okazje i teraz odrobinę żałuję.
Dokładnie. Dlatego trzeba pamiętać, że sytuacje zwykle się nie powtarzają, i wciąż pracować nad dyscypliną. Codziennie bukowałem noclegi tak, żeby mieć do przejechania ok. 90-140 km. Dzięki temu miałem jakiś nadrzędny plan, którego musiałem się trzymać i który dawał mi możliwość swobodnego działania. Wczesna pobudka, kawa i około 7 rano wyruszałem w drogę, mając sporą rezerwę czasu na fotografowanie i ewentualne naprawy.
Jest, choć oczywiście zależy, jak się na to spojrzy. Miałem nawet takie momenty w drodze, że dzwoniłem do kolegi, z którym podróżowałem po Stanach i mówiłem: „Piotr, słuchaj, przede mną droga po horyzont, jak wtedy w Nevadzie, pamiętasz…”.
fot. Paweł Kosicki
Oczywiście zdjęcia z Ameryki są dla nas atrakcyjniejsze, bo są inne, ale gdybym pokazał te z Polski np. Hindusowi, to on prawdopodobnie stwierdziłby, że to u nas jest niesamowicie egzotycznie. Strasznie nie lubię, gdy ktoś mówi, że gdzieś nie ma nic do fotografowania. Zawsze jest, potrzeba tylko odrobiny wrażliwości i dobrze się rozejrzeć. Myślę, że udało mi się przywieźć z tej wyprawy kilkanaście ładnych obrazów.
Mam dokładną checklistę z rzeczami, które muszę zabrać. Za każdym razem staram się też zabierać ich mniej. Przed wyjazdem dbam o formę - więcej jeżdzę, chodzę na basen i ćwiczę, żeby nie być zaskoczonym. 100 km dziennie nie wydaje się dużym wyzwaniem, ale gdy dochodzą do tego góry, to zaczyna robić się ciężko.
Totalnie na żywioł. Przede wszystkim chcę odkrywać nową, nieznaną przestrzeń. Chcę dać się zaskoczyć i zobaczyć gdzie trafię. Jechałem tak bez żadnych planów i było to fantastyczne.
fot. Paweł Kosicki
Nie. Chciałem po prostu oddać się przygodzie i fotografować; miejsca, ludzi, których spotkałem i Polskę ogólnie. To rodzaj fotograficznego dziennika z podróży. Cały projekt chcę uzupełnić notatkami, swoimi refleksjami. Przez 1000 km gadałem tylko sam ze sobą i trochę myśli przebiegło mi przez głowę. Starałem się to notować. W ten sposób podczas przerw zapisałem niemal połowę Moleskina.
Poza tym, nieco znudziło mnie już przemieszczanie się samolotem. Lecąc, nie czuję, że podróżuję. 20 lat temu popłynąłem promem na Islandię. Zajęło to tydzień, a gdy już tam dopłynąłem, miałem poczucie, że jestem na końcu świata. Samolot ci tego nie daje. Wsiadasz, zjadasz kanapkę i jesteś na miejscu. To nie ma nic wspólnego z podróżowaniem. Natomiast teraz, gdy po 9 dniach dojechałem do Przemyśla, to autentycznie łzy napłynęły mi do oczu. Byłem szczęśliwy i spełniony, bo pokonawszy 1000 km i 12000 m przewyższeń dojechałem do celu.
fot. Paweł Kosicki
A sama granica też jest ciekawa, bo zwykle różni się od reszty państwa. Ludzie inaczej wyglądają, inaczej się też zachowują. Zauważasz sporo kontrastów. Na przykład na granicy czeskiej widziałem taki obrazek: po jednej stronie wóz transmisyjny TVP, zapewne realizujący kolejny propagandowy "hit", po drugiej sklep z ziołem. Cisza i spokój. Po jednej samochodowy szrot, po drugiej sklep z tandetą prowadzony przez Chińczyka mówiącego po czesku. To jest właśnie specyficzny klimat miejsc przygranicznych.
Dla mnie to akurat ogromna zaleta. Z wiekiem lubię coraz mniejsze i coraz bardziej minimalistyczne aparaty. Kiedyś pewnie narzekałbym np. na brak przełącznika AF, ale dzisiaj ciesze się z tego, że nie przełącza się przypadkowo podczas wyciągania aparatu z torby. Im prościej, tym lepiej. Zwłaszcza na rowerze, gdy jestem zmarznięty i mam na sobie rękawiczki. W takich sytuacjach aparat musi być poręczny i prosty w obsłudze.
Ostatnio używam Fujinona XF 27 mm f/2.8 (ekwiwalent 40 mm) - czasem jest być może za wąski, ale przynajmniej zmusza mnie to tego, by po prostu się nieco odsunąć. Do tego jest fantastycznie kompaktowy. Kiedyś woziłem też 16 mm f/2.8 do szerokich kadrów, ale na rowerze dwa obiektywy to już znacznie za dużo. Nawet nie miałbym czasu na ich zamianę.
Czasem tak, ale to nie znaczy, że mnie to ogranicza. Nawet ostatnio na warsztaty do Meksyku zabrałem z premedytacją tylko jedną ogniskową. Pomyślałem, że jak mam uczyć ludzi fotografować, to spróbuje udowodnić, że jednym obiektywem można opowiedzieć świetną historię. I udało się.
fot. Paweł Kosicki
Wszystkie zdjęcia zrobiłem aparatem Fujifilm X100V z obiektywem 23 mm (ekwiwalent 35 mm). Oczywiście paru rzeczy nie sfotografowałem, ale jest mi z tym dobrze. Kiedyś być może bym tego żałował, ale dzisiaj wychodzę z założenia, że jak nie jestem w stanie czegoś zrobić, to po prostu nie robię, i koniec.
Zdecydowanie. Nie musisz myśleć o sprzęcie, nie kombinujesz, nic cię nie rozprasza. Ja jestem fanem takiego fotografowania. Myślę, ze każda ogniskowa mieszcząca się w przedziale 28-50 mm jest na tyle uniwersalna, że można za jej pomocą stworzyć kompletną fotograficzną opowieść.
Oczywiście, bardzo mnie to wycisza. Higiena umysłu - jak to kiedyś ładnie nazwał Maciek Moskwa - jest dziś szalenie ważna. Mam też nadzieję, że kogoś takie podejście zainspiruje. Bo wiele osób chce zmienić swoje życie, ale potrzebny jest im jakiś bodziec. Być może opowieść kogoś, kto przejechał na rowerze 1000 km wzdłuż granicy czy w ogóle przeżył coś niekonwencjonalnego, będzie właśnie takim bodźcem, by powiedzieć „rzucam wszystko i kupuję rower” (śmiech).
fot. Paweł Kosicki
Zarówno podróżowanie, jak i fotografowanie to interesująca podróż w głąb siebie. Oczywiście trzeba to lubić i nie każdy się do tego nadaje. Nawet na warsztatach widzę, że ludzie często nie potrafią działać w pojedynkę. Jako samotnik w podróży jesteś panem sytuacji, ale nauczenie się tego bywa trudne.
Absolutnie. To doświadczenie, które bardzo zmienia. Sam uważam, że warsztaty, które odbyłem niegdyś z fotografami z Magnum zmieniły mnie całkowicie. Takie wyjazdy to nie tylko ciekawe miejsca na zdjęcia, ale też codzienna edycja, kontakt z innymi ludźmi i możliwość czerpania wiedzy „na gorąco”.
fot. Paweł Kosicki
Masz 10 osób zafiksowanych na punkcie fotografii, które gadają o zdjęciach i sprzęcie, nakręcone jak budziki, daleko od domu, nie mając do zrobienia nic, co odciągałoby ich uwagę. W takich warunkach ludzie potrafią zrobić szybki progres. Czasem jest tak, że pierwszego dnia patrzę na czyjeś fotografie i myślę „o nie, to się nie uda”, a ostatniego ten ktoś robi już naprawdę niezłe foty, ma zupełnie inną świadomość kadru. Zawsze też staram się popychać ludzi w stronę opowiadania historii - żeby nie przywozili pojedynczych zdjęć, tylko interesujące opowieści.
Po ostatnim wyjeździe do Meksyku wspólnie z uczestnikami zrobiliśmy sobie książkę. 150 stron zdjęć, które udało się posklejać w fajną całość. To także przykład tego, że po przyjeździe z podróży coś z własnym materiałem można w ogóle zrobić. Takie fizyczne podsumowanie pracy, zamknięcie jej w jakąś całość jest ważnym procesem edukacji. Później oczywiście wracasz do codzienności i o tym zapominasz, ale w każdej chwili możesz taką książkę chwycić i do tamtych zdjęć powrócić.
Przede wszystkim zabierać ze sobą jak najmniej sprzętu. Czystość umysłu, skupienie na temacie, jak najmniej rozpraszaczy w postaci zbyt ciężkiego plecaka. Kiedyś próbowałem jednocześnie robić zdjęcia dwoma różnymi aparatami - małym obrazkiem i średnim formatem. Miałem ogromny problem, bo zamiast myśleć o tym, co dzieje się przed obiektywem, wciąż zastanawiałem się, który aparat wykorzystać.
fot. Paweł Kosicki
To kwestia bardzo indywidualna. Sam w swoim życiu sporo fotografowałem średnim formatem. Osobiście wybrałem jednak format APS-C, który pozwala na bardzo dużo. Dziś zdjęcia trafiają głównie do internetu, a nawet jeśli do książki, to APS-C spokojnie daje radę. Zdarzało mi się drukować z niego odbitki na wystawę w formacie 70x100 cm.
Poza tym, lubię niedoskonałość. Aparat jest dla mnie rodzajem notatnika. Po co mam więc dźwigać ciężki sprzęt? Według mnie zdjęcia nie muszą być idealnie krystaliczne, podobnie zresztą jak notatki. Plama od kawy na brzegu kartki nie odbiera jej sensu i znaczenia. Liczy się przede wszystkim historia.
fot. Paweł Kosicki
Poza tym wyobraź sobie, że stoisz w 35-stopniowym meksykańskim upale. Z małym aparatem, jak Fujifilm X-E4, X-Pro3 czy X100V, przewieszonym przez ramie, jesteś panem sytuacji - interesuje cię tylko świat, który jest wokół. Natomiast gdy spocony dźwigasz torbę ze sprzętem i bolą cie plecy, to nie masz szansy na koncentrację. Zmęczenie odbiera ci flow.
Tak, zdecydowanie. Dlatego też na tego typu wyjazdy przesiadłem się z X-Pro3 na X-E4. X-Pro3 był absolutnym mistrzem na ulicy, kiedy poszukiwałem anegdot i decydującego momentu. Teraz, w drodze, potrzebny mi jest aparat możliwie lekki i prosty w obsłudze, stąd X-E4 w mojej torbie, żeby nie powiedzieć w kieszeni. Jest sporo mniejszy, ma bardziej użyteczny ekran, który może się przydać przy vlogowaniu czy zdjęciach selfie. Do tego staje się idealnym uzupełnieniem telefonu, który ostatnio także zacząłem traktować jako pełnoprawne narzędzie pracy.
Z początku wydawało mi się to przerażające. Tak jak kiedyś zdjęcia HDR (śmiech). Ale zrozumialem, że to kula śnieżna, której nie da się zatrzymać. To po prostu tocząca się społeczno-technologiczna rewolucja.
fot. Paweł Kosicki
Bardziej martwi mnie nadpodaż fotografii. Jak jest czegoś za dużo, to przestaje interesować. Ja sam już nie jestem w stanie oglądać fotografii w internecie, bo mnie to zwyczajnie męczy. Płyniemy w oceanie wizualnych śmieci, z których coraz ciężej wyłowić coś wartościowego, bo coraz trudniej to zauważyć. Z drugiej strony cały czas rośnie zapotrzebowanie na fotografię. Dziś posługujemy się językiem obrazkowym, wysyłamy emotikony, każdy komunikat opatrzony jest obrazem.
Generalnie żeby nie zwariować, trzeba po prostu robić swoje. Dlatego też wsiadłem na rower. Wydaje mi się, że to mój sposób na odnalezienie się w nowej, fotograficznej rzeczywistości i kompensację tej powtarzalności dzisiejszej fotografii. Każdy może zrobić takie zdjęcia, trzeba jednak wsiąść na rower i przejechać 1000 km (śmiech).
Myślę, że gdyby ktoś mnie spytał czym się właściwie zajmuję, to odpowiedziałbym, że jestem inspiratorem. To moja praca. Pokazuję fotograficzne opowieści na festiwalach, uczę w szkole i na warsztatach. Staram się inspirować, bo dla wielu fotografia może stać się sensem życia. Dzięki niej można poznawać siebie, innych ludzi i niezliczone miejsca.
fot. Paweł Kosicki
Myślę, że dzięki temu ktoś może oderwać się od życia za biurkiem i stwierdzić, że zrobi z życiem coś ciekawego. Nie twierdzę, że biuro jest złe; niektórym wystarczy po prostu być jak Vivian Maier - będąc opiekunką do dzieci, robiła świetne zdjęcia po godzinach. I choć nikomu tego nie pokazywała, z pewnością dawało jej to radość i spełnienie. Zawsze warto mieć "swój świat".
Fotograf drogi, cokolwiek to znaczy. Jak już mówiłem, z fotografa ulicznego stałem się fotografem drogi. Bardzo mi się ta fraza podoba i dobrze mnie opisuje. Pokonywanie przestrzeni w czasie, z powodów nie do końca jasnych, by nie powiedzieć bez celu, byle do przodu, przed siebie, w nieznane, nie ma sobie równych. Nawet dzisiaj, rozmawiając tu z tobą jestem w drodze.
fot. Paweł Kosicki
fot. Paweł Kosicki
Kiedyś myślałem, że to męczące życie, ale jak zaczęła się pandemia i musiałem siedzieć na miejscu przez kilka miesięcy, to dopiero poczułem się zmęczony. Poza tym, prawdopodobnie to też moje ostatnie "5 minut". Niedawno skończyłem 55 lat i niedługo pewnie nie będę miał już tyle siły, co nie oznacza, że łatwo się poddam. Pewnie kupię sobie psa i zostanę dokumentalistą, fotografującym swoją dzielnicę w Poznaniu podczas codziennych spacerów (śmiech). Ale na to jeszcze dużo za wcześnie.
Fotograf niezależny, podróżnik, cyklista, ambasador Fujifilm, członek ZPAF. W latach 90. fotoreporter magazynu „Wprost”. Uczestnik warsztatów z fotografami agencji Magnum i National Geographic, absolwent Warszawskiej Szkoły Filmowej.
Od lat uczy fotografii i prowadzi warsztaty oraz plenery fotograficzne.
pawelkosicki.com | instagram.com/pawel_kosicki_on_the_road | facebook.com/PawelKosicki7
Materiał powstał we współpracy z firmą Fujifilm