Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Czy aparat średnioformatowy sprawdzi się w fotografii miejskiej i ulicznej? Fotograf Paweł Kosicki opowiada o swoich doświadczeniach z fotografowania Fujifilm GFX 50S II w Nowym Jorku i San Francisco.
Dekadę temu analogową Leicę zamieniłem na aparat Fujifilm X100, potem przez lata w podróżach po miastach Europy i Ameryki towarzyszyły mi kolejne odsłony kultowej serii X-Pro i X-T. Niewielkie, lekkie aparaty wydawały się niezastąpione, aż do dnia, kiedy wybierając się kolejny raz do Nowego Jorku w słuchawce usłyszałem: „Paweł, a może chcesz wypróbować GFX-a na mieście? Mamy akurat dostępny nowy model Fujifilm GFX 50S II. Spróbować nie grzech i mimo oporów - bo z pewnością ciężki i powolny - w końcu się zgodziłem.
Nie lubię dźwigać ciężarów i mam swoje przyzwyczajenia. Mimo to pomyślałem: „Ok, zrobię eksperyment i w praktyce przekonam się ,jak GFX 50S II odnajdzie się w mieście, które nigdy nie zasypia”. Na wszelki wypadek wrzuciłem jeszcze do torby kieszonkowego Fujifilm X-E4. W końcu przezorny, zawsze ubezpieczony.
Fujifilm GFX 50S II z obiektywem Fujinon GF 35-70 mm f/4.5-5.6 WR
Lubię rozwiązania proste, a wymiana aparatu tuż przed wyjazdem, to zawsze duże ryzyko. Od lat wyznaję zasadę, którą jak mantra wpajał mi mój nauczyciel z Magnum Photos, David Alan Harvey: "Jeden aparat, jeden obiektyw, jeden film”. Eksperyment ma jednak swoje prawa, a jego częścią była zmiana moich fotograficznych przyzwyczajeń.
Aparat otrzymałem w komplecie z kitowym obiektywem Fujinon GF 35-70 mm f/4 5-5.6 WR, co w przeliczeniu na pełną klatkę odpowiada zakresowi ogniskowych 28-50 mm - idealnemu do fotografii ulicznej. Już w pierwszej chwili, rozpakowując śnieżnobiałe pudełko przekonałem się, że określenie "kitowy" to wobec tego obiektywu absolutne nadużycie. Obiektyw sprawiał wrażenie bardzo solidnego. To kawał porządnego szkła, które biorąc pod uwagę rozmiary i wagę pozytywnie zaskakuje, także pod względem atrakcyjnej ceny. Słowem cena kitowa, ale jakość najwyższej próby.
Poza wspomnianym obiektywem, otrzymałem też dodatkową baterię. Niestety już nie ładowarkę, co wzbudziło moje zdziwienie. Można ją dokupić osobno, mi póki co pozostało ładowanie baterii bezpośrednio przez gniazdo USB-C, umieszczone w aparacie, co skwapliwie czyniłem co noc. Mimo początkowych obaw, dwie baterie oferowały wystarczający zapas energii, by bez ograniczeń fotografować od świtu do zmierzchu.
fot. Paweł Kosicki
Pierwszy poranek przywitał mnie deszczowym półmrokiem przykrywającym całe miasto. Okoliczne wieżowce tonęły w gęstych chmurach, a widok na Manhattan potęgowała perspektywa, którą oferował pokój na 36 piętrze. Sięgnąłem po aparat…
Wcześniej, w samolocie miałem 10 godzin na dopasowanie go „pod siebie" i choć to żmudna praca, to właśnie niemal nieograniczona możliwość personalizacji jest rzeczą, którą w aparatach Fujifilm cenię sobie najbardziej. Ma być dokładnie tak, jak lubię. Po mojemu.
fot. Paweł Kosicki
Skorzystałem chętnie z możliwości ustawienia trybów użytkownika, których GFX oferuje aż 6 (od C1 do C6). Ustawiłem trzy pierwsze: C1 - preselekcja przysłony, C2 - preselekcja czasu, C3 - całkowity manual. Pracując w preselekcji przysłony najważniejszą pozostaje korekta ekspozycji. Chwilę czasu zajmuje mi "zamiana" funkcjonalności tylnego pokrętła na znane mi wcześniej z serii X-Pro kółko korekty ekspozycji. Tylko jednym placem, w zakresie +/- 5 EV. Udało się, ulga.
Przy preselekcji ustawiam tryb Auto ISO na zakres 100-6400, przy zachowaniu minimalnego czasu migawki na poziomie 1/160 s. Łatwizna. Do tego rejestrację RAW + JPEG z dodatkowym zapisem w jakości Super Fine na drugą kartę. Autofocus przeniosłem zaś ze spustu migawki na przedni i tylni przycisk funkcyjny, a sam tryb ustawiania ostrości ustawiłem na Manual. Tym sposobem mogę szybko ostrzyć ręcznie, pomagając sobie kciukiem lub palcem środkowym jeśli tylko tego mi trzeba. A kiedy już naciskam spust, reaguje on w oka mgnieniu, bez najmniejszych opóźnień, które wywołać może poszukiwanie ostrości.
fot. Paweł Kosicki
Brzmi skomplikowanie, ale w praktyce, na ulicy, sprawdza się na medal. Włączyłem też ułatwiający ręczne ostrzenie peaking (czerwony oczywiście) oraz symulację ekspozycji dla wizjera i ekranu. Gotowe. Pierścień przysłony, którego niestety nie posiada mój zoom, przypisałem pokrętłu z przodu korpusu. To jedyna niedogodność, do której będę się musiał dłużej przyzwyczajać.
Obraz za oknem wydaje się całkowicie nierealny. Przysłonę przymykam do f/5.6, choć powinienem bardziej. Chwilę będę się przyzwyczajał, by obiektyw domykać mocniej niż w przypadku matrycy APS-C, gdy chcę wygenerować większą głębię i kontrasty. W systemie APS-C podstawowym zakresem pracy były dla mnie wartości z przedziału f/2.8-f/5.6. W obiektywach GF dopiero przysłony f/8 i f/11 plasują się w pożądanym przeze mnie środku skali.
fot. Paweł Kosicki
Od pierwszego zdjęcia uderza mnie niespotykany zakres tonalny, który oferuje ogromna matryca systemu GFX. Postprodukcja zdjęć zrobionych przy dużym kontraście, zwłaszcza tych w wysokim i niskim kluczu, daje znacznie większe możliwości idealnego wywołania.
Po porannym wizualnym preludium, ruszam w końcu w miasto. Oryginalny pasek zastąpiłem długim marynarskim sznurkiem tak, bym mógł aparat wygodnie przewiesić przez ramię. Początkowe obawy o wagę mojego zestawu szybko ustępują miejsca zachwytowi nad wielkim wizjerem i jakże odmienną pracą migawki. Znów czuję, że mam w ręku prawdziwy aparat. Tęskniłem za tym bardzo. Każde wyzwolenie migawki wywołuje we mnie dawno zapomniany dreszcz. Przypominam sobie to uczucie, kiedy fotografowałem na średnioformatowych filmach Mamiyą 645 i kominkowym Rolleiflexem.
fot. Paweł Kosicki
Średnioformatowy GFX znów daje mi przyjemność z samego procesu fotografowania. Duży lecz niewielki, solidny i zgrabny zarazem powoduje, że zwalniam i świadomie kadruję dokładniej. Kompulsywne naciskanie migawki mu nie przystoi. Aparat przełącza mnie w tryb "slow", choć jego autofocus wcale nie odbiega od małych i "zwinnych" aparatów serii X. Świadomość, że każdy zapisany plik RAW waży powyżej 100 MB zobowiązuje. Zdecydowanie zwalniam i sprawia mi to dawno zapomnianą przyjemność.
Po kilka dniach fotografowania na ulicy przyzwyczajam się do nieco innego stylu pracy. Wolniej, lecz zdecydowanie mniej nonszalancko zapełniam moją kartę. Duże pliki wymagają większych i nieco szybszych kart. W moim wypadku 128-gigabajtowy Sandisk Extreme sprawdza się idealnie. To karta ze średniej półki, dostępna na rynku w bardzo przystępnej cenie. Można na niej zapisać ok. 1100 zdjęć w formacie RAW (to tak jakbyśmy naświetlili 70 rolek filmu w formacie 6 x 4,5 cm).
fot. Paweł Kosicki
Kwestią, która od początku nie dawała mi spokoju jest proporcja rejestrowanego obrazu. Format matrycy (4:3) w aparatach Fujifilm GFX z początku budzi mój opór. To coś zupełnie innego niż znana mi z małego obrazka i APS-C proporcja 3:2, z którą pracowałem przez ostatnie 20 lat. Nowy format wymusza inne postrzeganie kadru. O ile na początku sprawia mi to pewną trudność, o tyle proporcje 4:3 zachęcają do fotografowania w pionie.
Przez lata unikałem pionowych ujęć, uważając, w przypadku kadru 2:3 otrzymujemy niekształtne "smukłe kiszki"… Format 4:3 to już jednak zupełnie inna para kaloszy. Kadry pionowe wydają się być zgrabne i proporcjonalne. Na nowo odkrywam więc pion i to nie tylko w portrecie. To także sprawia mi przyjemność. Poza tym "nowa" proporcja przybliża mnie do klasycznego formatu 4:5, który oferowały klasyczne aparaty średnioformatowe.
fot. Paweł Kosicki
Praca w wolniejszym tempie, trudna do zdefiniowania elegancja kadrów, w końcu plastyka obrazu wynikająca z dłuższych ogniskowych, wpływają na sposób, w jaki przyglądam się miastu. Aparat jest szybki, poręczny i oferuje stabilizację matrycy, która pozwala fotografować z ręki z czasami migawki na poziomie 1/15 s. Mimo to moje fotografie wydają się być inne. Ta bardzo ciekawa konstatacja, którą próbuję zrozumieć nie daje mi spokoju.
Dodatkowo, by zbliżyć się bardziej do przeszłości, postanawiam moje nowojorskie fotografie pozbawić koloru. To dla mnie całkowite novum, zważywszy na fakt, że kolor to przecież mój znak rozpoznawczy. Postanawiam to zmienić, by się przekonać, zrozumieć, podjąć eksperyment.
fot. Paweł Kosicki
Tych kilka dni spędzonych na nowojorskich ulicach upewniły mnie, że średnioformatowy Fujifilm GFX 50S II zdecydowanie nadaje się do pracy w terenie. Zanim więc wsiadłem na pokład powrotnego samolotu, postanowiłem go sobie kupić. Wypożyczony aparat musiałem oddać, a rozstawać się z GFX-em nie miałem najmniejszego zamiaru.
Od mojego pobytu w Nowym Jorku minęły dwa miesiące. W międzyczasie dotarł do mnie nowiutki GFX 50S II, który zamówiłem w komplecie z obiektywem Fujinon GF 35-70 mm f/4.5-5.6 WR. Na tym jednak nie miałem zamiaru poprzestać. Oczarowany nowym systemem, postanowiłem uzupełnić go o standardowy obiektyw stałoogniskowy, który od zawsze stanowił dla mnie esencję fotografii.
fot. Paweł Kosicki
Rozważałem trzy pozycje z systemu GFX: lekko szerokokątny model 45 mm, 50 mm oraz standardowy 63 mm. Trudna decyzja. Ostatecznie wybrałem obiektyw GF 50 mm f/3.5 R LM WR, który dla mnie pod każdym względem stanowi idealny kompromis. Jego ogniskowa odpowiada pełnoklatkowemu obiektywowi 40 mm. Poza tym to naleśnik, co oznacza, że jest niewielki i lekki, a na dodatek prawie dwukrotnie tańszy od pozostałych kandydatów.
Fujifilm GFX 50S II z obiektywem Fujinon GF 50 mm f/3.5 R LM WR
Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, bowiem jak okazało się poźniej, maleńka pięćdziesiątka zaskoczyła nie tylko jakością rejestrowanego obrazu, ale mimo niewygórowanej ceny, także doskonałym wykonaniem. Dokupiwszy jeszcze oryginalną ładowarkę oraz trzecią baterię, wybrałem się z moim nowym zestawem do słonecznej Kalifornii.
Tym razem postanowiłem fotografować w kolorze. Dla plików JPEG ustawiłem nowy profil obrazu Nostalgic Negative, nawiązujący stylistycznie do klisz z lat 50. i 60. XX wieku, kiedy to kolorowa fotografia zdominowała Amerykę. Takiego odwzorowania barw szukać można u takich klasyków jak William Eggleston czy Stephen Shore. O tak, to coś zdecydowanie dla mnie!
fot. Paweł Kosicki
Z niewielką, stałoogniskową 50-tką od pierwszego dnia poczułem się jak ryba w wodzie. W odróżnieniu od podstawowego zooma, obiektyw GF 50 mm f/3.5 R LM WR posiada na obudowie pierścień przysłony, co umożliwiło mi powrót do starych nawyków. GFX 50S II w połączeniu z niewielkim „naleśnikiem" tworzy idealny zestaw zarówno dla fotografa ulicznego, jak i podróżnika przemierzającego świat.
Ważący około 1,1 kg zestaw, niewiele różni się pod tym względem od podobnych pełnoklatkowych setów, oferowanych przez konkurencję. Ma natomiast do zaoferowania znacznie większą matrycę o wysokiej rozdzielczości, która generuje obrazy o zniewalającej jakości. Duża matryca to duże piksele, a to z kolei oznacza możliwość pracy przy bardzo wysokich czułościach bez obniżenia jakości rejestrowanego obrazu.
fot. Paweł Kosicki
Przemierzając od rana do nocy strome ulice i wietrzne plaże zatoki San Francisco, szybko zapomniałem, że fotografuję aparatem średnioformatowym. Łatwość obsługi jest na identycznym poziomie jak we flagowym do niedawna modelu X-T4, którego używałem dotychczas. Niewiele większą wagę zestawu rekompensuje przyjemność z użytkowania tego rodzaju sprzętu.
Elegancki GFX 50S II budzi respekt i zainteresowanie. Portretowanie ludzi na ulicy nie stwarza przeszkód. Aparat często prowokuje pytania o swoje parametry techniczne. Fotografowie, których spotykam na trasie zazwyczaj kiwają jedynie głową z uznaniem. "GFX - it’s good stuff". Nikt nie potraktował mnie jak intruza, z eleganckim GFX-em wyglądałem bardziej na twórcę, niż na paparazzi.
fot. Paweł Kosicki
Podsumowując moje pierwsze doświadczenia z systemem GFX mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że fotografowanie średnim formatem na nowo sprawiło mi dawno nieodczuwaną przyjemność. Odmienny styl pracy, który nazwałem "trybem slow”, w połączeniu z formatem 4:3 i, nade wszystko, z jakością, z jaką dotąd nie miałem do czynienia, upewniły mnie, że mój GFX 50S II wyruszy ze mną w kolejne podróże po świecie.
Tekst i zdjęcia: Paweł Kosicki | pawelkosicki.com
Materiał powstał w ramach współpracy z marką Fujifilm