Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Ponad 10 tys. kilometrów, 2 tygodnie w trasie, poniżej -25° Celsjusza. Jak najnowszy E-M1 Mark II sprawdził się jako kompan ekstremalnej podróży?
Jeszcze do niedawna najlepsze bezlusterkowce konkurowały z lustrzankami co najwyżej w segmencie półprofesjonalnym. Błyskawiczny rozwój technologii sprawia jednak, że najnowsze pozbawione lustra aparaty coraz pewniej stąpają po terenie zarezerwowanym do tej pory dla udoskonalanych latami “wołów roboczych” pokroju Canona EOS-1D X czy Nikona D5. I choć przesiadka na bezlusterkowy system wydaje się coraz bardziej kusząca, zawodowcy wciąż obawiają się o wytrzymałość, a przede wszystkim niezawodność tych stosunkowo młodych konstrukcji.
Na tego typu pytania najlepszą odpowiedź przynosi praktyka, dlatego gdy okazało się, że ekipa z serwisu BezAsfaltu 4x4 organizuje off-roadową wyprawę na Syberię, uznaliśmy, że to świetna okazja, by zobaczyć jak najnowsza topowa konstrukcja Olympusa sprawdza się w ekstremalnych warunkach. O swoich wrażeniach opowiada Wojtek Ziemak, były fotoreporter, a obecnie organizator wypraw 4x4.
W większości wypraw towarzyszy mi leciwy już 8-megapikselowy Canon EOS-1D Mark II N, zakupiony jeszcze w czasie mojej pracy reporterskiej. Mimo ponad 10 lat na karku i setek tysięcy zrobionych zdjęć, to ciągle konstrukcja “nie do zajechania”, a przede wszystkim szybka i niezawodna. Pod względem jakości zdjęć rzeczywiście odstaje on od tego, co do zaoferowania mają współczesne aparaty, czy nawet starzejący się już Canon EOS 5D Mark III, ale w przypadku fotografowania w RAW-ach i wrzucania zdjęć do internetu nadal okazuje się on w zupełności wystarczający. Jest to jednak “kawał kloca” z bodaj najbardziej “pogrzaną” ergonomią ze wszystkich profesjonalnych modeli producenta, co sprawia, że z każdym rokiem mam coraz mniejszą ochotę z niego korzystać.
Z tym większym entuzjazmem przyjąłem propozycję zabrania w teren nowego E-M1, o którym słyszałem, ale którego nie miałem oczywiście okazji sprawdzić w praktyce. Nasza podróż w okolice półwyspu Jamał trwała ponad 2 tygodnie, podczas których zrobiliśmy ponad 10 tys. kilometrów, w dużej mierze podróżując zimnikami, czyli drogami, które powstają na zmarzniętej na kość bagnistej powierzchni syberyjskiej tundry, jej jeziorach i rzekach. Temperatury spadały poniżej - 25 stopni Celsjusza. Myślę, że to dobre wyzwanie dla aparatu, który ma rywalizować z zaawansowanymi lustrzankami.
Pierwszy pozytywny szok przeżyłem otwierając przesyłkę. Rozmiary aparatu przywodzą na myśl raczej duży kompakt niż aparat, który miałby być wykorzystywany w pracy. Obawiałem się, że z racji niewielkich gabarytów utrudnione może być wygodne sterowanie i obsługa przycisków. Ale nie było czego. Aparat mimo niewielkich gabarytów ma bardzo wygodny uchwyt, a ergonomia była łatwa do przyswojenia nawet dla kogoś takiego jak ja, który miał w życiu do czynienia wyłącznie z systemami Canon i Nikon. Spodobało mi się “wyciągnięcie na wierzch” zmiany pomiaru światła i trybu seryjnego. Bardzo wygodny jest też przycisk regulacji pola AF położony przy kciuku. Co jednak najważniejsze, jak się później okazało, przyciski i pokrętła aparatu dało się całkiem sprawnie obsługiwać także w rękawiczkach.
Gorsze wrażenie zrobił na mnie interfejs aparatu, a właściwie liczba “zbędnych” przy zwykłej pracy pozycji w menu, które sprawiają, że trudno w nim szybko coś znaleźć. 20 zakładek samego menu ustawień użytkownika to znacznie za dużo, a do tego wejście do wielu z pozycji powoduje otwarcie kolejnych, przez co trudno zapamiętać gdzie znajdują się dane ustawienia. Nie rozumiem też sensu umieszczania w profesjonalnym aparacie takich funkcji jak filtry artystyczne, które zaśmiecają menu profili obrazu. Na szczęście jest jednak menu pomocnicze, skonstruowane na tyle dobrze, że w 90% przypadków interakcję z ustawieniami aparatu mogłem ograniczyć tylko do niego. Dla osoby przyzwyczajonej do pracy z zaawansowanymi lustrzankami, pewnym problemem będzie brak jakiegokolwiek pomocniczego ekranu, na którym można by było szybko podejrzeć i zmienić parametry pracy. To może być przeszkodą dla osób, które chciałyby używać aparatu w tradycyjnej reporterce, gdzie nie ma czasu na grzebanie w ustawieniach.
Ale do sedna. Podczas wyprawy takiej jak nasza, aparat musi być przede wszystkim poręczny. Tego na szczęście Olympusowi nie można odmówić. Zwłaszcza, że w połączeniu z obiektywem M.Zuiko Digital ED 12-100 mm f/4 IS PRO (ekwiwalent 24-200 mm dla małego obrazka), z którym otrzymałem obiektyw, mniejszym nawet niż lustrzankowe szkła 24-70 mm, tworzy mały, uniwersalny zestaw, którym będziemy w stanie ‘obskoczyć’ większość fotograficznych sytuacji. W przypadku mojej lustrzanki, aby pokryć podobny zakres ogniskowych i cieszyć się sensowną jakością obrazu, musiałbym używać 2-3 obiektywów. Oczywiście mamy w Canonie na przykład obiektyw 18-200 mm, jest to jednak plastikowa wydmuszka, z której raczej nie korzystalibyśmy na zleceniu. Tutaj przy podobnym zakresie otrzymujemy obiektyw profesjonalny, z bardzo dobrą optyką i uszczelnieniami.
Kwestia uszczelnień to też mocna strona aparatu. Podczas wyprawy, różnica w temperaturze między wnętrzem samochodu, a powietrzem na zewnątrz wynosiła niekiedy nawet 40 stopni Celsjusza. Aparat kilkukrotnie lądował w śniegu i obsługiwany był w ośnieżonych rękawiczkach. Nie wpłynęło to w żaden widoczny sposób na jego funkcjonowanie. Ku mojemu zdziwieniu, mimo dużej różnicy temperatur, przy powrocie do samochodu, niemal w ogóle nie występował problem z kondensacją pary wodnej w obiektywie.
Według informacji zawartych w instrukcji, aparat powinien być w stanie bezproblemowo pracować w temperaturach do -10 stopni Celsjusza. Ja nie miałem z nim żadnego problemu nawet przy - 25°. O ile jednak sam system i elektronika działa w ekstremalnych temperaturach bez zarzutu, problem stanowi zasilanie aparatu. I nie chodzi tu nawet o wydajność baterii, która szybko rozładowuje się na mrozie - w takich temperaturach ten sam problem napotkalibyśmy niezależnie od używanego aparatu. Większym problemem jest brak możliwości zewnętrznego zasilania aparatu bez dokupowania battery gripa (aparat sam w sobie nie posiada złącza sieciowego), który znacznie zwiększa gabaryty całego systemu i adaptera sieciowego. Warto dodać, że obydwa te urządzenia są dość kosztowne, a ich zamienników na próżno szukać w ofercie firm trzecich.
Do tego nigdzie w internecie nie natrafiłem na zewnętrzny battery pack, który mógłbym podłączyć kablem do zasilacza lub bezpośrednio do aparatu przy wykorzystaniu adaptera dummy, wkładanego do slotu baterii, trzymając jednocześnie właściwy akumulator w cieple, pod kurtką. W dodatku nawet gdybyśmy taki adapter znaleźli, klapka baterii Olympusa OM-D E-M1 Mark II nie posiada otworu, przez który moglibyśmy wypuścić kable, co oznacza albo konieczność jego wywiercenia, albo pracy z otwartą pokrywą akumulatora, która prędzej czy później skończy się jej wyłamaniem. Aby skutecznie pracować, trzeba będzie zainwestować w dodatkowe baterie.
Mile zaskoczyła mnie jednak wydajność aparatu. Sporo nasłuchałem się, że bezlusterkowce nie mają “podjazdu” do lustrzanek. Jedynie czas wybudzania aparatu wydał mi się nieco zbyt długi. W lustrzance dzieje się to momentalnie, tutaj zanim wykonamy pierwsze zdjęcie mija około sekundy. Bardzo sprawnie wypada jednak cała obsługa aparatu, od podglądania zrobionych zdjęć, po zmianę parametrów i przełączanie się pomiędzy poszczególnymi trybami itp. Do tego doskonała stabilizacja i fenomenalny tryb seryjny, w których skuteczność nie mogłem z początku uwierzyć. W przypadku stabilizacji udało mi się utrzymać 3-sekundowe ujęcia, ale i tak wydaje mi się, że bardziej przydatna jest w filmowaniu, gdzie w wielu sytuacjach pozwoli zastąpić gimbal i tworzyć płynne ujęcia bez drgań. Po położeniu aparatu na desce rozdzielczej mogłem rejestrować naszą podróż prawie tak płynnie, jak gdybyśmy mieli podpiętego do samochodu jakiegoś steadycama. W dodatku sterując ustawieniami aparatu za pomocą aplikacji mobilnej, która jest świetnym udogodnieniem.
Dobrze radzi sobie zarówno pomiar światła jak i autofokus, który daje nam dużo możliwości pomiaru. System AF gorzej sprawował się jedynie na długich ogniskowych. Gdy wychylając się przez szybę samochodu próbowałem w padającym śniegu uchwycić jadące za nami samochody, okazało się, że w wielu przypadkach ostrość była zupełnie nietrafiona. Może to być jednak kwestia obiektywu. Przy ogniskowych rzędu 200 mm, mało które szkło jest demonem prędkości.
Jakości obrazu, dynamice i rozdzielczości nie mogę nic zarzucić. W Olympusie mamy najnowszej generacji matrycę, która choć mniejsza, to bez problemu może według mnie rywalizować nawet z pełną klatką. Przy oglądaniu zdjęć na ekranie monitora nie zauważymy, by te z Olympusa były w czymkolwiek gorsze. Jestem pewny, że w większości sytuacji poradzi sobie tak samo dobrze jak zawodowa lustrzanka. Na pewno znajdą się fanatycy, którzy oglądając obraz w maksymalnym powiększeniu będą doszukiwać się jakichś wad, ale w codziennej pracy, rzadko kiedy ktokolwiek będzie w ten sposób zdjęcia oglądał.
Olympusa OM-D E-M1 Mark II śmiało można polecić do pracy w wymagających warunkach, głównie ze względu na wytrzymałość i poręczność, ale również gabaryty. Każdy kto choć raz spędził cały dzień nosząc w torbie lustrzankowy obiektyw 70-200 mm pokocha kompaktowe rozmiary tego bezlusterkowego systemu. Jak na tak mały aparat, jest też bardzo wygodny w obsłudze. Od zaawansowanych lustrzanek aparat wydaje się odstawać nieco śledzącym autofokusem i opisaną wyżej szerzej kwestią zasilania zewnętrznego.
Nie jestem pewien czy mógłby już stać się przysłowiowym „wołem roboczym” dla zawodowego reportera, ale jako uniwersalne, wielofunkcyjne narzędzie wymagającego użytkownika sprawdza się bardzo dobrze. Nie do przecenienia jest przede wszystkim kompaktowość całego systemu - w niewielką torbę czy plecak spakujemy bez problemu dwa korpusy i nawet kilka obiektywów. Dla fotografujących w podróży może to mieć kluczowe znaczenie.
Za użyczenie sprzętu dziękujemy firmie Olympus