Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Odbiór zmienił mi się drastycznie po pierwszym, sześciomiesięcznym wyjeździe. Potem nie jeździłem już na tak długo, choć zazwyczaj nie krócej niż miesiąc. W zeszłym roku były dwa najkrótsze wyjazdy…
Tak. Ale to ten pierwszy wyjazd był poznawczy, kluczowy.
fot. Maciej Jeziorek, z książki "Message"
Warto jeździć, a jak już jeździć to jeździć długo i najlepiej z jakimś celem.
Byłem akurat na etapie organizowania z koleżankami i kolegami agencji NAPO Images. Mieliśmy wtedy niezwykłe i rozległe plany, a wśród nich było między innymi przewartościowanie własnej pracy… Pod tym względem to był dobry wyjazd. Choć oczywiście zaplanowałem sobie przysłowiowe “X, Y, Z”, a wyszło “M, N, O i na dodatek P”.
Tak, coś zupełnie innego niż zaplanowałem. To był bardzo ciężki wyjazd, więc fajnie, że w ogóle coś wyszło. Przewartościowanie to jest pewnego rodzaju proces, w którym nie da się określić punktu dojścia.
fot. Maciej Jeziorek, z książki "Message"
Przede wszystkim prawie nie ma takiego słowa (śmiech). Oczywiście po angielsku można znaleźć określenie na wszystko, po polsku jest już trudniej. Po angielsku to “cross-viewing” czyli po prostu... zezowanie. Po polsku swobogląd krzyżowy bądź krzyżowzrok. Lubię takie polskie słowa, zawsze czuję dziwną radość kiedy mogę obcować z jakimś ciekawym określeniem więc ten krzyżowzrok, który znalazłem gdzieś w internecie bardzo mi się spodobał.
Stereografia jest techniką, w której staramy się jednemu oku dostarczyć pewien obraz, a drugiemu nieco inny. Stereofotografia składa się z dwóch zdjęć, które podczas tworzenia są przesunięte o tak zwaną bazę, czyli mniej więcej o rozstaw oczu. Jest kilka metod generowania i różne sposoby oglądania stereopar. Ja wybrałem coś rzadko stosowanego. Oglądanie stereoopar w sposób krzyżowy polega na wykorzystaniu naturalnych umiejętności patrzenia z bliska - czyli właśnie zezowania - natomiast nie jest to proste. Czasem wymaga nauczenia się. Niektórzy widzą od razu inni po kilku, kilkunastu próbach.
fot. Maciej Jeziorek, z książki "Message"
Myśląc o książce zawsze myślę o formie publikacji, zastanawiam się jak zaprezentować materiał. Dodatkowo sam dosyć często nudzę się przeglądając tradycyjne wydawnictwa. Miałem już pewne doświadczenie ze zdjęciami trójwymiarowymi, które są opublikowane jako anaglify w mojej książce “317 dni do Marsa”. Wersja rozszerzona książki była nawet zaopatrzona w specjalne okulary. Gdy zacząłem grzebać w różnych formach oglądania trójwymiaru trafiłem właśnie na krzyżowzrok. Zacząłem sobie przygotowywać zdjęcia i jak zwykle wyszedł pewien eksperyment: zobaczyłem wśród moich kolegów reakcję na te fotografie.
Reagowali… ciekawie. Więcej wolałbym teraz nie zdradzać. Ogólnie lubię gdy moje projekty angażują odbiorcę i mają w sobie jakąś pułapkę. Ale spokojnie, nie zostali zezowatymi (śmiech). Dowiadywałem się u kilku okulistów i krzyżowzrok nie powinien nikomu zaszkodzić.
Od mojej poprzedniej książki “317 days to Mars” chodzi mi po głowie kwestia języka i metod przekazu. W fotografii mamy do czynienia z pewnym kodem wizualno-kulturowym więc zastanawiam się nad różnymi sposobami komunikacji i konsekwencjami tych sposobów. To ma dla mnie duże znaczenie w konstrukcji autorskiej książki.
fot. Maciej Jeziorek, z książki "Message"
Krzyżowzrok jest jednym z takich pomysłów. To, że ktoś musi wykonać wysiłek żeby coś zobaczyć, musi nauczyć się “języka” by odczytać, to niezwykle ciekawa sytuacja. W momencie kiedy oglądamy codziennie tak dużo zdjęć, każda forma gry z odbiorcą, każda konstrukcja która spowoduje, że będzie mógł się wyrwać z klikania i kartkowania, będzie wartościowa. Oczywiście to wymaga odbiorcy, który będzie chciał zagrać w tę grę.
Na list Krzysztofa Pawłowskiego trafiłem na samym początku mojej indyjskiej przygody, podczas zbierania materiałów. Co ciekawe, wyczytałem o nim strasznie negatywne opinie. Ten biedny Krzysztof Pawłowski był odżegnywany od czci i wiary… Z jakiś powodów czepiano się tego listu na różnych poziomach. Po pierwsze za to, że nie jest to naukowa rozprawa na temat Indii i nie niesie za sobą żadnych ciekawych spostrzeżeń językowych jeśli chodzi o starą polszczyznę. Rzeczywiście: to nie był Kochanowski, tylko facet, który pojechał w interesach na koniec świata i napisał list do kumpla. Za każdym razem gdy czytam jego słowa mam wrażenie, że to jest niezwykle żywy list bardzo fajnego, ciekawego gościa. To był 1596 rok, a on sobie pływał i zdobywał świat. Dodatkowo krytykuje się go za to, że użył kilka razy dziś politycznie niepoprawnych określeń: “mieszkańcy Indii są okopciali”... W internetach wyzywają go za to od rasistów, zapominając, że wszyscy wychowaliśmy się na “Murzynku Bambo” Tuwima. Na tyle mocno mu się dostało, że nikt się nie uczy w szkole o Krzysztofie Pawłowskim. Moim zdaniem to jest skandal i granda.
fot. Maciej Jeziorek, z książki "Message"
Może nie jakoś znacząco, bo powstanie raptem trzysta sztuk dosyć offowej książki dla pasjonatów sztuk wizualnych... Ale może sprawię, że Krzysztof Pawłowski gdzieś choć trochę wypłynie? Czuję się trochę spadkobiercą tego Krzyśka (śmiech).
Na poważnie: tu też pojawia się moja wspomniana fascynacja językiem polskim. W “Message” będą obszerne fragmenty listu w dość surowej wersji i każdy będzie mógł zmierzyć się z polszczyzną sprzed czterystu lat.
Myślę, że najtrudniejsze jest to co mnie dopiero czeka. Sporym ułatwieniem było stypendium ministerialne przeznaczone na wyjazdy do Indii. Natomiast teraz czas na kolejne kroki: zdobycie środków na druk, dopracowanie koncepcji. Tu na szczęście mam fantastycznych ludzi do pomocy. Współpracuję z Andrzejem Doboszem, który jest odpowiedzialny za liternictwo i opracowanie graficzne, a przy fotoedycji z Ewą Meissner.
Też nie było to łatwe, ale ja lubię takie wyzwania. Sprzęt powstał z dwóch aparatów Sony NEX, które kupiłem przez internet. Pomimo swojej zacności, stypendium nie było aż tak potężne żeby wydać jeszcze kilkanaście tysięcy na gotowy sprzęt, musiałem więc kombinować. Potem okazało się, że wybrany przeze mnie system nie ma pewnego, bardzo istotnego, elementu… Mój sprzęt musiał być reporterski: musiałem stworzyć przyrząd dwukamerowy, który w jednym momencie pozwoli mi zrobić dwa zdjęcia. Bardzo istotna była więc kwestia synchronizacji parametrów, ustawień ostrości i spustu migawki. I nagle okazało się to problemem: ten model aparatu nie przewidywał wężyka spustowego…
Poszperałem w sieci i znalazłem zadziwiające konstrukcje z wykorzystaniem światłowodów. Zacząłem kombinować i stworzyłem własnej produkcji wężyki spustowe, które bazowały na światłowodach z dziecięcej lampki chińskiej. Wykorzystywałem też wyzwalacze podczerwieni… Dużo taśmy, dużo kabli, sporo kleju... Nie było to piękne, ale sprawdziło się.
Bałem się, że gdy do mojego pokoju w Delhi czy Bombaju wejdzie gość od sprzątania, to pomyśli, że konstruuję bombę. Te wszystkie kabelki mogły wyglądać niepokojąco, sam bym siebie za to zamknął w areszcie. Żyłki światłowodowe w moich wężykach niszczyły się, więc po dwóch-trzech dniach więc musiałem dorabiać na miejscu nowe - kleić, łączyć, przypalać. Wożę ze sobą na wyjazdy “pudełko Adama Słodowego”. Ono samo w sobie wygląda jak przybornik terrorysty. Grunt, że działało!
Na pewno bardzo ciekawą publikacją będzie książka “Message” (śmiech). Wartościowe publikacje w naszym kraju to ciągle wyzwanie. Moim zdaniem książki bazujące tylko na zdjęciach nie wyczerpują zazwyczaj tematów, które poruszają. Oczywiście zdarzają się wybitne projekty, ale według mnie to te, które wyszły poza fotografię. Bazując tylko na fotografii, nawet bardzo dobrej, nie dajemy sobie całej szansy.
fot. Maciej Jeziorek, z książki "Message"
Książki nie mogą być tylko zbiorem zdjęć, musi pojawić się coś więcej. Trzeba spróbować połączyć to z tekstem, ciekawą edycją, grafiką. Warto głębiej przyjrzeć się konstrukcji książki. Inaczej to nie kręci. Obejrzę, pomyślę sobie “ależ ten człowiek zrobił dobry, czasochłonny i kosztowny materiał… a wyszła tylko kolejna zwykła, nudna książka ze zdjęciami”. Tego jest niestety sporo.
Oczywiście łatwo jest przegiąć o 180 stopni i pójść w gadżeciarstwo. To się w którymś momencie pojawiło w Polsce: książki miały w sobie chyba wszystko, brakowało tylko kółek, silniczka i lampeczek. Z jednej strony jest więc słuszna idea, żeby książka fotograficzna miała swoistą narrację, żeby nie była tylko albumem ze zdjęciami, a z drugiej niebezpieczeństwo efekciarstwa. Ten balans nie jest łatwy do utrzymania. Zresztą ciągle mówimy “fotoksiążki”. A ja nie robię książek fotograficznych, staram się robić książki “wizualne”.
Czemu nie? W Polsce jesteśmy zamknięci w “gettach” nazw i profesji. Graficy na ASP uczą się robić fantastyczne rzeczy, ale potem rzadko są one wykorzystywane w publikacjach z zakresu fotografii dokumentalnej. Z jednej strony fotografowie boją się oddawać zdjęcia pod kuratelę osób, które zrobią z nich coś innego, “niefotograficznego”. Drudzy natomiast nie do końca potrafią się porozumieć z fotografami, czasem traktując reportaż i dokument jako podlejszy gatunek sztuk wizualnych. Dołożyć jeszcze trzeba wydawców mało zainteresowanych publikacjami tego typu i efekt jest taki, że wszyscy na tym tracą. Łącznie z odbiorcami.
fot. Maciej Jeziorek, z książki "Message"
Bardzo. Marzy mi się współpraca z grafikami, ludźmi słowa, wydawcami. Wyjście “poza”. To jest coś, co przyniosłoby nową jakość. Zwłaszcza, że w koło nie brakuje zdolnych ludzi. A niestety rzeczywistość wygląda jak wygląda. Wystarczy nieco szersze spojrzenie żeby to zobaczyć. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu powstała książka “Raised by Woolves” Jima Goldberga i w zasadzie pozamiatała. Ostatnio wszyscy ekscytują się fotografią bezkontekstową, a rewelacyjna książka “Evidence” (Larry Sultan & Mike Mandel) została wydana w latach 70. Dziś te projekty w Polsce nadal wydają się wyjątkowo rewolucyjne i nowoczesne. A czas leci. Trochę to straszne.
Oczywiście, ciągle jest sporo rzeczy do zrobienia i wiele się dzieje. Nie było w Polsce wcześniej takiej książki, jaką stworzył Rafał Milach w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Ogólnie Kolekcja Wrzesińska ma to do siebie, że tam co jakiś czas pojawiają się świetne rzeczy. Zresztą Sputnik walczy, Pix House ciężko pracuje, BLOW UP publikuje, NAPO coś dorzuca, wspomnieć trzeba jeszcze różnych self publisherów oraz koniecznie twórców zinów. Cała nadzieja w zinach! No i w “Message” (śmiech).
Ważne żebyśmy robili książki o rzeczach, które choć dla nas są istotne. W "Message" pod zdjęciami kluczowa jest rola fotografa oraz konteksty historyczne jeśli chodzi o opowiadania z odległych rejonów świata. Pracując nad poprzednimi materiałami w Indiach zorientowałem się, że mocno siedzimy w postkolonialnej bańce postrzegania Azji. Warto ten bąbel przebić. Chciałbym by odbiorcy podążyli tym tropem, ale wiem, że nie będzie łatwo. Pamiętam jak niektórzy reagowali na “Marsa”… On dezorientuje, bo jest “nie z Indii”. Ale właśnie, co to znaczy “z Indii”?
fot. Maciej Jeziorek, z książki "Message"
“Kojarzą się” - i tu dochodzimy do sedna. Jak już złapię tego kogoś i nauczę patrzeć krzyżowo, zderzę z tym Krzysztofem Pawłowskim, to może też zainteresuje się problematyką obrazowania obcych kultur, fotografowanych przez lata przez najeźdźców. Sam się z tym musiałem zmierzyć. W jakimś sensie książka “Message” wyrosła z niezgody na utrwalone klisze w myśleniu o Indiach. To jest bunt przeciwko fotografowaniu ludzi w turbanach na tle wielbłąda, skrajnej biedy czy Taj Mahal bez patrzenia na szerszy kontekst czy chociaż spoglądania na siebie w konfrontacji z rzeczywistością Indii. To kontra do ckliwych kolorowych pocztówek, ale też pseudo interwencyjnych ciężkich materiałów.
Indie od dawna nie wyglądają tak, jak je oglądaliśmy w starym National Geographic, przywiezionym kiedyś przez wujka z Ameryki. Nie są też poligonem dla “fotoreporterów “ pragnących epatować biedą i nieszczęściem. Dlatego może czasem warto zrobić zeza i zobaczyć więcej?
Publikację książki Macieja Jeziorka “Message” możecie wesprzeć na portalu Polak Potrafi do 12 marca.