Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
Fotografujesz dużo w ekstremalnych warunkach - w wysokich górach, na pustyni, w śniegu. Gdzie jest najtrudniej dla fotografa?
Każda z wymienionych przez Ciebie lokalizacji ma swoją charakterystykę, plusy i minusy. Wydawałoby się - w pierwszej chwili tak pomyślałem - że pustynia jest najgorsza, ze względu na wszędobylski kurz i piasek. Zwłaszcza w epoce "cyfry" stanowi to duży problem - bo każda wymiana obiektywu to potencjalne zagrożenie. Tak łatwo o zabrudzenie nie tylko tylnej soczewki, która jako ostrząca ma zdecydowanie największy wpływ na jakość obrazu, bo każdy brud widać później na zdjęciu. To samo tyczy się oczywiście matrycy. Co gorsza, nie zawsze (nawet - zwykle) brudy dostają się i pozostają jakiś czas na "nieoptycznych" elementach - mechanizmach lustra, wytłumiaczach, ściankach bocznych i okładzinach - do których dość łatwo przywierają, a później lądują tam, gdzie najmniej byśmy sobie tego życzyli. Idąc tym tropem przypomniałem sobie gehennę sesji narciarskich czy wspinaczki lodowej... Śnieg bywa tak samo, nie wiem czy nie bardziej, upierdliwy od piasku. Po pierwsze jest go znacznie więcej wokół nas, w tym w powietrzu. Przy zadymce bardzo trudno wybronić się przed wciskającym się wszędzie śnieżnym pyłem, o wymianie obiektywu nie ma mowy. I choć zdecydowaną zaletą śniegu jest to, że w końcu po powrocie do pracowni sam się ulotni w postaci pary, nie zarysuje nam trwale powierzchni obiektywu ani matrycy, to wydaje mi się, że to środowisko jest znacznie bardziej wymagające. Poza tym, nie wolno nie doceniać przeciwnika: wylodzony obiektyw przy próbie czyszczenia - a przecież łatwo nawet odruchowo chuchnąć na szkło przed przetarciem - równie dobrze zniszczymy kryształkami lodu przy niskiej temperaturze, co piaskiem. Powłoki antyrefleksyjne są bardzo delikatne. Matrycy też nie odważyłbym się czyścić w takich warunkach. Podsumowując: w jednych i drugich okolicznościach w trakcie sesji - czyli w terenie, mamy bardzo ograniczone możliwości ewentualnego oczyszczenia toru optycznego. Pozostają: dmuchawka i pędzelek. Chyba tylko w pomieszczeniu zamkniętym, albo przy wyjątkowo sprzyjających warunkach zdobyłbym się na decyzję delikatnego oczyszczenia tylnej soczewki czy wnętrza aparatu.
Sprawy pyłków nie należy demonizować i nie wolno wpadać w panikę. Ewentualny retusz zwykle dotyczy ułamkowej ilości obrabianych zdjęć i nie jest kłopotliwy.
Czyli lodowiec jest groźniejszy od pustyni?
Nie upraszczajmy. Opowiadając o tych problemach szybko zdałem sobie sprawę, że w górach, poza innymi, istnieją problemy obydwu wymienianych wcześniej środowisk. Przecież nawet na lodowcu mamy rumosz skalny, wskutek ciągłej pracy lodowca okolica jego czoła wygląda bardziej jak gigantyczny, socjalistyczny (czyt. rozpierdzielony) plac budowy. Pył jest równie wszędobylski jak na pustyni. Oczywiście dochodzi jeszcze śnieg i wszystko o czym wcześniej wspominałem. A poza tym skoki temperatury zdecydowanie przewyższają progi znane z dolin. Dla przykładu - na Południowej Ścianie Annapurny I, otoczonej innymi ścianami masywu (co wytwarza ogromne zwierciadło wklęsłe) temperatury w ciągu dnia są po prostu zabójcze. Śpiwór wyłożony na namiot - nie tylko dla przesuszenia, ale też dla dokładnego wycienienia wnętrza namiotu - po godzinie jest tak gorący, że ściągałem go w rękawiczkach, bo czarna tkanina parzyła w ręce. We wnętrzu otwartego namiotu mieliśmy po prostu saunę i siedzieliśmy w slipach. Piotrek Morawski śmiał się, że jego gore-tex śmierdział w ciągu dnia paloną gumą. Plecaki tak samo. Plastik jest na krawędzi topienia. Aparat, obiektywy nagrzewały się tak samo. Wystarczyło jednak, że na moment dosłownie słońce schowało się za chmurę i już temperatura spadała poniżej zera, a gdy słońce chowało się za szczyty, albo zachmurzenie wzrastało - szybko robiło się minus 20'C...
Poparzenia skóry miałem tam, gdzie się ich najmniej spodziewałem. Od dyszenia (już od 5000 m n.p.m. mamy ok. 50% ciśnienia atmosferycznego w porównaniu z poziomem 0, czyli tlenu też o połowę mniej!) w trakcie wspinaczki miałem cały czas otwarte usta i poparzyłem sobie podniebienie i język... Wszystko inne miałem osłonięte albo wykremowane solidnym filtrem.
No tak: nie tylko na aparat trzeba uważać. Ale pewnie zdarzyło Ci się zniszczyć sprzęt w czasie takiej wyprawy... Masz jakieś patenty przymocowania sprzętu podczas wspinaczek, żeby nie spadł w przepaść?
Największe straty to jak do tej pory wynikały z kradzieży, w czasie powrotu z wyprawy himalajskiej. Bezpośrednio w górach zdarzyło mi się kilkukrotnie stłuc filtr, czasem bardzo drogi polaryzator. Kilka razy porysowałem przednią soczewkę obiektywu fish eye. Miałem na to pewien sposób, kiedy fotografowałem Nikonem. Po prostu... kupowałem kolejne obiektywy - dostępne były niedrogie Zenitary, zdarzały się egzemplarze w/g mnie genialne optycznie a obiektyw kosztował 1/10 albo mniej ceny Nikkora, niewiele lub wcale mu nie ustępując.
Zwykle przyczepiam sobie aparat do ręki, oplatając pasek wokół nadgarstka, czasem, np. podczas skoku na Bungee, przyklejam go dodatkowo taśmą klejącą do ręki. Tam gdzie to konieczne, osłaniam aparat workiem foliowym z wyciętą dziurą na obiektyw - np. na deszczu. W trakcie zdjęć raftingowych stosuję miękką osłonę do nurkowania. Wtedy też całość przypinam sobie do kamizelki albo uprzęży za pomocą linki i karabinków.
Ostatnio w Himalajach siedziałem na dziobie pontonu, plecami do kierunku jazdy i fotografowałem. W pewnym momencie trafiliśmy za progiem w głazy i wyleciałem za burtę. Odciążony raft popłynął kawałek dalej i przykrył mnie na minutę - dwie. Myślałem, że po mnie, bo w kotłującej się wodzie łatwo stracić orientację, a do góry nie mogłem wypłynąć - raft był nade mną. Na szczęście w końcu wypłynąłem, a aparat czekał na drugim końcu "smyczy".
Jesteś autorem spektakularnych zdjęć wspinaczkowych. Czy fotograf musi być doświadczonym himalaistą/alpinistą, żeby robić zdjęcia profesjonalistom na wyprawach?
Powiem tak: można zrobić dobre zdjęcie w górach, nie będąc wspinaczem czy alpinistą. Nawet na wyprawie. Można być szczególnie spostrzegawczym i widzieć to, co dla ludzi z tzw. środowiska jest już ogranym banałem albo codziennością i dlatego nie zwracają na to uwagi. Ta świeżość bywa bardzo cenna. Można zrobić w ten sposób niezłe, pojedyncze zdjęcia, ale już reportażu nie zrobimy. Nie opowiemy historii zmagań ludzkich w pełni, jeśli nie będziemy tuż obok. Spróbujmy sobie odpowiedzieć na to pytanie przez pryzmat zasady Roberta Capa: "Jeśli zdjęcie jest nie dość dobre, to znaczy, że nie podszedłeś wystarczająco blisko".
Nawet mała próba wejścia w teren zagrożony bez znajomości prawideł poruszania się w terenie górskim może skończyć się tragicznie. Poza całą wiedzą teoretyczną i praktyczną bardzo ważne jest doświadczenie i z technik asekuracji, i ze wszystkich pozostałych aspektów - np. wyczucia pogody, czy zagrożenia w terenie, choćby lawin. Tu dotykamy kolejnego tematu - zwykłej intuicji wynikającej z obycia z trudnym górskim terenem. Laik zwykle nie zdaje sobie sprawy z zagrożeń, które niosą góry. Często przytaczam historię młodej pary, która parę lat temu pojechała zimą w Karkonosze w podróż poślubną. Nad Śnieżnymi Kotłami postanowili zrobić sobie zdjęcia, zeszli ze szlaku. Świeżo upieczona żona runęła z nawisem śnieżnym, na który weszła. Chciała zapozować do zdjęcia z panoramą górską w tle i zginęła na oczach męża. Zaznaczam przy tym, że to byli turyści, którzy poruszali się w świetnych warunkach w relatywnie bardzo łatwym terenie. Po prostu byli nieświadomi zagrożeń. W warunkach ścianowych osoba nieobeznana z technikami górskimi hipotetycznie wprowadzona w teren wspinaczkowy - po prostu nie ma szans. To samo tyczy się przetrwania w trudnych warunkach - zwykłego survivalu, obchodzenia z wysokością, zwiększonym napromieniowaniem słonecznym, mrozem, budową i lokalizacją obozów, orientacją w terenie, regulacją cieplną odzieży, itd..
Nie wolno zapominać, że góry i tak niosą bardzo dużo zagrożeń obiektywnych i nawet najlepsi wspinacze giną - czasem zupełnie przypadkowo.
Skoro znowu jesteśmy przy górach - co jest ważne w robieniu ciekawych zdjęć górskich: pora dnia, światło, faktury, perspektywa?
Każdy z tych elementów ma swoje znaczenie. Dla mnie element, który jakoś wydaje mi się pominięty to proporcje, skala. Chyba, że ujęłaś to w definicji perspektywy, wtedy przepraszam. Skala jest dla mnie jednym z najważniejszych elementów fotografii górskiej. Dla pełni, tak ja to widzę, potrzeba splotu, połączenia elementów fotografii krajobrazowej, reportażu czy fotografii sportowej.
Problemem jest często nasza kondycja. Kiedy brak tchu, tym bardziej może brakować uwagi i spostrzegawczości. Albo po prostu woli - żeby się zatrzymać, zdjąć plecak, wyjąć statyw, zmierzyć światło. Na dużych wysokościach z braku tlenu i zmęczenia dużo więcej wysiłku pochłaniają wydawałoby się zwykłe czynności. Przy takim obciążeniu wspinacze wprowadzają się w stan, można powiedzieć, automatów. Wiele czynności wykonuje się automatycznie, bo tylko na to jest siła. Mózg pracując zużywa tlen i pokarm, a jednego i drugiego mamy w deficycie. Łatwo zobaczyć, bo to jest niemal namacalne w fotografii podwodnej. Tam zdarza się, że fotografujący zużywa parokrotnie szybciej swoje powietrze od "normalnego" nurka. Mózg, żeby pracować, a zakładam, że do dobrej fotografii jest on niezbędny, potrzebuje masę energii, im ma być wydajniejszy - tym więcej. To po prostu biologiczny komputer. W górach jest to samo, co pod wodą, tylko nie można tego tak łatwo zmierzyć.
Łatwo za to zmierzyć dokonania wspinaczkowe, dlatego komercyjnie - jak mi się wydaje - wygrywają często ci fotografujący, którzy skoncentrowali się na wspinaczce - bo tu łatwo udowodnić kto jest lepszy, a kto tylko dobrze ściemnia. W fotografii, zwłaszcza w Polsce, sprawa się rozmywa. Dobry PR załatwia bardzo dużo, a świadomość obrazu jest tak mała, że publiczność "łyka" nawet kiepskie kadry. Znam kilku świetnych fotografów górskich, którzy wciąż nie wypłynęli, i znam takich, którzy uchodzą za autorytety, a nie przerobili nawet elementarza. Mają w przeciwieństwie do tych pierwszych, talent do autopromocji.
Wracając do sedna, dobra fotografia, ta na wysokim poziomie technicznym dodatkowo - kosztuje bardzo dużo, nieporównywalnie więcej wysiłku, który w dodatku rzadko bywa doceniany.
Jakie możesz polecić ciekawe spoty do fotografowania w polskich górach, jakie są kultowe spoty za granicą?
W Polsce z gór zdecydowanie Tatry i Karkonosze. Skalnie piękna jest Hejszowina czyli Góry Stołowe, ale jak dla mnie to są "góry". Resztę oceniam raczej słabo. Wiem, że są miłośnicy Beskidu czy Bieszczad, ale jakoś nie kumam co w tym wspaniałego. Znam kilkadziesiąt miejsc, w których zrobię identyczne fotografie - więc krajobrazowo to nic szczególnego, tyle, że pod ręką.
W Europie jest kilka fajnych miejsc. Na pewno wysokie Alpy, czy Karyntia albo Dolomity. Pireneje i inne góry Półwyspu Iberyjskiego. Tam też jest cała masa legendarnych miejsc wspinaczkowych dla skałkowców. Włochy, Francja, Hiszpania też mają ich dużo. Na pewno efektowna może być Szkocja, Kornwalia ale też północ, np. Norwegia. Jest tego tak dużo, że trudno teraz wymienić.
Ja jestem zachwycony ostatnio USA i Kanadą, uważam te kraje za jedne z najpiękniejszych na świecie i chętnie bym tam zamieszkał na stałe, np. w Seattle czy Vancouver. Może w końcu tak się to skończy.
Wyprawa wysokogórska to nie tylko okazja do spektakularnych zdjęć wspinaczkowych, ale także wiele innych tematów... Jakie zdjęcia Ty przywozisz z takich wypraw?
Całe mnóstwo. Bardzo ważni są ludzie. To chyba główny temat, ale bardzo łatwo go zbanalizować, fotografując w prosty sposób zasmarkanego dzieciaka. Każdy niemal jadący do Kenii czy Tanzanii przywozi setki, jeśli nie tysiące "murzynków". Zastanawiam się wtedy po co? Przecież to niczego, kompletnie niczego nie wnosi. Żeby taka fotografia zaczęła żyć swoim życiem potrzebne jest jeszcze to "coś", jakiś pomysł. Krajobrazy same w sobie są piękne, ale ja zdecydowanie wolę takie z ludźmi, uczestnikami przygody, w tle.
Fotografując sporty ekstremalne w ruchu często podchodzisz bardzo blisko bohatera, robisz zdjęcia z dołu - daje to fajne efekty, ale zawsze się zastanawiałam czy nie kończyło się to czasem źle dla Ciebie lub sprzętu?
No risk (or fear) - no glory... ;) Czasem muszę bardzo uważać ale bez tego nie byłoby efektu, a on jest dla mnie najważniejszy. Fotografia jest obiektywna i bezwzględnie obnaża ilość pracy i nakładów włożonych w jej powstanie. Jeśli wkładam w zdjęcia całego siebie, niejednokrotnie ryzykując to potem czasem przekłada się na obraz. A on w ostatecznym rozrachunku jest najważniejszy. Nikt nie słucha czy obtarłem sobie palec, nabiłem guza, odmroziłem, czy tęskniła za mną moja kobieta albo dzieciak. Odbiorcy zdjęcia to nie obchodzi, zdjęcie albo działa albo nie. To układ zerojedynkowy. I trzeba o tym pamiętać. Fotografia nie znosi kompromisów.
Wracając do sedna - czyli Twojego pytania, częściowo na to odpowiedziałem, mam na myśli wypadki, chwilę temu, opisując nieplanowane opuszczenie raftu. Ostatnio na przykład bardzo pochłania mnie narciarstwo, ale nie takie przywyciągowe - u nas im stromiej - tym lepiej. Jak mam fotografować najlepszych, to powinienem dać radę zjechać przynajmniej gdzieś obok nich. A to często jest dość karkołomne zajęcie. Wiesz, wielokrotnie jest tam jakieś zagrożenie. Parę razy na pewno uniknąłem poważnego, nawet śmiertelnego wypadku dzięki szczęściu. Bo jak inaczej nazwać największe nawet siniaki i złamane żebra po trzydziestometrowym locie w żlebie, kiedy niespodziewanie śnieg mi się pod nartami skończył... poleciałem w dół i odbiłem się od skał jak po wypadnięciu z 10 czy 12 piętra. Wtedy fotografowałem zawody w skialpinizmie. To ryzyko jest wpisane nie tylko w taką fotografię, tylko w taki tryb życia w ogóle. Tyle, że jak mam żyć za spokojnie, to chyba wolałbym wcale.
Zdarzyło Ci się kiedyś zamiast lustrzanki używać czegoś mniej skomplikowanego i tańszego na wypadek zniszczenia sprzetu? Wiadomo, że w ten sposób nie zrobisz zdjęcia super jakości, ale jeśli ryzyko rozwałki jest duże, to można chociaż wykonać próby...
Wiesz, czekałem na takie pytanie. Próby jeśli w ogóle, robię w warunkach symulących oryginalne, jeśli trzeba - choć generalnie, poza paroma wyjątkami nie mam takiej potrzeby. Światło mierzę ręcznym, uszczelnianym sekonic'iem. Podglądu z reguły nie potrzebuję wcale. A mały aparat... pomarzyć dobra rzecz! Od lat szukam jakiegoś zamiennika ukochanej, małej "mydelniczki" - Olympusa mju: 2. Nawet pokażę fotografię, jedną z setek, albo tysięcy, które nim zrobiłem (patrz poniżej - red). Miał genialny obiektyw, był lekki, poręczny, uszczelniony, miał pomiar punktowy z pamięcią, długie czasy, etc. Załadowany Velvią 50 dawał niesamowite rezultaty. I kosztował "stówę" (USD). Jak mi jeden wyślizgnął się z rąk, to po prostu kupowałem następny, bywało, że nosiłem 2 na raz. Od lat czekam na cyfrowy odpowiednik tej kamerki. Producenci jak zaklęci, ścigają się na piksele, na krotność zoomów, bo ich "target" chce mieć jak największą krotność zooma, teleobiektyw w kompakcie i duży ekran z tyłu. Po co? Z optyką jest już coraz lepiej - dzięki "szerokokątnym" kompaktom. Ale ten nieszczęsny ekran... Czekam, i myślę, że nie jestem osamotniony, na kompakt o dużej matrycy (fizycznie, by pojedyncza fotocela też była duża), rozdzielczości 12-16 Mp, wyposażony w szeroki obiektyw, może być stałoogniskowy, byle 24-28, a nawet ok. 20 mm (odpowiednik dla małego obrazka). Koniecznie z wizjerem LUNETKOWYM - bo taniej, lepiej i wygodniej. Niech taki aparacik zapisuje RAW-y, może mieć ekranik do informacji i nastaw, a nie podgląd na żywo, bo po co? Nie potrzeba superszybkości - 2-3 kl/s wystarczy, byle bufor był większy, na 20 RAW-ów. Od razu kupuję taki aparat i noszę zawsze przy sobie!
Sprzęt można zniszczyć nie tylko fotografując w ekstremalnych warunkach, ale także podczas podróży. Jak się przed tym zabezpieczasz?
Bardzo często w trakcie długich, specjalistycznych wypraw jestem zmuszony oddać sprzęt, a przynajmniej jego część w ręce tragarzy. Raczej nie pozwoliłbym sobie na taki transport w zwykłej torbie fotograficznej, tym bardziej, że nawet przy zachowaniu w 100% dobrej woli, czasem prostego robotnika po prostu cechuje wyjątkowa niefrasobliwość. W miarę spokojną głowę mam z pomarańczowymi skrzynkami Peli, kolor nie jest tu pozbawiony znaczenia. Taka skrzynka jest z daleka dobrze widoczna, człowiek z nią też, bo to towar bardzo charakterystyczny i rzucający się w oczy. I najważniejsze - przywołuje skojarzenia raczej futerału na wiertarkę, niż drogi sprzęt fotograficzny. Tak samo zabezpieczam sprzęt na raftingach i w innych miejscach, gdzie najistotniejsza nie jest waga, ale szczelność i zabezpieczenie mechaniczne. To bardzo wygodne np. w zwykłym transporcie samochodem, samolotem. Poza skojarzeniami - rzucający się w oczy kolor pomarańczowy, tak myślę, odstrasza złodziei dość skutecznie, bo trudno z takim ekwipunkiem "rozpłynąć się" w tłumie.
Bardzo ważnym, niedocenianym elementem wyposażenia aparatu jest pasek. Powinien być w 100% pewny, nie może chłonąć wilgoci i powinien być wygodny - czasem wieszamy na szyi ładne parę kilogramów! W terenie od paru lat niezmiennie stosuję system Lowepro Toploader - czyli "kaburę" na aparat i modułowe pokrowce na dodatkowe obiektywy i akcesoria. Taki system ma tę zaletę, że możemy go wygodnie modyfikować i przede wszystkim wygodnie mocuję wszystko "na klacie" z przodu, co nie tylko jest praktyczne i pewne, ale też świetnie balansuje wagę głównego plecaka. Dostęp do aparatu i podstawowego sprzętu mam "z marszu" i natychmiast. Kiedy sam muszę zabrać więcej sprzętu stosuję specjalne, uszczelniane plecaki fotograficzne. Dokładnie takiego samego sprzętu używa też mój asystent, ostatnio Sebastian Romankiewicz, który w trasie robi za superinteligentnego tragarza, bo niestety w terenie jego praca w 90% to taszczenie wora.... Ale tak już musi być, bo tylko do niego mam pełne zaufanie, a tragarzowi lokalnemu NIGDY nie oddaję kluczowych elementów systemu, ani nośników pamięci. Wszystkie elementy systemu mają u mnie swoje oddzielne pokrowce, kieszonki i futerały. Są pogrupowane w systemy funkcyjne - tzn. zasilanie i baterie razem, łączność w innym, zestawy czyszczące w swoim, pamięci osobno, itd.. Troszkę zwiększam masę, ale jest porządek - to ważne - i mogę czasem po prostu dorzucić do plecaka kolejne elementy, bez osobnego troszczenia się o zabezpieczenia. Wyjątek stanowią oczywiście momenty, kiedy liczy się masa - czyli ewidentna wspinaczka - ale tam nie zabieram przecież wiele ekwipunku. Korzystam raczej z dewizy Galen'a Rowell'a - "Mniej sprzętu = więcej zdjęć".
Kończąc zagadnienie chciałbym wspomnieć o jeszcze jednym, drobnym elemencie, bez którego nie wyobrażam sobie nawet małego wypadu w góry, a co dopiero egzotycznej wyprawy. Mam na myśli pochłaniacz wilgoci - najlepiej żel krzemionkowy zamknięty w aluminiowej kasetce, który bardzo łatwo, nawet w garnku nad ogniskiem, możemy reaktywować. W każdej torbie i skrzynce mam osobny. I jeden nowy, szczelnie zamknięty ze sobą, na czarną, bardzo mokrą godzinę.
Dziękujemy za rozmowę!
Sponsorami Marka Arcimowicza są firmy Peli, Merrell i Lowepro.