Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Dzięki nowym korpusom system EOS R staje się bardziej kompletny. Canon R10 i R7 to modele z matrycami APS-C, ale skierowane do różnych odbiorców. Jeszcze przed premierą mogliśmy przez chwilę im się przyjrzeć. Oto wnioski!
Canon zaprezentował dziś pierwsze bezlusterkowe korpusy systemu R oparte na matrycach APS-C - EOS R10 i EOS R7. Do tej pory w tym jeszcze młodym systemie mieliśmy do czynienia z aparatami pełnoklatkowymi (RP, R, R6, R5, R3), a na formacie APS-C bazował system EOS M. Canon miał więc w ofercie dwie niespójne linie o niekompatybilnej optyce. Wraz z dzisiejszymi nowościami kształtuje się wizja tego, jak system EOS R będzie wyglądał w najbliższej przyszłości…
Przed bezlusterkową rewolucją system EOS opierał się na aparatach z matrycami pełnoklatkowymi i APS-C. Wszystkie korpusy bazowały na bagnecie EF, ale dla lustrzanek z mniejszymi matrycami producent rozwijał linię EF-S, czyli niepełnoklatkowych obiektywów. Wszystko wskazuje na to, że wierne odzwierciedlenie takiego porządku będziemy mieli teraz w systemie R. Najnowsze korpusy R10 i R7 są bowiem zgodne z pełnoklatkowymi obiektywami RF, ale wraz z nimi Canon zaprezentował dwa pierwsze modele RF-S, czyli odpowiedniki lustrzankowych obiektywów EF-S.
Pierwsze obiektywy RF-S to dwa proste zoomy. Podstawowy RF-S 18-45 mm f/4.5-6.3 IS STM ma dość zwartą konstrukcję, dzięki systemowi rozsuwania przed użyciem. Drugi, czyli RF-S 18-150 mm f/3.5-6.3 IS STM nie jest już tak kompaktowy, ale oferuje szerszy zakres zoomu. Oba dysponują systemem stabilizacji, ale to konstrukcje typowo amatorskie, które raczej częściej zobaczymy z korpusem R10 aniżeli R7. Bo choć oba nowe aparaty mają matryce APS-C, więcej je dzieli niż łączy…
Zaprezentowane przez Canona nowe bezlusterkowce to kontynuacja popularnych serii lustrzankowych. EOS R7 przejmuje rolę modeli 90D i 7D, natomiast EOS R10 będzie teraz następcą lustrzanek segmentu amatorskiego, takich jak 850D czy 77D. To od razu sugeruje, że te dwa nowe korpusy będą różnić się budową i możliwościami. I tak jest w rzeczywistości…
EOS R10 jest wyraźnie mniejszy i lżejszy. Po wzięciu ich do ręki od razu czuć dużo lepszą jakość wykonania R7. Jego korpus został wzmocniony aluminiową ramą i jest bardziej masywny. Natomiast R10 to klasyczna budżetowa konstrukcja, oczywiście solidnie poskładana, ale jednak “zalatująca” plastikiem. Różnice widać także w uszczelnieniach. Nie ma ich w R10, ale w siódemce są na poziomie EOS-a 90D - zabezpieczono łączenia elementów korpusu, przyciski, piankowa uszczelka zabezpiecza też komorę zasilania, częściowo zabezpieczona jest także pokrywa gniazda pamięci.
Wyraźną wyższość R7 widać także w ergonomii i przyciskach. Większy, masywniejszy korpus przekłada się na wygodniejszy grip. I choć jest on mniejszy niż w R6/R5, nadal pozwala pewnie trzymać aparat z cięższym teleobiektywem. Z kolei R10 jest korpusem mniejszym i niższym, ale uchwyt jest głęboki, a przez to dłoń wygodnie się na nim zawija.
Ciekawie prezentuje się układ przycisków. W budżetowym R10 jest dość klasyczny, choć wcale nie amatorski. Są bowiem dwa wygodne pokrętła sterujące, a do tego duży joystick, który do tej pory był zarezerwowany dla bardziej zaawansowanych konstrukcji. Do tego czterokierunkowy przełącznik i tryb filmowy na kole trybów.
Z kolei w R7 tryb filmowy połączono z włącznikiem aparatu, a na kole trybów znajdziemy 3 a nie 2 ustawienia własne. Charakterystyczny dla tego korpusu jest nowy joystick połączony z pokrętłem sterującym. Czy takie rozwiązanie jest wygodne? Na pewno do nowego układu trzeba przyzwyczaić nasz kciuk. Pierwsze wrażenie niestety nie było pozytywne - trzeba poprawić dłoń na gripie, aby kciuk mógł swobodnie obracać pokrętłem, a do tego joystick nie przylega dobrze do palca i w efekcie zamiast ruchów w bok, niechcący go wciskamy.
Oba korpusy pod gumowymi zaślepkami kryją złącza HDMI, USB, wężyka spustowego i mikrofonu. EOS R7 ma ponadto możliwość podłączenia odsłuchu, co stanowi niewątpliwą zachętę dla twórców treści filmowych. Ma też podwójne gniazdo pamięci.
Kolejne różnice dotyczą zasilania. R7 współpracuje z akumulatorem LP-E6 wykorzystywanym przez zaawansowane korpusy takie jak 5D Mark IV, czy R5/R6. Natomiast R10 jest zasilany dwa razy mniej pojemnym akumulatorem LP-E17, stosowanym w lustrzankach z trzycyfrowej serii lub bezlusterkowcach EOS M.
W obu nowych aparatach producent zastosował 3-calowe wyświetlacze na bocznym, w pełni obrotowym mocowaniu. Rozdzielczość panelu w R10 wynosi jednak 1.03 Mp, a w R7 1.62 Mp, co skutkuje nieco lepszą szczegółowością i kontrastem obrazu wyświetlanego na ekranie bardziej zaawansowanego modelu. Poza tym ekran w R10 jest bardziej panoramiczny, choć aktywny obszar w obu przypadkach wydaje się taki sam.
Podobne niuanse obserwujemy porównując wizjery. W obu aparatach znajdziemy OLED-y o przekątnej 0.39” i rozdzielczości 2.36 Mp. W R7 zastosowano jednak większe powiększenie 1.15x (0.95x w R10). Wizjer jest więc wygodniejszy, bo nie trzeba aż tak mocno się do niego przytulać. Jakość obrazu w obu celownikach jest za to podobna. Mimo że rozdzielczością nie zachwycają, możemy liczyć na bardzo przyjemny obraz bez smużenia i zacinania.
Nowe bezlusterkowce Canona są bardzo szybkie. Bez opóźnień reagują na przyciski i dotyk, doskonale zapowiada się także szybkość ostrzenia. Specyfikacja modelu R7 wskazuje na nieco lepszy autofokus i zapewne pełne testy potwierdzą, że R10 nie będzie aż tak wydajny w trybach seryjnym i ciągłym AF, jak R7. Jednak automatyczne ustawianie ostrości na scenach statycznych, czy wykrywanie twarzy wydaje się w obu aparatach działać podobne i równie szybko.
Canon EOS R10 został wyposażony w matrycę o rozdzielczości 24.2 Mp, natomiast EOS R7 w czujnik 32.5 Mp. W przypadku R7 matryca jest stabilizowana i może być zasłonięta kurtyną.
O jakości zdjęć z nowych aparatów nie możemy niestety napisać zbyt wiele. Oba korpusy, a także nowe obiektywy, które mogliśmy ocenić, były wersjami przedprodukcyjnymi. Możemy jednak pokazać zdjęcia wykonane modelem R10 oraz obiektywem 18-150 mm, jednak tylko w wersji zmniejszonej do formatu M (dłuższy bok 4000 px). Na tej podstawie tylko z grubsza można ocenić jakość obrazu, ale wydaje się, że trzyma ona bardzo dobry poziom w całym zakresie czułości. Zdjęcia zostały wykonane przy wyłączonej redukcji szumów, dlatego kolorowe ziarno zaczyna się uwidaczniać przy ISO 3200, ale rośnie dość wolno i nie wpływa mocno na ogólną szczegółowość ani kolorystykę. Natomiast nowy obiektyw 18-150 charakteryzuje się świetną ostrością w całym zakresie przysłon i zoomu. Na dokładne wnioski trzeba jednak zaczekać do pełnego testu.
Canon R10 i R7 mają jedne z najbardziej rozbudowanych funkcji filmowych w swoich segmentach. Model R7 może szczególnie przypaść do gustu vlogerom i twórcom przeróżnego kontentu filmowego. Zanosi się, że będzie oferował znakomitą jakość obrazu 4K 30p dzięki nadpróbkowaniu 7K oraz dawał dużą elastyczność w postprodukcji za sprawą 10-bitowego zapisu 4:2:2 i profilu Canon Log 3. Może też nagrywać 4K 60p bez cropa, choć już w postaci bardziej skompresowanej.
Ma w dodatku stabilizowaną matrycę, odsłuch, pojemny akumulator oraz odchylany na bok wyświetlacz. W połączeniu ze znakomitym autofokusem może stać się liderem segmentu, bo w tej chwili żaden korpus tej klasy nie oferuje tak dużej funkcjonalności. Obawy niesie przegrzewanie się w trakcie nagrywania, ale tu producent uspokaja - w specyfikacji podaje około godziny ciągłego zapisu 4K. Pierwsze testy wideo na pewno pokażą na co go stać.
Nieco słabszy pod tym kątem R10 również zaskakuje pozytywnie, bo w swojej klasie oferuje naprawdę wiele. Brak mu niestety stabilizacji, ale z racji lekkiego i małego korpusu można będzie posiłkować się mniejszym, a przez to tańszym gimbalem.
Jego atutem jest z pewnością wysokiej jakości zapis 4K 30p, nadpróbkowany z rozdzielczości 6K (7K w R7). Nie ma profilu CLog3, ale jest HDR PQ. Wtedy rejestrowany jest 10-bitowy sygnał 4:2:2. W takiej postaci można go też przesyłać przez HDMI. Aparat może nagrywać też w 4K z cropem i z nieco mocniejszą kompresją, ale za to z szybkością 60p. Nie zabrakło też złącza mikrofonu. Dla amatorów i początkujących twórców wideo stanowi więc naprawdę doskonałą propozycję.
EOS R7 wydaje się naprawdę dobrze skrojonym korpusem wyposażonym w stabilizowaną matrycę o całkiem wysokiej rozdzielczości, wydajny autofokus z szybkim trybem seryjnym oraz zaawansowany tryb filmowy. Na dodatek całość jest zapakowana w solidnym i ergonomicznym korpusie, obsługującym dwie karty pamięci, z dobrym wizjerem i wyświetlaczem oraz pojemnym akumulatorem na pokładzie. Tak jak 90D czy 7D, nowy R7 zainteresuje tych, którym pełnoklatkowa matryca nie jest potrzebna do szczęścia: fotografów sportu, dzikiej przyrody, a z racji rozbudowanego trybu wideo, twórcom przeróżnego kontentu filmowego.
Canon R10 to natomiast budżetowa propozycja, jeszcze nie najtańsza jak w przypadku lustrzankowej serii 1000D, ale już dla bardziej świadomych miłośników fotografii, podróży i vlogowania. Brakuje mu stabilizowanej matrycy, ale poza tym wydaje się, że ma wszystko co potrzeba, by rozpocząć kreatywną zabawę z fotografią i filmem.
Pierwszy kontakt z nowymi aparatami należy więc ocenić bardzo pozytywnie. Zaskoczyły wydajnością i uniwersalnością, ale niestety także ceną, która jeszcze niedawno była przypisana modelom klasę wyższym.
Pewien niedosyt pozostawiają też pierwsze obiektywy RF-S, bo dwa kitowe zoomy w zasadzie niczym szczególnym się nie wyróżniają. Na razie trudno im cokolwiek zarzucić, ale na starcie innowacyjnych modeli pełnoklatkowych RF było dużo więcej. Patrząc z tej perspektywy, chyba zbyt duże nadzieje wiązaliśmy z premierą modeli do APS-C. Pozostaje mieć nadzieję, że w perspektywie czasu Canon jeszcze nas zaskoczy.