Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Najnowszy model Polaroida ma być aparatem uniwersalnym, który na nowo pokochają rzesze fanów fotografii błyskawicznej. Sprawdziliśmy co potrafi, i jak zachowuje się w praktyce!
Ratowanie legendarnej marki to projekt, który ze zmiennym szczęściem trwał niemal dekadę. Gdy w 2009 roku Impossible Project wykupiło ostatnią fabrykę Polaroida, chodziło jedynie o utrzymanie produkcji materiałów natychmiastowych. Jednak osiem lat później, dzięki determinacji prezesa IP Oskara Smołokowskiego i pieniądzom jego ojca, przedsiębiorcy Wiaczesława Smołokowskiego, udało się przejąć prawa do nazwy a na rynku pojawił się Polaroid OneStep 2 - wzorowany na kultowym modelu z 1977 roku aparat łączący klasyczny wygląd z nowoczesnością: funkcjami łącznościowymi czy ładowaniem USB. Producent udoskonalał ten koncept, wprowadzając rok później model OneStep+ z trybem portretowym, podwójną ekspozycją, zdalną obsługą przez smartfona czy wyzwalaniem dźwiękiem. W marcu zadebiutowała trzecia odsłona aparatu.
Najnowszy Polaroid NOW w pierwszej chwili może wydawać się krokiem w tył – aparat pozbawiono gadżetów i funkcji, którymi chwalili się poprzednicy. Jednocześnie zyskał jednak nad nimi ogromną przewagę: system AF, pomiar światła i flesz z automatyką siły błysku. Tym samym producent wraca do korzeni, prezentując aparat naprawdę prosty w obsłudze i cenowo przystępny (ok. 619 zł) - podobnie jak kultowy protoplasta, który pod koniec lat 70. szybko stał się najlepiej sprzedającym się aparatem w Stanach zjednoczonych.
Dzięki polskiemu dystrybutorowi marki Polaroid, firmie Focus Nordic, model NOW trafił do naszej redakcji wraz z zestawem dedykowanych filmów Polaroid i-Type. Oto nasze wnioski z krótkich testów w czasach pandemii!
Wygląd bez wątpienia jest dużym atutem tego modelu. Sama bryła, powiedzmy to sobie szczerze, jest dość absurdalna a aparat nieporęczny, ale dziś to już ikona designu i kształt tak mocno osadzony w popkulturze, że dyskusje o jego ergonomii nie mają większego sensu. Taki właśnie ma być i takiego go chcemy. Stylistyka została oczywiście uaktualniona, i nawet względem poprzednika NOW nabrał łagodniejszych kształtów, ale jest to jedynie kosmetyka i zmiany wynikające głównie z wprowadzenia nowych rozwiązań.
Aparat, z wszystkimi swymi krągłościami i z charakterystyczną tęczową lamelką na górnej ściance, ma nieco zabawkowy styl, ale i to wydaje się celowe i przemyślanie – Polaroid NOW ma zachęcać a nie onieśmielać i już swoim wyglądem komunikować, że robienie nim zdjęć musi być wyjątkowo proste. Zwłaszcza, że to konstrukcja w znakomitej większości plastikowa i zaskakująco lekka (445 g). Nawet soczewki obiektywu wykonano z poliwęglanu, choć firma zastrzega, że pokryto je powłokami skutecznie poprawiającymi transmisję światła.
Wszystkie elementy spasowane są bardzo starannie i aparat z pewnością nie prezentuje się „tanio”, zwłaszcza że producent naprawdę przyłożył się nawet do detali – od świetnie zaprojektowanego podręcznika szybkiego startu, po zaślepki filmów, zawierające krótkie graficzne porady jak robić lepsze zdjęcia. No cóż, dziedzictwo zobowiązuje! NOW dostępny będzie w 7 wariantach kolorystycznych. Podstawowym czarnym i białym, oraz limitowanych: czerwonym, pomarańczowym, żółtym, zielonym i niebieskim.
Obsługa faktycznie jest teraz jeszcze prostsza, choć nie tak intuicyjna jak nam obiecywano. Aparat ma na obudowie raptem 4 przyciski, ale dopiero z instrukcji dowiemy się jak ustawić korekcję ekspozycji. Na jasność zdjęć możemy wpływać w niewielkim zakresie (jaśniej, auto, ciemniej), a by zmienić ustawienia przytrzymujemy włącznik lampy błyskowej. Gdy na liczniku zdjęć pozioma kreseczka wędruje w górę oznacza to kompensację +1/2 EV. Analogicznie gdy skoczy na dół, korygujemy ujemnie o 1/2 EV.
A skoro jesteśmy już przy liczniku. W poprzednich modelach, o stanie magazynka informowało nas 8 diod na górnej ściance, teraz jest to już niewielki wyświetlacz zaraz pod włącznikiem. Aparat tak naprawdę nie wie ile listków pozostało w kartridżu - po każdym zamknięciu komory wkładu mechanizm stara się wypluć zaślepkę i rozpoczyna odliczanie od 8, o czym warto pamiętać, wkładając do aparatu niepełny ładunek. Licznik informuje też o błędach i wyświetla ostrzeżenia, np. o zbyt małej odległości od fotografowanego obiektu (o tym oczywiście się nie dowiemy, bo przecież patrzymy w tym czasie w wizjer aparatu).
Z kolei by aktywować podwójną ekspozycję, wciskamy dwa razy samowyzwalacz - niewielki przycisk zlokalizowany pod diodami pomiaru ekspozycji na przedniej ściance. Zdjęcie po prostu wysunie się dopiero po drugim błysku. Co ciekawe, jeśli uznamy, że dodatkowe naświetlenie jednak popsuje nasze zdjęcie, mamy prawo się rozmyślić - w tym celu wyłączamy aparat, ponownie go włączamy i przytrzymujemy spust przez 10 sekund. Aparat odda nam wykonane zdjęcie bez drugiej ekspozycji.
Przyciskiem z prawej strony opuszczamy „szczękę” aparatu i wsuwamy głęboko zabezpieczony ładunek zaślepką do góry. Zamknięcie szczęki uruchamia mechanizm i aparat wypycha czarny listek zabezpieczający. Materiał jest odsłonięty i czeka na światło które wpuści sterowana silnikiem krokowym migawka. Od tej chwili działamy raczej rozważnie - świadomość, że każde wciśnięcie spustu kosztuje nas 10 zł (79 zł za paczkę 8 listków) skutecznie uczy szacunku.
Po wciśnięciu spustu, z podłużnej szpary w dolnej części aparatu, niczym język kameleona wysunie się czarna elastyczna kurtyna. Chroni ona przed światłem naświetlony materiał – zdjęcie de facto wywołuje się jeszcze przez kilkanaście minut i by „naciągnęło” maksymalny kontrast, warto chronić je aż do zakończenia procesu. O ile więc nie musimy, wyciągamy je spod płaszczyka po ok. 5 sekundach i odwracamy lub chowamy od razu do kieszeni. Po kwadransie oceniamy nasze zdolności. Nie machamy listkiem i nie podglądamy!
Co jeszcze warto wiedzieć? Przede wszystkim trzeba pamiętać o paralaksie - przypadłości wszystkich aparatów, których celownik nie znajduje się w osi obiektywu. Lunetkowy wizjer umieszczony jest w rogu, a więc to, co wydaje nam się być w samym centrum kadru, na zdjęciu z dużym prawdopodobieństwem na środku nie będzie. Problem ten uwidoczni się zwłaszcza podczas fotografowania z odległości mniejszej niż 1,5 m. Jak sobie z tym radzić? Powtarzaj aż zapamiętasz: w górę i w lewo, w górę i w lewo, w górę i w lewo, w górę i w lewo...Lekka korekcja podczas kadrowania, to aktualnie jedyna znana nauce metoda.
Obiektyw o ogniskowej 103 mm daje dość uniwersalny kąt widzenia (ok. 40 mm) i ostrzy już z odległości 51 cm. No właśnie - ostrzy! Automatyczny pomiar odległości to jedna z głównych nowości w modelu NOW. Oczywiście w konstrukcjach tego tupu płaszczyzna ostrości jest zawsze dość duża a sama ostrość też raczej miękka, ale zawsze to większa szansa na udane zdjęcie. Aparat po prostu sam zorientuje się, czy robimy portret czy ujęcie krajobrazowe.
Dużo bardziej istotną dla powodzenia naszych starań nowością jest pomiar światła i powiązana z nim kontrola siły błysku. Producent nie zdradza na jakiej zasadzie jest realizowana i co w zasadzie oznacza z punktu widzenia konstrukcji aparatu, ale faktem jest, że Polaroid NOW naświetla zdjęcia zdecydowanie lepiej. Model OneStep 2 bardzo często prześwietlał zdjęcia, przez co były pozbawione kontrastu i szczegółów. Zwłaszcza, że materiały natychmiastowe, podobnie jak analogowe slajdy, pod względem zakresu tonalnego nie są zbyt pojemne i bardzo łatwo o wypalenie szczegółów.
W mocnym słońcu nadal zalecamy korygować ekspozycję, a zbyt jasne (lub ciemne) zdjęcia wciąż będą się zdarzały, ale ogólnie precyzja pomiaru widocznie się poprawiła. Dobrze wypada również automatyczna regulacja błysku - do tej pory flesz uderzał pełną mocą bez względu na zastane warunki, teraz aparat zaskakująco dobrze balansuje błysk ze światłem zastanym.
Ocena jakości zdjęć natychmiastowych nigdy nie jest prosta. To estetyka błędu, która jednym się podoba a innym nie. I nie chodzi tylko o charakterystykę barwną (producent nazywa ją „marzycielską”). Proces jest zupełnie inny niż w przypadku np. materiałów Fujifilm Instax, ponieważ tu, znajdujące się w aparacie wałki wyciskają i fizycznie rozprowadzają chemię wewnątrz listka zdjęcia. Czasem zrobią to niedokładnie, czasem nierównomiernie, innym jeszcze razem na zdjęciu zobaczymy zaświetlenia lub pasy, gdy wałki się już pobrudzą (warto je czyścić po 2-3 filmach). Jedni się na to złoszczą, inni wręcz przeciwnie, modlą się o wszelkie defekty, czyniące ich zdjęcia jeszcze bardziej unikalnymi i wyjątkowymi.
Do testu wykorzystaliśmy zalecane przez producenta materiały i-Type (pasują również filmy typu 600), które dają magentowo-purpurową dominantę. Weterani fotografii natychmiastowej są podzieleni co do ich jakości. Opracowane przez producenta, miały przyspieszyć proces produkcji, ale mówi się, że w 2009 roku Impossible Project przejęło park maszyn, ale bez receptury na chemię do filmów Integral Instant, które były produkowane w niezmienionej postaci od 1972 roku.
W wersji NOW nie musimy się też zbytnio przejmować baterią. W pełni naładowany akumulator (litowo-jonowy o pojemności 750 mAh), w zależności od tego jak często korzystamy z błysku, wystarczy na ok. 15 wkładów. Jeśli dioda nad portem ładowania zapali się na czerwono, jest to sygnał, że prądu zostało już na maksymalnie 1 paczkę. A gdy zdarzy się tak, że po zrobieniu zdjęcia Polaroid nie wypycha listka, zanim zareklamujecie aparat podłączcie go do ładowania - może się okazać, że choć nadal się włącza, to po prostu brakuje mu już siły, by poruszyć zębatki.
Ważny drobiazg - aparat wyłącza się po 2 minutach bezczynności. Największą zmorą modelu OneStep 2 był fizyczny przełącznik ON/OFF. Jeśli po zrobieniu zdjęcia zapomnieliśmy go wyłączyć, mogło to oznaczać koniec zdjęć dnia tego dnia - aparat w kilka godzin rozładowywał się zupełnie.
Polaroid NOW! Wydaje się być najbardziej udaną jak do tej pory inkarnacją kultowego aparatu Polaroid OneStep. Bo choć nie może się pochwalić funkcjami łącznościowymi Bluetooth (czy ktoś w ogóle tego używał?), czy trybem Bulb, nadrabia, i to z nawiązką, skutecznym pomiarem światła, dobrym wyważeniem siły błysku i autofocusem, dzięki czemu zwyczajnie robimy lepiej naświetlone i ostre zdjęcia. W końcu jest zwyczajnie śliczny, co biorąc pod uwagę grupę odbiorców z pewnością nie jest bez znaczenia. To, co może powstrzymywać przed ochoczym pstrykaniem, to wciąż dość wysoka cena materiałów. Tajemnicą Poliszynela nie jest jednak, że to właśnie na wkładach, a nie stosunkowo tanich aparatach, producent chciałby zarabiać...
Wszystkie zdjęcia zeskanowane na skanerze płaskim Epson Perfection V500 Photo w trybie professional (48-bit color, 600 dpi)