Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Nie miał w sobie wiele z fotograficznej gwiazdy i może dlatego tak łatwo go polubić. W jaki sposób fotografował Saul Leiter niby już dobrze wiemy. A jednak autorom nowej książki po raz kolejny udaje się nas zaskoczyć.
„Leiterowskie obrazy”. Użycie terminu w pełni uzasadnione. Oglądam powoli. Bez pośpiechu przekładam kartki, smakuję kolory i faktury, zaglądam w miejsca, które pewnie bym minęła, gdyby sam nie wskazał mi ich palcem. „Tak się zdarzyło, że wierzę w piękno prostych rzeczy” - mówi Amerykanin w jednym z wywiadów. Książka „Forever Saul Leiter”, która pojawiła się na półkach na początku roku, to łącznie kilkaset stron tego piękna… i dużo dużo więcej.
Wędrówka zaczyna się i kończy w Nowym Jorku, mieście, w którym Saul Leiter przeżył ponad sześćdziesiąt lat i wydeptał kilometry własnych ścieżek. Urodzony w polsko-austriackiej żydowskiej rodzinie w 1923 roku, mógł zostać rabinem, ale wybrał pędzle, płótno i fotograficzną kliszę.
Przez całe życie zresztą szedł pod prąd. W czasach, gdy jego koledzy po fotograficznym fachu zgodnym chórem wołali: „czarnobiel!”, Leiter robił zdjęcia uliczne w kolorze, kojarzonym powszechnie z reklamowym kiczem. Unikał rozgłosu, chował się w cieniu.
„Uwielbiałem posiadać książki. Uwielbiałem oglądać obrazy. Uwielbiałem mieć w życiu kogoś, na kim mi zależało i komu zależało na mnie. Do tego wszystkiego przywiązywałem znacznie większą uwagę niż do idei sukcesu” - mawiał.
Finalnie osiągnął jedno i drugie. Jego barwne fotografie z zachwytem odkryto na nowo w latach 2000. Archiwum składające się z osiemdziesięciu tysięcy (sic!) kadrów, które po sobie pozostawił, digitalizują właśnie specjaliści z Saul Leiter Foundation. I odkrywają perełki.
„Forever Saul Leiter” podzielono na kilka rozdziałów. Oś narracyjna książki prowadzi czytelnika najpierw przez znane rejony fotograficznej twórczości, by stopniowo zagłębić się w jej najbardziej osobiste zakątki.
Leiter spaceruje po Nowym Jorku i zbiera świat na kolorową i czarno-białą kliszę. Jest obserwatorem z dystansu i to obserwatorem uważnym, mistrzem komponowania przy użyciu drzwi, okien, balustrad i luster, mistrzem fotografowania w deszczu, śnieżycy i przez zaparowane szyby, często w nieostrości.
Jego zdjęcia, impresjonistyczne, malarsko przepiękne, a przy tym nieoczywiste, oglądam z przyjemnością. Patrzę, zdejmuję kolejne warstwy i zapytuję w duchu: Jak Pan to dostrzegł, panie Leiter? I pewnie nie jestem jedyna – bo jakby na życzenie najbardziej dociekliwych redaktorzy zdecydowali się dołączyć do książki również wybrane stykówki.
Fakt, że na stronach „Forever Saul Leiter” mamy okazję poznać Amerykanina z tak bliska, jest być może największą zaletą książki. Przemierzając miasto, Leiter sporadycznie obraca obiektyw we własną stronę. Fotografuje ułamki swojego odbicia, cień, często niemal zupełnie stapia się z pejzażem. Jakby niechętny, by się odsłonić („Miałem nadzieję, że zostanę zapomniany. Aspirowałem do tego, żeby nie być nikim ważnym”, mówi prowokacyjnie) jednocześnie z satysfakcją prowadzi cichą grę z odbiorcą.
A ja daję się w nią wciągnąć bez oporów, zauważając przy tym, jak wiele łączy tego twórcę z inną niewidzialną, ale genialną kronikarką nowojorskich ulic, Vivian Maier. Vivian, której twarz znamy wszak właśnie dzięki autoportretom.
Są w tej książce jeszcze dwie ważne twarze i dwa imiona. Deborah. Soames. Kobiety, które były mu najbliższe. Deborah, młodsza o kilka lat siostra – duże czarne oczy, ciepły, choć rzadko pokazywany uśmiech – partnerowała Leiterowi w jego pierwszych fotograficznych eksperymentach.
Jej portrety, różnorodne, wszystkie zapisane w czarnobieli, są świadectwem drogi, jaką przeszedł twórca; równocześnie niosą w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Wiemy, że Deborah później podupadła na zdrowiu i trafiła do zamkniętego zakładu psychiatrycznego, a kontakt rodzeństwa się urwał. Leiterowi pozostały wówczas tylko te fotografie.
A Soames? Ona i Saul spędzili ze sobą czterdzieści lat. „Dzieliłem z Soames życie” – napisze fotograf. „Mieliśmy chwile, gdy pomimo wszystkich problemów nie potrafiliśmy skoncentrować się na nieszczęściu tak jak trzeba i po prostu cieszyliśmy się życiem”.
I myślę, że nie ma w tym nic złego. Jeżeli ktoś był dla Leitera muzą, to właśnie ona. Łączyła ich pasja do malarstwa i fotografii. I niezwykła bliskość, która promieniuje z jej portretów zamieszczonych w książce.
Z pełną premedytacją autorzy „Forever Saul Leiter” zostawiają nas z niedosytem. Publikują jeszcze garść obrazów Amerykanina (często malowanych na podstawie fotografii lub dosłownie na powiększeniach), kilkanaście barwnych slajdów i tzw. snippets – „skrawków”, jak o nich mówił – miniaturowych portretów bliskich osób powycinanych ze zdjęć.
Ciąg dalszy nastąpi, obiecują redaktorzy. A więc dobrze, dla Saula Leitera poczekam.
Wydawnictwo: Thames&Hudson Ltd.
Oprawa: miękka
Język: angielski
Liczba stron: 296
Format: 21,0 x 14,8 cm