Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Choć fotograf stara się wskazać nam, widzom, jak powinniśmy oglądać fotografię, każdy z nas czyta je po swojemu, rozumie odmiennie niż inni. Dla mnie fotografia ma wiele wspólnego z muzyką...
Oglądając zdjęcia często mam podobne odczucia do tych, które towarzyszą mi przy słuchaniu muzyki. Zdarza się wręcz, że zdjęcia przypominają mi konkretne utwory. Oczywiście to kawałki mi znane, przy których uruchamiają się podobne emocje.
Gitarowe riffy Keitha Richardsa są tak charakterystyczne, że rozpoznać można je po kilku dźwiękach, czasem nawet po samym brzmieniu gitary. Tony głosów Micka Jaggera, Johna Lennona, Roberta Planta, Ozziego Ossbourne’a, Jacka White’a i pewnie wielu, wielu innych też jesteśmy w stanie rozpoznać już po kilku nutach. Wielu z wymienionych nie uznaje się za wybitnych muzyków z powodu ich niebywałych umiejętności technicznych, a z powodu emocji, jakie z ich grą czy śpiewem dostaje słuchający.
Jan Borysewicz powiedział kiedyś, że rock n’roll jest wtedy, gdy ludzie, którzy stoją pod sceną, myślą o seksie. I tak sobie myślę, że ma to spory związek także z fotografią. Bo czy zawsze jesteśmy w stanie racjonalnie wyjaśnić, dlaczego dane zdjęcie do nas trafia? Pojawiają się pewne emocje i powracająca chęć oglądania/słuchania utworu w nieskończoność. Helmut Newton pokazujący kobiety silne, pozostawia mnóstwo niedopowiedzeń nawet wtedy, gdy są one nagie. Z drugiej strony Peter Lindbergh starał się kobiecość chwytać bardziej ulotnie.
Wejście perkusji w „Rock and Roll” Led Zeppelin - niby od niechcenia zagrane bębny, a mają w sobie tyle emocji, że obdzielić nimi można kilku innych perkusistów na całą ich karierę. Nieoczywiste fotografie Ralpha Gibsona niosą nieokreśloną ilość emocji. Osobiście nie mogę od nich oderwać wzroku, mimo że czasem pozornie mamy do czynienia z czymś przypadkowym. William Eggleston i jego opowieści o życiu - jak sam mówi o swoich zdjęciach - popychają mnie do rytmów Nicka Cave’a. I nie ma znaczenia dla mnie, że obu artystów dzieli jedno, a może nawet dwa pokolenia. Z ich utworów płynie dużo smutku i samotności. Bruce Gilden ze swoimi bezpardonowymi portretami z ulic Nowego Jorku tak mocno uderza, że chyba nawet koncertowe wykonania z czasów "Nevermind" Nirvany nie pozostawiają takich bruzd na psychice.
Richard Avedon, szczególnie w jego starszej twórczości, woła do mnie: "Hej, włącz Franka Sinatrę, jak oglądasz moje foty". Podczas gdy Jeanloup Sieff przypomina o płytach Serga Gainsbourgha.
A David Bailey o całej scenie rockowej Wielkiej Brytanii lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. I pewnie są też artyści, których do muzyki nie umiem i nie chcę porównywać, bo jak tu Nachtway’owe zdjęcia wojenne zestawiać ze światem popkultury? Z kolei już trudne tematy spod znaku Nan Goldin albo Larry’ego Clarka mówią do mnie glam rock i David Bowie. Choć i Joy Division i Lou Reed brzmi mi z nimi całkiem nieźle, a i Velvet Underground się przypomina.
Są też takie albumy fotograficzne, po zamknięciu których trudno powstrzymać płacz. Alec Soth „Looking For Love” wzbudza we mnie bardzo mocne emocje swoim pięknem i opowieścią o samotności.
Podobnie jak zdarzają się takie kawałki: „Don’t look back in anger” Oasis, w wykonaniu na Glastonbury 2004, w którym dzieje się coś, co trudno określić...
Czym zatem są selfiaki z Instagrama, fotografie jedzenia zaraz przez zjedzeniem, różowe flamingi w basenach kończących się równo z niebem czy wnętrza drogich hoteli w towarzystwie zbotoksowanych dam i mężczyzn ubranych w odzież, gdzie plakietka marki, która je wyprodukowała, jest większa od ich brzuchów? Może są tacy, dla których wraz z nimi płyną emocje. Dla mnie to jednak kilka cech w stylu „zastaw się, a pokaż się", lub „trawa u sąsiada jest zawsze bardziej zielona”. Muzycznie porównałbym je do rytmów „Majteczki w kropeczki” albo „Czy chciałaby pani Francuza”, bo nawet z „Przez te oczy zielone” Zenka Martyniuka, którego z własnej woli nigdy nie włączyłem, płynie znacznie więcej emocji niż z napompowanych ust i policzków nowofalowych gwiazd telewizji.
Zdjęcia mogą pobudzać, dawać do myślenia, prowokować. Warto na chwilę się zatrzymać, otworzyć album i spróbować go zrozumieć. Czasem pozornie prosto wyglądające fotografie niosą ze sobą wiele przemyśleń. Niekoniecznie musimy mieć #picoftheday #glamour #pinkflamingo #beauty #polishgirl i zestaw pozostałych dwudziestu hasztagów, żeby ktoś się zachwycił fotografią. Nabrzmiałe dzióbki przeminą, podobnie jak wszyscy już zapomnieli o „kurwikach” w oczach Renaty Beger. Dobra fotografia pozostanie jednak na zawsze. To dlatego wciąż mówimy o Bressonie i wszystkich wielkich, którzy przyszli po nim. Choć i wcześniej „kilku” geniuszy się znalazło.
Wielu mistrzów opowiadając o swoim warsztacie mówi: "Im prościej, tym lepiej, sprzęt jest najmniej ważny, liczą się emocje". Przekazać je właśnie jest najtrudniej, bo jak je opowiedzieć, kiedy mamy do dyspozycji wizjer w postaci prostokątnego wycinka otaczającego nas świata? Kiedy należy podjąć decyzję o tym, że ten konkretny kawałek, w tym czasie (bardzo, bardzo krótkim czasie) jest właściwy, by oglądający mógł poczuć coś więcej? W erze Tindera i talent show, w których liczy się jedynie liczba głosów, trudniej dotrzeć do widza, choć pewnie dobra fotografia sama jest się w stanie obronić.
Ciekaw jestem, jak Wam kojarzą się zdjęcia? Bo zapewne inaczej niż mnie.
Życzę Wam samych dobrych klatek w przyszłym roku!
Fotograf mody i reklamy, a także bloger. Technikę szlifował w International Center of Photography w Nowym Jorku, a także pod okiem Bruce'a Gildena i Wojciecha Plewińskiego. Wykładowca Krakowskich Szkół Artystycznych. Jego prace można śledzić na stronach madmassa.com.
(fot. okładkowa: fot. Spencer Imbrok / Unsplash.com)