Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Następca, a właściwie młodszy brat modelu SQ6, ma być aparatem, z którego zdjęcia po prostu zawsze się udają. Czy jest tak faktycznie? Wystrzelaliśmy kilka paczek wkładów. Oto co zanotowaliśmy.
Na kwadratowe Instaksy czekaliśmy prawie 20 lat. Fujifilm, by odróżnić się od kultowego Polaroida, promowało od zawsze format węższy (mini) oraz szerszy (wide), omijając wciąż klasyczny kwadrat. Co ciekawe materiały Instax powstały w oparciu właśnie o patent Polaroida, odkupiony przez Fujifilm w 1986 roku od chylącego się już powoli ku upadkowi giganta.
W końcu - i na szczęście - Japończycy dali za wygraną. Kwadratowe wkłady zadebiutowały w 2017 roku wraz z hybrydowym aparatem SQ10, który miał być łączącą dwa światy rewolucją, ale okazał się zbyt drogą cyfrową drukarką z funkcją robienia zdjęć. Dopiero rok później ujrzeliśmy wyczekiwanego SQ6, który rejestrował w sposób tradycyjny. Zdjęcia odzyskały analogowy „look” a cyfrowe filtry tym razem zastąpiły barwiące światło flesza plastikowe nasadki.
W naszym redakcyjnym teście, model SQ6 uznaliśmy za najlepiej, jak do tej pory, zaprojektowany aparat Instax – piękny, świetnie wykonany, z rozbudowaną obsługą, paletą dodatkowych funkcji, ręczną obsługą flesza i korekcją ekspozycji. Po co powstał więc model SQ1? Wygląda na to, że tylko po to, aby to wszystko teraz uprościć.
SQ1 to aparat, który ma być tak łatwy w obsłudze, jak to tylko możliwe. By użytkownik nie musiał się zastanawiać, czy scenę należy przyciemnić (skrócić czas otwarcia migawki) czy też rozjaśnić (nieco go wydłużyć). Z doświadczenia wiem, że nawet zaawansowani amatorzy często nie mają nawyku korzystania z kompensacji ekspozycji opierając się wyłącznie na automatyce.
No właśnie. Aparat pozbawiono korekcji +/-, bo zdaniem producenta zwyczajnie nie jest już potrzebna. Nowy pomiar światła ma być znacznie bardziej precyzyjny niż dotychczas, samodzielnie dobierając parametry i decydując, na podstawie jasności sceny, czy uruchomić lampę czy też nie. Zdjęcia mają po prostu wychodzić dobrze, oszczędzając amatorom frustracji. I niemałych pieniędzy, bo tu każde zdjęcie przecież kosztuje. Tak przynajmniej najnowszego SQ1 zachwala producent.
Obudowa to jak zwykle prawie wyłącznie tworzywa sztuczne. Wszystkie elementy odlano jednak i połączono naprawdę starannie, aparat robi bardzo dobre wrażenie. Bryła jest prosta i minimalistyczna, bez designerskich profili i błyszczących wstawek, wygląda po prostu jak wyrzeźbiona z jednego kawałka gliny.
Skojarzenie być może przyszło od ceglanego koloru, który choć na naszych zdjęciach w mocnym słońcu, może wydawać się jaskrawy, w rzeczywistości jest matowy i przygaszony. To pomarańcz z odrobiną mleka. Dostępne są jeszcze dwie wersje kolorystyczne: błękitny i beżowy. Wszystkie prezentują się naprawdę ładnie. Podobają mi się zwłaszcza detale – oprawa uchwytów paska czy wykończenie wizjera. Gdyby SQ1 był złoty, wyglądałby jak klasyczne art deco!
SQ6 był zupełnie płaski. Tym razem pojawia się wydatny walcowaty uchwyt z wyraźnym prążkowaniem. Dzięki niemu aparat trzymamy pewnie i wygodnie. W jego górnej części umieszono dyskretnie spust migawki. Wielki błąd! Producent chciał dobrze, ale zabrakło wyobraźni.
Efekt jest taki, że chwytając aparat – podnosząc go ze stolika czy kanapy, obojętne – za każdym niemal razem nieumyślnie ściskamy spust migawki. W tym miejscu po prostu być go nie powinno. Z każdej paczki zmarnowałem przynajmniej 1-2 zdjęcia. Ja, lub osoba, którą poprosiłem o zrobienie zdjęcia.
To jak do tej pory jedyna wyraźna wada konstrukcyjna, ale biorąc pod uwagę cenę wkładów, dość bolesna. Po prostu trzeba być uważnym, lub po każdym zdjęciu wyłączać aparat. Coś mi mówi, że to się nie uda.
Cała obsługa sprowadza się w zasadzie do obracanego, dwustopniowego pierścienia obiektywu. Pierwszy ruch nadgarstka włącza aparat i ustawia go w wyjściowej pozycji – wyczuwalny klik informuje nas, że Instax jest gotowy do pracy z zakresem ostrości od 0,5 metra do nieskończoności.
Dokręcenie pierścienia do końca przełącza go w tryb selfie, czyli po prostu makro. Obiektyw nieco się wydłuża a przesunięte soczewki pozwalają ostrzyć w przedziale ostrości 30 – 50 cm. Ani bliżej ani dalej - jeśli zapomnimy przestawić obiektyw w pozycję wyjściową, osoby oddalone od nas o 3 metry będą zupełnie rozmyte.
To wszystko. Na odwrocie nie ma jednego nawet przycisku. Na klapce znajduje się jeszcze tylko okienko obecności ładunku oraz licznik, który pokazuje ile listków pozostało w ładunku.
To co bym zmienił, to na pewno sposób mocowania zaślepki baterii, która jest samodzielnym bytem. W efekcie bardzo łatwo ją zgubić. Fotografuję Instaksami od 10 lat, jestem raczej „hard-userem”, miałem ich wiele. Każdy w końcu kończył bez klapki. To zawsze była tylko kwestia czasu.
To co pod względem fotografowania różni modele mini od mojego ulubionego Wide'a, to wizjer umieszczony z prawej a nie z lewej strony. Nie wiem z czego to wynika, bo skrajne wysunięcie go na lewo jest na pewno wygodniejsze - kadrujemy wówczas w bardziej swobodnej i naturalnej pozycji.
Kwadrat idzie jednak w ślady mini. To tylko dygresja na marginesie, bo generalnie fotografowanie tym aparatem jest bardzo proste i przyjemne. Mimo wszelkich jego niedoskonałości.
Bo trzeba zaznaczyć, że w przypadku aparatów Instax, już nawet pierwszy etap, czyli kadrowanie staje się elementem loterii. Wizjer odwrotny galileusza o powiększeniu 0,4x, to niewielkie okienko, które daje nam tylko pewne wyobrażenie o tym jak będzie wyglądał kadr i co wejdzie w jego obręb. Zwłaszcza jeśli nosimy okulary i zaglądamy do niego z większej odległości.
Na środku zamarkowano symboliczny celownik, który pomaga zwłaszcza w obliczaniu paralaksy, czyli błędu wynikającego z faktu, że celownik nie znajduje się w osi obiektywu. Ta będzie tym większa im bliżej obiektu się znajdujemy. W trybie selfie kadrujemy patrząc w niewielkie lusterko umieszczone obok przedniej soczewki.
Generalnie musimy sobie jednak wryć w pamięć prostą zasadę: „w górę i w prawo”. W przypadku kwadratowych zdjęć, które z zasady lubią bardzo centralne komponowanie, będzie miało to znaczenie.
Przygotowanie do pracy wygląda tak samo jak w przypadku wszystkich aparatów Instax. Rozpakowany z folii ochronnej ładunek umieszczamy w komorze pod tylną klapą dopasowując do siebie żółte markery. Pierwsze wciśnięcie migawki, o czym też trzeba pamiętać, usuwa tylko zaślepkę zabezpieczającą wkłady przed zaświetleniem. Dopiero teraz aparat jest gotowy do robienia zdjęć.
SQ1 zasilają dwie baterie typu CR2. To dobra i zła wiadomość. Dobra jest taka, że to ogniwa bardzo wydajne, w pełni naładowane według producenta powinny wystarczyć na 30 kasetek (dostajemy je w zestawie fabrycznym). Zła – to baterie mało uniwersalne baterie i nie dostaniemy ich w każdym kiosku.
Być może lepszym wyjściem byłyby jednak konwencjonalne „paluszki” lub akumulator ładowany przez USB, które ma dziś w zasadzie każdy posiadacz smartfona (i wielu innych urządzeń elektronicznych). Rozwiązałoby to jednocześnie problem klapki, którą łatwo zgubić.
Nagłówek nie zdradza wszystkiego. Przyjrzyjmy się jakości zdjęć nieco dokładniej. Jak już wspominaliśmy, aparat sam decyduje jakie parametry dobrać. W specyfikacji czytamy, że migawka działa w przedziale 1,6 s -1/400 s, choć nie wiemy z iloma wartościami pośrednimi.
Fakty są jednak takie, że zastosowany pomiar światła radzi sobie nieźle nawet w trudnych i kontrastowych scenach. Przede wszystkim dobrze wyglądają w końcu zdjęcia robione w pełnym słońcu. I to mimo stosunkowo wysokiej czułości filmów ISO 800. Zachowują głębokie cienie i kontrast, nie są już tak podatne na prześwietlenie jak we wcześniejszych modelach.
Instax SQ1 lubi dużo światła. Lampa wyzwalana jest automatycznie, co również ma dobre i zle strony. W SQ6 w dobrym świetle musieliśmy ją ręcznie wyłączać, co było dość uciążliwe ale dawało wybór i kontrolę.
Teraz nie jesteśmy w stanie wymusić błysku i pojawia się ryzyko, że trafimy w granicę błędu – gdy jest jeszcze zbyt jasno by aparat aktywował lampę, ale już zbyt ciemno, by zdjęcie wyglądało dobrze. Zdarzać się to będzie głównie późnym popołudniem i zaraz po zachodzie słońca. Zdjęcia są wówczas mało nasycone i pozbawione szczegółów. 9/10 generalnie się udaje.
Automatyczny pomiar ekspozycji ciekawie zachowuje się po zmroku. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia w kolorowych „imprezowych” ramkach. (to materiały Rainbow, które pod względem samego procesu nie różnią się od zwykłych wkładów). Efekty są zupełnie inne.
Dwa zdjęcia z lewej strony, to typowy mocny błysk i znany nam dobrze efekt. Ale zdjęcia z prawej strony, mają przyjemną ciepłą tonację i dobrze doświetlone tło. Tu aparat „dopalił” tylko delikatnie wyraźnie dłuższą ekspozycję. Zdjęcia w tym trybie wyglądają jak z błyskiem na drugą kurtynę migawki. Często wychodzą lekko poruszone, ale bez wątpienia mają swój klimat.
Optyka to nadal ten sam, zbudowany na bazie dwóch elementów optycznych obiektyw o ogniskowej 65 mm i jasności f/12,6. Kat widzenia jest więc dosyć wąski, ale do szerszych portretów wydaje się idealny. Czy zdjęcia są ostre? Właściwszym słowem będzie chyba „wyraźne”. Jak zawsze są raczej miękkie ale taki już jest ich urok.
SQ1 zrobił na mnie świetne wrażenie. Prosta oszczędna forma, zwarta i sztywna konstrukcja, ładne kolory, niewielka waga i wygodny, choć jak się okazało podstępny chwyt. Poza tym obsługa, która uwalnia nas od wszelkich dylematów, i przede wszystkim świetna jakość zdjęć!
Dzięki skutecznemu pomiarowi światła, zaoszczędzimy sporo na wkładach (niecałe 70 zł za dwupak 2x10 zdjęć). Za sam aparat zapłacimy jednak aż 560 zł, czyli całkiem sporo, jak za model z linii podstawowej i więcej niż za wyższy model SQ6. Zapewne to efekt „nowości” i ceny unormują się w przeciągu kilku miesięcy.