Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Na rynku debiutuje czwarta generacja popularnego korpusu Olympusa. Jak w rzeczywistości wypadają usprawnienia, które wnosi względem poprzedników? Mieliśmy już okazję to sprawdzić.
Historia serii E-M10 sięga roku 2014, gdy to Olympus po raz pierwszy pokazał światu kompaktowy, amatorski korpus systemu Mikro Cztery Trzecie, który pozwalał na więcej niż linia PEN. Już od początku aparat cieszył się dużą popularnością wśród hobbystów ze względu na połączenie rozbudowanej (jak na tamte czasy) ergonomii i dużej funkcjonalności.
Zaprezentowana półtora roku później kolejna generacja aparatu jeszcze bardziej uatrakcyjniała tę pozycję, wprowadzając m.in. 5-osiową stabilizację matrycy, funkcję migawki elektronicznej, doskonalszy wizjer, możliwość dotykowej kontroli punktu AF czy też widocznie poprawioną ergonomię. Od tamtej pory korpus przechodził już niewielkie zmiany. Model E-M10 III, pokazany w sierpniu 2017 roku przynosił jedynie nieco poprawiony system AF i możliwość filmowania w rozdzielczości 4K. Niestety producent zastąpił metalową obudowę plastikiem i ograniczył też możliwości korpusu w zakresie personalizacji. Jak więc na tle poprzednika wypada pokazany niedawno Olympus OM-D E-M10 Mark IV?
Pod względem samej konstrukcji, na pierwszy rzut oka obydwa modele prezentują się niemal identycznie. Model E-M10 IV jest jedynie o milimetr wyższy i 27 g lżejszy od poprzednika. Niestety to, co rzuca się w oczy to jeszcze mniej atrakcyjny, przynajmniej pod względem wrażeniowym, materiał z którego wykonano obudowę. Już w modelu E-M10 III korpus był plastikowy, teraz jednak kompozyt sprawia wrażenie dużo mniej szlachetnego. Być może jest to jedynie kwestia zastosowanego lakieru, niemniej jednak porównanie z używanym przez nas w redakcji, jeszcze metalowym modelem E-M10 Mark II pozostawia pewien niesmak.
Na szczęście jednak obudowa sprawia wrażenie wytrzymałej, jest sztywna i nie trzeszczy. Nie można także nic zarzucić aparatowi w kwestii spasowania poszczególnych elementów. Jeśli chodzi o pracę pokręteł i przycisków to wciąż ten sam stary dobry E-M10.
Kilka nowości sam korpus jednak wprowadza. Przede wszystkim jest to po raz pierwszy odchylany o 180 stopni, dotykowy ekran LCD, który sprawić ma, że aparatem zainteresują się także ci, którzy mają w zwyczaju robić sporo selfie. Szkoda jedynie, że ekran odchyla się do dołu, a nie na bok czy do góry, gdyż przestaje mieć to jakiekolwiek zastosowanie w przypadku zamocowania aparatu na gimbalu czy statywie. Co jednak ciekawe, aby wykonywanie "selfiaków" było łatwiejsze, na tylnej ściance, na obramowaniu profilu ekranu znajdziemy także miniaturowy grip, który zapobiegać ma wyślizgiwaniu się aparatu z ręki. W praktyce rzeczywiście działa to bardzo dobrze.
Sam ekran sprawdza się bardzo dobrze. Jest jasny i kontrastowy. Czasem niekiedy będzie miał problem z poprawnym wyświetlaniem bardziej jaskrawych kolorów, ale nie jest to wielka przeszkoda. Co ważne, skutecznie reaguje na dotyk, dzięki czemu wygodnie przegląda się zdjęcia czy też steruje punktem AF podczas patrzenia przez wizjer. Szkoda jedynie, że producent ciągle uparcie stosuje archaiczny system powiększania podglądu zdjęcia. Zamiast zastosować tu gest rozciągania (na zasadzie smartfonów), musimy palcem na ekranie przesuwać mało precyzyjny suwak „zoomu”.
Oprócz tego, konstruktorzy poprawili nieco standardowy grip, który jest delikatnie bardziej wypukły i jeszcze bardziej anatomiczny - środkowy palec ląduje nieco wyżej, w specjalnym wyżłobieniu, dzięki czemu aparat trzyma się zauważalnie wygodniej. Poprawiono także profil kciuka na tylnym panelu, który jest większy i wygodniejszy niż w modelu Mark III. Chociaż może wypadałoby raczej powiedzieć, że po prostu wrócono do sprawdzonych rozwiązań - element ten bowiem prezentuje się właściwie identycznie jak w modelu Mark II.
Poza tym, jedyną bardziej istotną zmianą dotyczącą samego korpusu, jest możliwość ładowania aparatu przez USB. To spore ułatwienie, a bateria ładuje się do pełna zadziwiająco szybko (około półtorej godziny). Szkoda jedynie, że nadal jest to złącze w standardzie USB 2.0.
Na koniec jeszcze kilka słów o wizjerze. Niestety to wciąż ta sama konstrukcja, co 5 lat temu, która dziś już zaczyna sprawiać wrażenie niedosytu. Wizjer o rozdzielczości 2,45 mln punktów jest oczywiście w miarę wygodny, a jego jasność i kontrastowość pozwala na komfortową pracę, ale jednak w ostatnich latach technologia wizjerów elektronicznych poszła tak do przodu, że chciałoby się czegoś więcej, nawet od modelu z segmentu amatorskiego.
Zajrzyjmy teraz do wnętrza aparatu. Największą zmianą wprowadzoną wraz modelem E-M10 Mark IV jest oczywiście nowa, 20-megapikselowa matryca. Wcześniej seria E-M10 operowała na matrycy 16-megapikselowej, jest to więc pożądany skok zarówno pod względem rozdzielczości, jak i pracy na wyższych czułościach. 20-megapikselowy sensor jest zwyczajnie nowszy i lepiej zoptymalizowany. Jego rozdzielczość (20,3 Mp) a także brak pikseli detekcji fazy na matrycy wskazują jednak, że nie jest to najnowszy moduł stosowany w modelach E-M1X, E-M1 Mark III czy E-M5 Mark III, a raczej sensor, który pamiętamy z oryginalnego Olympusa Pen F. Tak czy inaczej to maksimum tego, co ma do zaoferowania system Mikro Cztery Trzecie, toteż raczej nie powinniśmy narzekać.
Jak układ ten sprawdza się w praktyce? Aparat miewa niewielkie problemy z pomiarem światła, wymagając dosyć częstego wprowadzania ręcznej korekty ekspozycji, a o skutecznym i powtarzalnym automatycznym balansowaniu bieli w trudniejszych warunkach oświetleniowych (np. nocą) możemy w zasadzie zapomnieć (nawet jeśli wyłączymy funkcję zachowania ciepłych tonów automatycznego balansu bieli). Ani jedno ani drugie nie będzie jednak znaczącym problemem dla osób, które mają podstawowe pojęcie o parametrach fotografowania i w przypadku zapisywania zdjęć w formacie RAW.
Jeśli zaś chodzi o pracę na wysokich czułościach, jest zupełnie nieźle. Oczywiście nie ma co oczekiwać, że poziom szumów będzie tu na poziomie pełnej klatki, ale z powodzeniem powinniśmy być w stanie wykorzystać zdjęcia, robione przy czułości ISO 3200 w słabym świetle. Szum plików JPEG jest drobny (przy wyłączonym systemie odszumiania) i przyjemny dla oka. Pewne nieciekawe artefakty (zerknijcie na liście drzewa na zdjęciu) zaczniemy zauważać dopiero oglądając fotografie w powiększeniu przy czułości ISO 6400.
Co ważne, czułości te będą dużo bardziej praktyczne niż w przypadku wielu większych konstrukcji ze względu na fenomenalnie działającą stabilizację sensora. Nie od dziś wiadomo, że Olympus jest w tym temacie liderem, a model E-M10 IV tylko przypomina jak wygodne może być fotografowanie z ręki. Choć deklarowana skuteczność stabilizacji nie zmieniła się drastycznie względem poprzedników (4,5 EV względem 4 EV), w praktyce wydaje się działać widocznie bardziej skutecznie. A przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie porównując ją z naszym redakcyjnym modelem E-M10 II. Wystarczy napisać, że w przypadku podpiętego obiektywu 12-45 mm f/4 PRO (ekwiwalent obiektywu 24-90 mm), na długim krańcu ogniskowych byliśmy w stanie jedną ręką utrzymać ujęcia z 1,5-sekundowym czasem naświetlania.
Oczywiście wyższe modele z oferty poradzą sobie jeszcze lepiej, ale i tak jest to wynik nieosiągalny dla doskonałej większości konstrukcji konkurencji, a także czynnik, który pozwala nam w wielu sytuacjach przeskoczyć ograniczenia mniejszej matrycy. W warunkach, w których pełną klatką musimy wchodzić na, powiedzmy ISO 3200, Olympusem będziemy w stanie skutecznie fotografować przy ISO 400, a czasem nawet i 200. Ruch obiektów na zdjęciach to oczywiście już zupełnie osobna kwestia. Bardzo dobre wrażenie robi jednak także fakt, że system stabilizacji jest skuteczny także w przypadku panningu.
Poza tym, model E-M10 IV oferuje usprawnienia w kwestii systemu AF, który otrzymać miał usprawnione algorytmy śledzenia oraz wyposażony został w doskonalszy system wykrywania twarzy i oka, który teraz rozpoznawać ma twarze nawet nie zwrócone w stronę aparatu. Niestety ogólnie, to nadal ten sam 121-punktowy system, bazujący na technologii detekcji kontrastu, co przekłada się na przeciętną skuteczność fotografowania dynamicznie poruszających się obiektów i w słabych warunkach oświetleniowych. A przynajmniej gorszą niż w przypadku analogicznych systemów detekcji fazy.
W praktyce jednak nie jest źle. Autofokus ostrzy względnie szybko i pewnie, nie łapiąc porażającej zadyszki nawet nocą (choć tutaj zdarzają się jednak problemy z rozostrzaniem czy poszukiwaniem ostrości przy umiejscowieniu punktu ostrości w mało kontrastowych obszarach kadru). Generalnie jednak system AF powinien sprostać oczekiwaniom doskonałej większości hobbystów, także w przypadku pomiaru ciągłego C-AF. Raczej nie ma co nastawiać się na zawodowe fotografowanie sportu, ale skuteczność rzędu 60-70% trafionych ujęć nie powinna przeszkodzić nam w uchwyceniu ciekawych kadrów.
Jeden z wielu przypadków, gdy mimo wykrycia twarzy ostrość nie została na niej ustawiona
Słabe wrażenie robi jedynie system priorytetu twarzy i oka, który działa w zasadzie jedynie w przypadku długich ogniskowych, lub też gdy fotografowane osoby znajdują się blisko obiektywu. Fotografując dzieci obiektywem 25 mm f/1.8 (ekwiwalent obiektywu 50 mm) ramka na twarzy pojawiała się sporadycznie, a dodatkowo nawet w tym wypadku aparat nie zawsze decydował się ostrzyć na twarz, pozostając wielokrotnie przy wybranym wcześniej punkcie ostrości, co sprawiało, że częściej tryb ten przeszkadzał w fotografowaniu, niż pomagał. Zdarzało się też, że aparat wykrywał twarze w zupełnie zaskakujących miejscach. Priorytet oka dobrze powinien sprawdzi się natomiast w fotografii stricte portretowej.
Poza tym, producent chwali się też zwiększeniem prędkości trybu seryjnego, która dla migawki elektronicznej wynosi teraz 15 kl./s. To miło, ale należy pamiętać, że jest to wartość podana dla pojedynczego pomiaru AF (S-AF), co w praktyce okaże się średnio praktyczne. Z pełnym wsparciem śledzącego autofokusa możemy nadal fotografować z prędkością tylko 6 kl./s. Niby niewiele, ale trzeba pamiętać, że tyle samo oferował np. Canon 5D Mark III, który jeszcze kilka lat temu był standardem pracy wielu, jeśli nie większości zawodowych fotografów. Raczej nie można więc mówić, że jest to wynik, który będzie nas w rzeczywisty sposób ograniczał, co najwyżej pozwoli zaoszczędzić nieco miejsca na karcie. Warto też wspomnieć, że producent przywrócił pełną funkcjonalność migawki elektronicznej, która teraz dostępna jest we wszystkich trybach fotografowania, a nie tylko w trybie automatycznym, jak w wersji Mark III.
I to właściwie tyle z nowości, jakie ma do zaoferowania nowy model. Warto jeszcze wspomnieć o lepszej optymalizacji poboru energii, co na jednym ładowaniu z tej samej baterii pozwoli nam wyciągnąć teraz 360 zdjęć. Wśród bezpośrednich konkurentów segmentu entry-level lepszy wynik oferuje jedynie Sony A6100, który jest jednak znacznie okrojony pod względem ergonomii.
Nowy Olympus OM-D E-M10 Mark IV to sprawny aparat, który zadowoli większość swojej grupy docelowej, nadal jednak kilka kwestii pozostawia niedosyt. Przede wszystkim aparatowi brakuje wejścia mikrofonowego, które oferują już wszystkie konkurencyjne modele (Sony A6100, Fujifilm X-T200 czy Canon EOS M50 lub Lumix G90). Szkoda, bo tryb filmowy byłby w stanie zaspokoić zapotrzebowania większości amatorów filmowania i vlogerów. Do aparatu możemy co prawda podłączyć opcjonalny mikrofon Olympusa poprzez złącze USB, ale jednak chcielibyśmy mieć większy wybór. Szkoda też, że ekran nie odchyla się do boku, lub nie jest obracany, ale biorąc pod uwagę wspomniany brak złącza mikrofonowego i tak niewiele osób zdecyduje się kupić ten aparat do filmowania.
Ponadto żałujemy, że producent nie zdecydował się wrócić do metalowego body, które pamiętamy z pierwszych generacji korpusu. Nasz redakcyjny E-M10 Mark II po 5 latach użytkowania jest już cały obdrapany i poobijany, ale ciągle w jednym kawałku. Czy plastikowa obudowa modelu Mark IV okazała by się równie wytrzymała? Trudno powiedzieć. Poza tym, nie jest to obudowa uszczelniana, co choć nie powinno przeszkodzić nam podczas fotografowania przy kropiącym deszczu, to już może okazać się pewnym problemem w przypadku wyjazdu w tereny o dużej wilgotności.
Olympus E-M10 Mark IV to aparat bardzo przyjemny w obsłudze, który amatorom oferuje naprawdę wiele. Oprócz dobrej jak na ten segment ergonomii, producent przywrócił wreszcie pełną funkcjonalność cichej migawki elektronicznej, której zabrakło w wersji Mark III, a dodatkowo oferuje szereg trybów specjalnych, jak np. Live Composite, który znacznie ułatwia wykonywanie długich ekspozycji. Do tego doskonale działająca stabilizacja sensora, zwiększona wydajność baterii, wygodniejszy grip, możliwość ładowania przez USB, wystarczająco skuteczny system AF, pojawiająca się wreszcie opcja radiowego wyzwalania zewnętrznych lamp producenta czy wreszcie nowa 20-megapikselowa matryca, której możliwości powinny zaspokoić potrzeby większości grupy docelowej.
To zdecydowanie jeden z lepszych aparatów dla hobbystów, który zauroczy swoimi rozmiarami (a także rozmiarami systemowej optyki) i dobrze sprawdzi się jako aparat na wycieczkę, do portretów, krajobrazu czy też fotografii produktowej lub - nazwijmy to - rodzinnej.
Przy tym wszystkim żałujemy jedynie, że producent nie zrobił większego ukłonu w stronę osób zainteresowanych filmowaniem. Biorąc pod uwagę coraz silniejszy zwrot w kierunku wideo i nowe, kierowane do vlogerów kompaktowe pozycje, takie jak Sony ZV-1 czy Lumix G100, ten systemowy maluch mógłby okazać się dla nich świetną i bardziej rozbudowaną przeciwwagą. Niestety tak się nie stało. Trudno też przeboleć plastikowe body.
Generalnie jest to jednak aparat wart polecenia i zdecydowanie bardziej kompletna pozycja niż wersja Mark III, która dodatkowo oferowana jest z stosunkowo dobrej cenie (3200 zł za body). Co prawda w podobnej cenie, a nawet taniej kupimy już niektóre pozycje z segmentu APS-C, ale w rzeczywistości różnica w jakości zdjęć nie będzie bardzo zauważalna (zwłaszcza jeśli głównie publikujemy w internecie), a na dodatek otrzymujemy świetną stabilizację sensora, której nie oferuje żaden z konkurentów APS-C w tym pułapie cenowym.