Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Mark nigdy nie była muchą na ścianie - to właśnie intensywność jej obecności, szczerość i empatia otwierały jej większość drzwi. Najnowszy album to wielka retrospektywa jednej z najważniejszych fotografek w historii.
Mary Ellen Mark przyjechała do Nowego Jorku w 1966 roku. Na pierwsze sukcesy nie musiała długo czekać.
Dorastała na spokojnym i dostatnim filadelfijskim przedmieściu, ukończyła Uniwersytet Pensylwanii, w 1965 zdobyła stypendium i w ramach prestiżowego programu Fulbrighta wyjechała do Turcji. Wróciła z bogatym portfolio fotograficznym i z teczką pod pachą wyruszyła w tournée po redakcjach.
Los jej sprzyjał - oryginalne, świeże i pełne napięcia kadry zwróciły uwagę Edwarda Steichena, ówczesnego szefa działu fotograficznego MoMA. „Rób dalej to co robisz” - powiedział jej oglądając zdjęcia z Turcji a dla młodej Mary Ellen była to wystarczająca zachęta by na stałe związać się z zawodem fotografa.
Kolejny przełom również można uznać za zrządzenie losu. Jej pracy podczas niedużego zlecenia w prowincjonalnej szkole przyglądała się Pat Carbine, redakrorka magazynu Look, który sprzedawał się wówczas w nakładzie 7 milionów egzemplarzy tygodniowo. Była pod wrażeniem jej zaangażowania i uważności z jaką podchodziła do swoich bohaterów. Zaprosiła ją do redakcji i niedługo po tym wysłała do Włoch by dokumentowała prace nad nowym filmem Felliniego. Tak rozpoczęła się jej kariera fotosistki, która doprowadziła ją do kolejnego punktu zwrotnego.
O oddziale zamkniętym dla kobiet (jedynym w USA) szpitala stanowego w Oregonie dowiedziała się przy okazji pracy na planie „Lotu nad kukułczym gniazdem” w 1976 roku. Zaintrygowana poprosiła o możliwość wejścia na oddział, którą bez problemu otrzymała. Po krótkiej wizycie wiedziała, że historia przetrzymywanych tam kobiet musi zostać opowiedziana.
Przez 36 dni Mark mieszkała na oddziale 81, pośród chorych psychicznie i uznanych za niebezpieczne pacjentek. Pomysł na projekt nie był wcale nowy, bo szpitale dla obłąkanych fotografowali już Alfred Eisenstaed (1938) czy Jerry Cooke (1946). Ich zdjęcia były jednak mroczne, pokazywały przerażające miejsca odosobnienia. Nieostre i ziarniste utrzymywały widza w bezpiecznej odległości. Mark wybrała inny styl, bliższy swoim mistrzom, jak Bruce Davidson czy Robert Frank. Z małym dalmierzowym aparatem na film 35 mm podchodziła bardzo blisko. Jasne i ostre zdjęcia pokazywały mieszkanki oddziału 81 nie jako jednostki upośledzone i ofiary swojej choroby ale ludzkie istoty.
Był to też projekt, którym Mark zadebiutowała na rynku sztuki. Zdjęcia zawisły na ścianach New York Art Gallery, pojawiły się w wielu magazynach oraz jako 96-stronicowy album „Ward 81” (wydana po raz pierwszy w 1979, wznowiony i wzbogacony w 2008 przez Damiani).
„Ward 81” uważa się za cykl, który odmienił jej sposób pracy. Choć oczywiście nie był to pierwszy zaangażowany projekt Mark – w albumie znajdziemy m.in. chwytający za gardło reportaż poświęcony londyńskim heroinistom zrealizowany jeszcze dla magazynu Look - ale to czas spędzony na oddziale miał ukształtować jej postawę fotografa-adwokata. Jak mówiła później w jednym z wywiadów „każdy z tych obrazów zostanie ze mną na zawsze”.
W kolejnych latach Mark znów kierowała swój obiektyw w stronę wykluczonych. Dużo uwagi poświęcała zwłaszcza kobietom, co nie powinno dziwić – tworzyła w końcu w szczytowym momencie rozwoju amerykańskiego ruchu praw kobiet. Osobiście bardzo ważnym dla niej projektem był ten poświęcony dziecięcej prostytucji w Indiach.
Na Falkland Road, ulicę czerwonych latarń w Bombayu (obecnie Mumbay), Mark trafiła po raz pierwszy pod koniec lat 60. Niczym w witrynach sklepowych oglądała małoletnie dziewczynki porywane lub sprzedawane do pracy w domach publicznych przez zdesperowanych, dociśniętych biedą rodziców.
Do dziewczynek i ich „opiekunek” próbowała dotrzeć przez prawie 10 lat, ale zawsze spotykała się z agresją. Przełom przyszedł w 1978, gdy niechęć nieoczekiwanie przerodziła się w ciekawość – w końcu nikt wcześnej się nimi nie interesował. No może za wyjątkiem klientów i policji.
Powoli zaczęła budować relację. Jak wspomina Rajesh Joshi, asystent i tłumacz, który pracował z Mark przy tym projekcie, kluczowe było jej podejście. Nie oceniała. Patrząc w jej oczy bohaterki zdjęć widziały, że nie zrobi im krzywdy.
Mark spędziła na Falkland Road trzy miesiące. Budując z wieloma spośród swoich bohaterek silną więź. „Jesteśmy siostrami” usłyszała od jednej z „madamme” na pożegnanie. Materiał, który Mark przywiozła opublikowały największe tytuły prasowe: najpierw amerykański National Geographic, później również niemiecki Stern i londyński Sunday Times. Do Bombaju wróciła w latach 80., ale w spustoszonej przez AIDS dzielnicy nie spotkała już większości bohaterek swoich zdjęć.
Mark chętnie skupiała się na jednostkach (Damm Family), częściej jednak przyglądała się społecznościom. Jej najdłuższym projektem, realizowanym w zasadzie do samej śmierci w 2015 był ten poświęcony dzieciom z Pike Street w Seatle.
W 1983 Mark znów znalazła się więc na ulicy, tym razem wraz z reporterem i na zlecenie magazynu "Life". Historia podobna ale jednocześnie zupełnie inna od Falkland Road. Dzieci z Pike Street to najczęściej uciekinierzy uwikłani w napady i drobne kradzieże, sprzedający swe młode ciała by zdobyć narkotyki i po prostu przetrwać.
I tym razem niełatwo było przełamać nieufność. Pomogła burzliwa kłótnia z policjantem o mandat, której dzieciaki się przyglądały. Zaimponowało im to jak ostro i zdecydowanie fotografka stawia się glinom. Projekt Streetwise odbije się szerokim echem w całej Ameryce. Powstanie nie tylko książka fotograficzna (1988, Aperture) ale również film o tym samym tytule (1984).
Mark nigdy nie była muchą na ścianie - to właśnie intensywność jej obecności, ale także szczerość i empatia otwierały jej większość drzwi. „Sprawiała że czułeś się ważny” – wspomina 40 lat później Jeanette Alejandro, którą Mark sfotografowała w 1978 jako ciężarną 15-latkę. „Bez względu na to w jak beznadziejnej sytuacji się znajdowałeś. Wiedziała jak wejść do naszego świata a ja dzięki niej dowiedziałam się że istnieje świat poza Brooklynem”.
To oczywiście tylko kilka projektów, które w największym stopniu ukształtowały pełen realizmu styl Mary Ellen Mark. Ale nie jedyny typ fotografii jaką się parała. Podążając za zleceniami nieustannie podróżowała z nizin społecznych do wyższych sfer (tym mocniej odczuwając rosnące nierówności amerykańskiego społeczeństwa).
Praca na planie kasowych produkcji wprowadziła ją na nowojorskie salony i do świata showbiznesu. W latach 90. gdy prasa przeżywała pierwszy poważny kryzys a magazyny typu Time i Life gwałtownie traciły czytelników, praca dla tytułów takich jak RollingStone i New York Magazine pozwalały utrzymać jej się na powierzchni. I zarobić na kontynuowanie autorskich projektów dokumentalnych. To z tego okresu pochodzą m.in. genialne portrety gwiazd kina i ludzi branży, takich jak Jack Nickolson, Dustin Hoffman, Patrick Swayze czy Milos Forman.
Z pewnością nie można nazwać tego katalogiem. Bo wydana przy okazji wystawy w C/O Berlin książka „Encounter” to chyba najpełniejsza retrospektywa fotografki. Wyprodukowana została przy tym z jakością typową dla wydawnictwa Steidl. Stosunkowo duży format, klasyczna oprawa i duża gramatura wysokiej jakości papieru dopełniają doświadczenia gdy przewracamy kolejne strony.
Książka to bogaty przekrój jej pracy – od wczesnych zdjęć ulicznych i reporterskich, przez najważniejsze projekty dokumentalne, po wspomniane przed chwilą portrety gwiazd, które również naznaczone są pełnym szczerości i uważności stylem Mary Ellen Mark.
Wybór zdjęć uzupełniono też o ciekawe artefakty, jak skany umów z wytwórniami, przedruki artykułów prasowych, prywatne notatki czy stykówki wybranych, kultowych już dziś zdjęć, co daje jeszcze lepszy wgląd w proces twórczy fotografki.
Zdjęcie okładkowe: Rodzina Damm w swoim samochodzie, Los Angeles, kalifornia, 1987. Fot.Mary Ellen Mark