Aparaty
Leica M11 Black Paint - nowa wersja, która pięknie się zestarzeje
Michael Graves nie należy do moich ulubionych architektów. W branży jest to jednak osoba dość znana i uznana - wystarczy wspomnieć o nagrodzie Driehausa za rok 2012, którą właśnie otrzymał. Głośno o nim ostatnio również z innego powodu: na początku września opublikował felieton zatytułowany Architecture and the Lost Art of Drawing. Pisze w nim - ze smutkiem - o tym, jak AutoCAD i Revit zastąpiły normalne rysunki, które architekci od wieków szkicowali na każdym z etapów projektowania. Zastanawia się czy ludzkie ręce stały się już bezużyteczne jako narzędzie pracy. Bo "rysowanie" za pomocą komputera ma się nijak do wolności tworzenia i swobody wyrażania myśli jaką daje ołówek i papier. Komputer oddala architekta od "idei" tworzonych przez niego budowli a "...architektura nie może się rozwieźć z rysunkiem niezależnie od rozwoju technologii."
Czytałem ten felieton zastanawiając się, jak zawarte w nim przemyślenia mają się do współczesnej fotografii. Graves zaczął pracować w 1964. Ja robię zdjęcia trochę krócej. Ale na tyle długo, że mogę już spojrzeć na fotografię z pewnej perspektywy. Technologia i na naszej działce gra coraz większą rolę. Każdy aparat robi "świetne" zdjęcia. Zaś "klasyczna" amatorska umiejętność fotografowania ma coraz mniejsze znaczenie. Zarówno w kwestii podstaw technicznych oraz plastycznych, jak i minimalnej choć znajomości historii sztuki i historii fotografii. Kiedyś każdy marzył, żeby zdobyć jakąkolwiek książkę poświęconą technice fotograficznej. Prześcigaliśmy się wręcz z kolegami, chwaląc się wiedzą wyniesioną z lektury Cypriana czy Kreysera. Książki Dederki poświęcone kompozycji i oświetleniu były traktowane jak słowo objawione. Trzeba było zobaczyć każdą wystawę. Obejrzeć każdy album. Choć - prawdę mówiąc - nie było ich wokół zbyt dużo.
Dziś księgarnie są pełne podręczników. Internet jest pełen zdjęć najlepszych autorów. A jednak wiele osób nie czyta nawet instrukcji obsługi aparatu. Słyszałem ostatnio turystę wychodzącego w jasny letni dzień z ciemnego kościoła, który mówił "Te zdjęcia na pewno wyjdą, bo mam włączone auto coś tam coś tam." Jak powiedziała jedna moja znajoma: "Teraz nikt już się nie wstydzi niewiedzy..."
Żyjemy w coraz szybszych czasach. Człowiek musi dziś stale uczyć się czegoś nowego. Głowa pęka. W sumie to nie dziwię się ludziom, którzy po prostu chcą robić zdjęcia nie wdając się w skomplikowane zagadnienia techniczne. Tyle tylko, że wielu z nich nie jest zadowolonych ze swoich zdjęć. A wielu innych traktuje swoje fotografowanie w trybie auto ze śmiertelną powagą - dziwiąc się szczerze, że ich zdjęcia nie przypominają prac Westona i Avedona.
Podstawowym grzechem naszych czasów jest brak cierpliwości i wytrwałości. Kolejnym - całkowita niezdolność do podejmowania ryzyka [zwłaszcza w zakresie własnej edukacji]. Jeżeli już wyznaczamy sobie jakieś cele, chcemy do nich dojść natychmiast. Nikt nie daje sobie roku, dwóch, trzech lub pięciu na dojście do zdjęć określonego poziomu. Kupujemy aparat i chcemy nim robić dobre zdjęcia już od zaraz. Jeśli zaś nie wychodzą jak trzeba - zmieniamy sprzęt lub znajdujemy sobie nowe hobby.
Przeczytałem ostatnio "Moje życie we Francji" Julii Child. To książka, którą ze szczerego serca mogę polecić wszystkim adeptom fotografii. Chyba wprowadzę ją na listę obowiązkowych lektur jakie zadaję swoim studentów. Można na jej podstawie stworzyć listę punktów niezbędnych do osiągnięcia sukcesu w każdej dziedzinie. Po pierwsze: Child postanowiła [wspólnie z przyjaciółką] napisać książkę kucharską ponieważ pasjonowało ją gotowanie. Zaczęła pisać z myślą o innych entuzjastach gotowania, z myślą o własnej satysfakcji. Nie liczyła zysków po skończeniu jednego akapitu. Po drugie: pierwszą książkę pisała kilkanaście lat. Każdy przepis sprawdzała wielokrotnie. Na produktach dostępnych we Francji i tych sprzedawanych a USA. Każdy przepis był poprawiany tyle razy ile wymagało osiągnięcie doskonałości [nawet jeśli chodziło o zwykły sos na maśle]. Pouczające są również losy gotowego rękopisu. Pierwsze wydawnictwo - specjalizujące się niby w książkach kucharskich - go odrzuciło, prosząc autorkę o przygotowanie wersji skróconej i uproszczonej jakiej, według ich działu marketingu, ma oczekiwać statystyczny odbiorca. "Mastering the Art of French Cooking" wydało dopiero wydawnictwo, w którym pracowali ludzie lubiący gotować. Ktoś z nich sprawdził przepisy na własnej skórze i postanowili zaryzykować. Zarobili krocie a książka stała się dla Julii trampoliną do wielkiej kariery.
Powyższy schemat można przyłożyć do każdego twórcy, w każdej dziedzinie rzemiosła i sztuki. Nie osiągnie prawdziwego sukcesu nikt, kto podchodzi do swojej działalności z pasją i nikt, kto traktuje potencjalnych odbiorców z koniunkturalnym wyrachowaniem. Warto po prostu robić swoje. Wcześniej czy później znajdzie się ktoś, kto doceni nasz wysiłek. A nawet jeśli nie - spędzimy szczęśliwe chwile na uprawianiu własnego hobby.
Kiedy już przeczytałem wspomnienia pani Child, postanowiłem kupić - jeśli wyszła po polsku- którąś z jej książek kucharskich. W dużym sklepie internetowym znalazłem "Gotuj z Julią". Pod opisem wydawcy znalazło się miejsce na recenzje czytelników. Jedną z nich napisała osoba, która otwarcie przyznaje się, że nie przeczytała połowy książki a z drugiej połowy i tak nie ma zamiaru korzystać bo nie lubi gotować opisanych w niej potraw. Potem zaś stawia punkty i wyraża swoją opinię. O tempora, o mores. Ta "recenzja" jak soczewka skupia najgorsze cechy naszych czasów. Niczym nie popartą pewność siebie i brak jakiejkolwiek pokory. Od małego znamy się na wszystkim. Bo się znamy.
Żeby osiągnąć w miarę przyzwoity poziom, trzeba poświęcić trochę czasu. Niezależnie od dziedziny. Nawet gra w zośkę ma swoje mistrzostwa świata. Jeżeli nie mamy cierpliwości na proste ćwiczenia typu "tysiąc zdjęć jednego przedmiotu", nie zrozumiemy wpływu migawki, przysłony, ogniskowej oraz trybu pomiaru światła na wymowę i nastrój gotowej fotografii.
Oczywiście. Może się okazać, że włożony w naukę wysiłek idzie na marne. Nie mamy talentu do gry na fortepianie. Nie umiemy malować pastelami. Jednak, czy czas włożony w lekcje jest rzeczywiście czasem straconym? Czy niepowodzenie również nie jest lekcją, z której możemy wyciągnąć wnioski na przyszłość?
Życie jest wyborem. Od małego musimy podejmować decyzje, które wpływają na nasze życie. Kisiel czy budyń? Zico czy Kubota? Pomidorowa czy ogórkowa? Stonesi czy Beatlesi? Bugge Wesseltoft czy Tord Gustavsen? Co kilka sekund wybieramy sobie przyszłość. Dlaczego tak trudno przychodzi nam ponosić odpowiedzialność za własne kroki? Dlaczego winny jest zawsze producent aparatu?
Koniec wakacji to jednocześnie początek nowego roku szkolnego. Może więc warto zastanowić się, choć przez kilka chwil, po co kupiliśmy aparat. I wybrać ćwiczenia, dzięki którym - do następnych wakacji - nauczymy się robić naprawdę dobre zdjęcia..