Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
czy naprawdę wszystko musi się opłacać?
Na drzwiach budynku H łódzkiej filmówki - tych od podwórka, na wysokości schodów - wisi ogłoszenie, które zwaliło mnie z nóg. "Polski dla obcokrajowców. Tylko przydatne słowa i zwroty." Jego autor jest osobą zasługującą na najwyższe uznanie. Droga do ministerstwa edukacji stoi przed nią (tą osobą) otworem. Jaki bowiem nadludzki wysiłek musiała pokonać, aby z naszego języka wyłowić zwroty i słowa "przydatne", zostawiając za drzwiami całą resztę. Chapeau bas!
Rozumiem, że obcokrajowcy studiujący w Łodzi doceniają ową rewolucję w edukacji. Myślę też, że warto rozszerzyć zakres stosowania tej wizjonerskiej metody na inne przedmioty. Matematycy powinni zacząć uczyć jedynie przydatnych liczb i wzorów, historycy - przydatnych dat a geografowie nazw przydatnych miast. W efekcie, po latach, literaci całego świata będą pisać jedynie przydatne książki a fotograficy będą robić same przydatne zdjęcia. Które z pewnością znajdą odbiorców gotowych nabyć je bez wahania za ciężkie i, bądź co bądź, przydatne pieniądze. Świat stanie się piękniejszym miejscem.
A teraz na poważnie. Z wielu ust słyszę ostatnio pytania dotyczące opłacalności edukacji. Coraz więcej osób zamierza się uczyć (kiedy, oczywiście, przestanie ich już dotyczyć obowiązek szkolny) tylko jeśli zdobyta wiedza będzie się opłacać. Po raz kolejny okazuje się, że przespałem przełom. Kiedy zaczęto w ten sposób podchodzić do edukacji? Nie mam pojęcia. Pamiętam za to swoje szkoły. Podstawówkę, liceum, studia. Najmniejszy chyba nacisk był w nich kładziony na "praktyczność" czy też "przydatność" wykształcenia. Obciążano naszą pamięć tysiącami nazw, dat, definicji - zgodnie z obowiązującymi programami - nie bacząc na to, że świat wkoło się zmienia. Koszmar wkuwania na pamięć pamiętają chyba wszyscy moi rówieśnicy. Jedynym przydatnym zastosowaniem wiedzy, którą zdobyłem w podstawówce była gra w "państwa-miasta". Kiedy jednak przyszło wybierać studia nikt z moich kolegów nie myślał o opłacalności poszczególnych kierunków. Popularniejsze było raczej szukanie tego, co nas interesuje. Każdy (powiedzmy "większość") z nas szukał studiów, które pozwolą spędzić czas wśród miłych ludzi i ciekawych wiadomości. Z dzisiejszego punktu widzenia to podejście krańcowo nieżyciowe. Kiedy postawiono akcent na praktyczną przydatność wykształcenia? Nie mam pojęcia. Choć zakładam, że istotą tej zmiany jest, co tu ukrywać, lenistwo. Człowiek - z samej swej natury - chce uniknąć wysiłku poznawania rzeczy, które wydają mu się niepotrzebne. I chce wierzyć, że wystarczy nauczyć się kilku cwanych sztuczek, które zapewnią materialny sukces w przyszłości.
Myślę jednak, że dawne metody edukacji nie były takie złe. Patrząc na to, czym się dziś zajmuję przez pryzmat mojej edukacji mogę powiedzieć jedno: dziś najwięcej korzystam z rzeczy, które wcześniej uważałem za kompletnie pozbawione sensu. Gdyby nie licealna chemia nie byłbym w stanie uczyć ciemni (choć staram się z nią nie przesadzać podczas zajęć, ale to inna para kaloszy). Gdyby nie biofizyka, której na studiach nienawidzili wszyscy - bałbym się dziś podejść do respiratora. Gdyby nie fizyka, nie napisałbym żadnego artykułu o fotografii. Gdyby nie matematyka - w sensie przedmiotu jak i samych lekcji (kłaniam się nisko, profesorze Szymczyk) - nie umiałbym czytać gazet ze zrozumieniem. Gdyby nie język polski nie odważyłbym się tłumaczyć książek. Mógłbym rozciągnąć tę listę na wszystkie przedmioty, które musiałem zaliczyć w trakcie swojej edukacji. Wiedza, którą uważałem za balast dziś pozwala mi utrzymać się na powierzchni. Nie mówiąc już o satysfakcji z faktu, że wiem gdzie jest USA :-) A wielu "praktycznie" wykształconych Amerykanów nie wie za to gdzie leży nasz kraj i w ogóle Europa... Choć oczywiście ta satysfakcja nie przekłada się na pieniądze.
Tu dochodzimy do istoty terminu "edukacja". Moim zdaniem nie ma na świecie nikogo, kto umiałby skonstruować program składający się z samych przydatnych w danej dziedzinie rzeczy. Ba, nie ma nawet potrzeby dążenia do takiego programu. Ważne jest nie to czego się nauczymy, ale jak będziemy z tego umieli skorzystać w przyszłości. A przecież nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Najlepiej więc jeśli szkoła otwiera przed nami jak najwięcej drzwi, pokazuje jak najwięcej zagadnień, ucieka jak najdalej od praktycznej przyziemności. Spodziewam się, że ta teoria nie znajdzie wielu zwolenników. Na jej obronę nie mam wielu argumentów. Tylko przykłady z życia moich znajomych. Otóż osoba, która zarabia najlepiej z wszystkich osób, które znam jest magistrem filozofii. (Kto by tam się chciał uczyć filozofii, prawda?) Co z tego, że nie pracuje jako filozof. To właśnie wszystkie niepraktyczne umiejętności jakie zdobyła pozwoliły jej wejść na szczyt.
Pytania dotyczące opłacalności nie omijają też tradycyjnej fotografii. Co roku spotykam osoby, którym muszę tłumaczyć dlaczego ciemnia fotograficzna i fotografia srebrowa nadal powinny się znajdować w programie zajęć. "Przecież dziś cały świat robi cyfrą" słychać wkoło. Owszem tak, to prawda. Ale dlaczego najlepsze wydruki czarno-białe tworzą osoby, które osiągnęły mistrzostwo w ciemni? Dlatego, że nie ma lepszej drogi, żeby nauczyć się myśleć o zdjęciu. Nigdzie, tak jak w ciemni, człowiek nie koncentruje się na kadrze i na znaczeniu każdej decyzji związanej z jasnością czy kontrastem całego fotografii i jej fragmentów. Nigdzie też, poza ciemnią, nie można tak intensywnie myśleć o co naprawdę chodzi w danym zdjęciu. W analogowym świecie każda zmiana pożera sporo czasu i pieniędzy. Fotograf natychmiast prostuje ścieżki swego myślenia o fotografii. Ciemnia jest dziś oczywiście mało praktyczna i opłacalna. A jednak warto ją przejść, żeby zacząć robić lepsze zdjęcia, jakże nowoczesną i elegancką, cyfrą.
W 2010 na jazzowym firmamencie w Danii pojawił się nowy gitarzysta. Thomas Maintz. Jego płyta "This is the color" została nominowana do ichniego Fryderyka w kategorii Jazzowa Płyta Roku. To wyjątkowe wydarzenie - była to bowiem płyta debiutanta. Wszyscy, którzy słuchają trochę nowego jazzu wiedzą zaś jak silna jest w Danii ta muzyka i jak wielka w tej dziedzinie konkurencja. Maintz nagrody w końcu nie zdobył, trafiła do rąk Jakoba Bro (Tak, tak. Tego samego, który gra ostatnio ze Stańką). Chciałem tu jednak zwrócić uwagę na coś innego. Trzy, spośród jedenastu, utworów na tej płycie to krótkie improwizacje zainspirowane obrazami (Picassa, Miro i Hoppera). Moim zdaniem to najlepsze fragmenty tej płyty. Tak sobie myślę: przecież oglądanie obrazów nie wchodzi w zakres kształcenia gitarzysty. Po co więc Maintz tracił na to czas? To zupełnie niepraktyczne podejście do życia i do gitarowej edukacji. Tyle tylko, że bez owych obrazów wiedziałby może jak grać, ale nie wiedziałby co. Ot co