Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
W kilka dni po premierze OM-D E-M1 mieliśmy okazję kilka godzin popracować w nowym flagowym modelem Olympusa. Pierwsze zdjęcia z E-M1 mieliście okazję już obejrzeć. Teraz czas na krótkie pierwsze wrażenia z użytkowania aparatu, z którym producent wiąże spore nadzieje.
Wraz z premierą najnowszego modelu rodzina bezlusterkowców dla profesjonalistów OM-D powiększyła się o drugi aparat. Przypomnijmy, że https://www.fotopolis.pl/index.php?n=14378:OM-D E-M5, pierwszy członek rodziny, pojawił się prawie dwa lata temu (luty 2012) i zrobił trochę zamieszania na rynku. Bardzo dobre wykonanie, ładny design, ewidentne nawiązanie do manualnych lustrzanek OM i uszczelniona obudowa spodobały się zarówno dziennikarzom jak i fotografującym. Teraz Olympus postanowił pójść jeszcze krok dalej i obok stylowego, nieco "lifestylowego" E-M5 zobaczyliśmy aparat, który w stosunku do swojego mniejszego brata ma być bardziej narzędziem pracy niż stylowym przedmiotem. Tyle, że możliwości obu aparatów są bardzo podobne. Co w takim razie wyróżnia E-M1? Spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie.
Konstrukcja
Z daleka E-M1 do złudzenia przypomina E-M5 z zamontowanym gripem. Jednak w nowym modelu uchwyt jest na stałe, a sam grip pokryty jest o wiele bardziej chwytną, bardziej mięsistą gumą. Obudowa także jest uszczelniona i dodatkowo odporna na zmrożenie do -10 st. C. Mimo że pokrętła nastaw umieszczone są wygodniej niż w E-M5, to jednak nowa ergonomia, spójna z modelem E-P5 na pewno nie raz zaskoczy dotychczasowych użytkowników OM-D. Od razu muszę przyznać, że jako użytkownik E-M5 od razu dałem sobie spokój z dualnym przełącznikiem pozwalającym przełączać funkcje pokręteł między ekspozycją, a WB/ISO i zdefiniowałem te funkcje pod przyciskami Fn, których na szczęście mamy do wyboru kilka. Poza tym inne zmiany ergonomii należy raczej zaliczyć na plus (może poza przyciskiem odtwarzania zdjęć, który teraz jest w dziwnym miejscu - trudno wyczuwalnym bez patrzenia).
Jeżeli dotychczasowy użytkownik OM-D będzie tęsknił za zgrabnym wyglądem i układem przycisków E-M5, to wizjer i ekran LCD w E-M1 powinny go z tej tęsknoty wyleczyć. Oba są bardzo dobre i właściwie zamykają dyskusję na temat konieczności posiadania wizjera optycznego (chociaż wyświetlacz w wizjerze mógłby mieć lepszą dynamikę). No i jako wisienkę na torcie można dodać bardzo szybkie i sprawnie działające złącze WiFi. Jeżeli dodamy do tego rozbudowaną aplikację sterującą na tablety i smartfony, to jest to w tej chwili najlepszy system na rynku (no może Samsung mógłby konkurować). Dobrym pomysłem jest możliwość zablokowanie pokrętła nastaw PASM.
Co do wad, to trzeba wspomnieć o twardej i niewygodnej przez ostre krawędzie muszli ocznej - w E-M5 jest lepsza. Nadal dosyć toporna jest odchylana obudowa ekranu LCD, ale rozumiemy, że wymaga tego jej uszczelnienie. O przemeblowaniu ergonomii pisaliśmy powyżej i jako jeszcze jedną wadę dodałbym nieco mniej szlachetny wygląd i działanie pokręteł. Krytykowane przez niektórych wystające przyciski w E-M5 się sprawdziły i niepotrzebnie naszym zdaniem konstruktorzy Olympusa je "wypłaszczyli". Zamykając temat wad nowej konstrukcji, mamy także wrażenie, że przez mocne przesunięcie gripu w bok E-M1 jest trochę gorzej wyważony, gorzej trzyma się w ręku niż E-M5 z gripem.
Fotografowanie
Jak już pisaliśmy, możliwości nowego modelu są bardzo zbliżone do pierwszego OM-D, jednak dosyć ważną zmianą jest dodanie pomiaru ostrości za pomocą detekcji fazy. W przypadku zastosowania obiektywów E-Systemu (lusterkowy 4/3) działa on zarówno przy autofokusie pojedynczym, jak i ciągłym, a po zamocowaniu obiektywów Mikro 4/3 uaktywnia się przy trybie ciągłym pomiaru ostrości. Testowaliśmy obie opcje i rzeczywiście system działa i ustawia ostrość bardzo sprawnie (patrz nasze zdjęcia przykładowe. Nawet z wymagającym szkłem Zuiko Digital 90-250 mm F2,8 system działał szybko i skutecznie.
Biorąc pod uwagę dużą gamę jasnych obiektywów w portfolio systemu M4/3, z pewnością cieszy dodanie trybu ISO Low, czyli ekwiwalentu ISO 100 i migawki do 1/8000 s. Jeżeli jesteśmy już przy obiektywach, to warto pochwalić jakość wykonania uszczelnionego obiektywu M.Zuiko Digital ED 12-40mm f/2,8 PRO. Mamy nadzieję, że szybko trafi do testu w naszej redakcji. Mając do dyspozycji także obiektyw LUMIX G 20mm f/1.7 ASPH Panasonika sprawdziliśmy, czy występuje problem bandingu, który pojawiał się w E-M5. Wygląda na to, że nowy OM-D uporał się z tym problemem.
Ogólnie "czucie" i szybkość działania w normalnym fotografowaniu jest bardzo podobna do E-M5 - czyli bardzo dobra. Oczywiście tryb ciągły pomiaru AF jest znaaacznie lepszy dzięki pikselom detekcji fazy na matrycy nowego modelu.
Dla kogo?
To pytanie, które krążyło wśród dziennikarzy testujących nowy model. Tak naprawdę odpowiedź nie jest jednoznaczna. Oczywiście jest to model, który spełnia wszystkie warunki, żeby być profesjonalnym narzędziem pracy fotografa, również sportowego. Na pewno jest to aparat dla entuzjastów fotografii - hobbystów i półprofesjonalistów wykonujących wymagające technicznie zdjęcia. To będzie świetny aparat dla podróżników, również pracujących w warunkach ekstremalnych. Fotografowie ślubni i studyjni mogą trochę narzekać na "mało poważny" wygląd - rzeczywiście OM-D E-M1 jest sporo mniejszy niż profesjonalne lustrzanki. Oczywiście barierą będzie cena. Zestaw ze szkłem 12-40mm będzie kosztował kilkanaście tysięcy. To już spory wydatek. E-M1 jest też jednak brzydszy niż E-M5. Nie wygląda tak stylowo. Całe szczęście, jak deklaruje producent, E-M5 nadal będzie w ofercie. Producent nie ukrywa też, że jest to model dla dotychczasowych użytkowników E-Systemu, którzy mają jeszcze szkła i korpus, i zastanawiają się co zrobić. Teraz mogą zostawić szkła, podłączyć je (przez przejściówkę) do E-M1 i korzystać z pełni możliwości.
To tyle naszych pierwszych wrażeń. Czekamy na egzemplarz do pełnego testu redakcyjnego