Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Nikt lepiej nie wskaże zalet i wad trzeciej generacji tej ulicznej bestii, niż wieloletni użytkownik dwóch poprzednich modeli. Adam Jędrysik X-Pro3 przez trzy tygodnie testował w Tajlandii. Oto jego pierwsze wnioski.
Z założenia nie ma to być recenzja stricte techniczna, zgłębiająca każdą pozycję przepastnego menu oraz ilustrowana fotografiami uwypuklającymi wszelkie najdrobniejsze nawet wady matrycy i obiektywów. „Not this time, my friend” - jak mawiają Brytyjczycy. Zamiast tego przejdziemy się z X-Pro3 ulicami Bangkoku. I nie tylko.
Zdjęcia prezentowane w artykule zostały edytowane. Dla ciekawskich oferujemy surowe pliki RAW do pobrania
Mój romans z Fujifilm trwa w zasadzie od zawsze. Pomińmy setki wkręconych w przeróżne aparaty filmów. Pomińmy też chwile zachwytu nad lustrzankami S3 czy S5. Nie sposób jednak pominąć zderzenia z pierwszym modelem X100. To było to, czego brakowało mi po latach fotografowania wielkimi lustrzankami. Małe, piękne, z pokrętłami. Chciałbym powiedzieć, że szybkie, ale to byłoby nie tyle nadużycie, co zwyczajnie nieprawda. Kilka chwil później w ręce wpadł mi X-Pro1. Nie na długo, bo i tym razem była to konstrukcja raczej spod znaku slow photography. Jednak gdy pojawił się X-Pro2 coś nareszcie się zmieniło. To była rewolucja...
Rewolucja, która sprawiła, że z tym modelem w ręce spędziłem kilka ostatnich lat. Zagościł u mnie zaraz po premierze, po pierwszym przyłożeniu do oka. Był to mój ulubiony aparat do wszelkich ulicznych potyczek, codziennego fotografowania i eskapad poza pracą. Nie to, żebym unikał go w pracy - reportażowe, dokumentalne i projektowe tematy to miejsce gdzie wybieram przyjemność pracy z aparatem ponad np. olbrzymią rozdzielczość i pełną klatkę. Bo właśnie przyjemność i tzw. klimat, jaki oferuje mi X-Pro to cecha, którą wspominam jako pierwszą, gdy odpowiadam na pytanie „a dlaczego Fujifim?”. Dopiero pod koniec opowiadania docieramy zazwyczaj do aspektów bardziej namacalnych. O nich poniżej.
Kiedy pojawił się X-Pro3 pomyślałem najpierw, że to trochę żart. Różnice na papierze nie wydawały się ogromne, a słynny już odchylany ekran tylko potęgował to wrażenie. Wrażenie było jednak chwilowe. Przecież ten ekran to tylko przyzwyczajenie. Coś, co towarzyszy nam od zawsze, jako cecha cyfrowego sprzętu. Jeśli się jednak chwilę zastanowić, to każdy aparat skonfigurowany mam bez podglądu wykonanego zdjęcia. O ile w lustrzance szybkie zerknięcie od czasu do czasu było wskazane, na przykład po to, by sprawdzić czy można dokładniej naświetlić scenę, o tyle w dobie bezlusterkowców i cyfrowych wizjerów nie ma to dla mnie zastosowania. Ekspozycję widzimy przecież przed wyzwoleniem migawki. Leica zrobiła już aparat bez wyświetlacza w postaci radykalnie okrojonego M-D. Było to o tyle przewrotne, że tam w wizjerze również go nie było.
Jednak Fujifilm poszło inną drogą i zaserwowało nam na tylnej ściance odrobinę uśmiechu. Mały ekranik pokazuje wybrany profil kolorystyczny symulujący analogową „wsuwkę” z typem filmu. Zbędne, ale fajne. Przynajmniej do momentu, gdy przypadkiem stłuczemy szybkę. Ekran możemy skonfigurować również tak, by pokazywał podstawowe parametry ekspozycji, ale wydaje mi się, że nie ma na nie sensu zerkać - wszak wszystko mamy na genialnych pokrętłach. Myślałem, że może gdy jest zupełnie ciemno będzie to bardziej pomocne (nie widać wówczas wybranych wartości na pokrętłach czasu i czułości). Nie było. Ekran nie ma podświetlenia i gdy jest ciemno doskonale asymiluje się z otoczeniem. Czarno. Nic nie widać.
Aparat dostałem do rąk na dzień przed wylotem do Tajlandii. Pozostało wykonać szybki update firmware, sprawdzić czy wszystko działa, ustawić przyciski oraz menu podobnie do używanego od długiego czasu X-Pro2 i w drogę. Tu przyszło pierwsze zaskoczenie - wszystko można skonfigurować „jeszcze bardziej”. Przyciskom można przypisać jeszcze więcej funkcji, nareszcie Fujifilm umożliwiło też uruchomienie AF dowolnym przyciskiem. Ten od razu wylądował na przedniej ściance w osi dźwigni do zmiany trybu wizjera. Zawsze chciałem tam mieć przycisk AF.
Nie rozumiem dlaczego poprzednik nie ma takiej opcji. Wydaje się, że taka konfiguracja to tylko software i odpowiedni update, a pod tym kątem Fujifilm bardzo dba o użytkowników (pomijając drobne wpadki, które pewnie zostałyby w tym miejscu wypunktowane przez spostrzegawczych czytaczy).
Podobnie nie rozumiem dlaczego trzeba było tak mocno zmienić układ wszystkich guzików na tylnym panelu. Od razu dało się odczuć, że jest ich mniej (to może być plusem) ale jednocześnie te, które pozostały na swoim miejscu są ułożone kompletnie inaczej. Wszelkie działania „na pamięć” w zakresie obsługi dawały się przez pierwsze dni mocno we znaki. Ciężko widzę pracę jednocześnie na dwóch generacjach X-Pro. Krzysztof Hołowczyc powiedział kiedyś, że rajdowa jazda samochodem bazuje na odruchach, reakcjach szybszych niż świadomość - tak lubię pracować z aparatem. Nie chcę się zastanawiać gdzie jest dany przycisk czy funkcja. Te, które konfiguruję są tymi, których używam i chcę by były tam, gdzie ich potrzebuję. Reszty pozostaje się nauczyć.
Zmiana położenia takich przycisków jak Play, Delete, Drive czy Menu to był strzał w twarz podobny do momentu gdy otwarły się przede mną automatyczne drzwi lotniska Suvarnabhumi w Bangkoku. Wyobraź sobie przyjemnie klimatyzowane pomieszczenie, z którego musisz wyjść w przestrzeń o temperaturze ponad 30° i wilgotności tak dużej, że pierwszą myślą jaka wpada do głowy to „czy ktoś mnie uderzył mopem w twarz?”. Jako, że transport miał być na parkingu za kilka minut, wróciłem do hali zastanawiając się jakimi uszczelnieniami dysponuje X-Pro3 i czy podoła 3-tygodniowemu wyzwaniu w takich warunkach. Jak informuje producent - aparat ma 70 uszczelnień przed pyłem i wilgocią. Brzmi dobrze! Sprawdzimy czy działają.
Zazwyczaj w nowym miejscu muszę znaleźć jego rytm. A może to po prostu zmęczenie podróżą? Ten rytm to ludzie i ich reakcje. Coś, co warto pokazać, a niekonicznie trzeba. Coś, co nie jest tylko zachwytem zaskoczenia, a czymś choć minimalnie ciekawym. Choć z drugiej strony - fotografia to medium, którym nawet zwykłe rzeczy możemy pokazać w sposób absolutnie niezwykły, wystarczy tylko je dostrzec. Dobrym filtrem może być zastanowienie się czy to, co chcemy pokazać może zainteresować, a może nawet zaskoczyć osobę obytą z danym tematem.
Pierwszy tydzień - Bangkok. Na aparacie wylądował obiektyw 23 mm f/2 a w torbie dodatkowo 18 mm f/2 oraz Voigtlander 28 mm f/1,9. To w zasadzie żelazny set, kiedy jeszcze nie jestem pewien, jak kreuje się rzeczywistość w nieodkrytym miejscu. Ekwiwalenty 28, 35 i 45 mm, mimo niewielkich różnic, stanowią dobre uzupełnienie. Szczególnie manualny Voigtlander, którego po prostu lubię za charakter obrazowania. Ten duet daje mi niesamowitą przyjemność z fotografowania, a wyświetlacz w wizjerze aparatu i focus peaking pozwalają na komfortową i szybką pracę. Co to focus peaking? To funkcja, która pokazuje ostrość przy pomocy kolorowego obrysu ostrej krawędzi. U mnie z reguły ustawiona na kolor czerwony pozwala w łatwy sposób operować manualnym obiektywem prawie tak szybko jak przy wykorzystaniu AF. Warto tutaj nadmienić, że autofokus w Fujifilm jest nad wyraz sprawny i w wielu sytuacjach jest po prostu niezastąpiony. Szczególnie opcja śledzenia, która zwalnia nas z myślenia o ostrości, a pozwala skupić się na kompozycji i melodii obrazu.
Okolice 35 mm to ogniskowe, których używam najczęściej. Szerzej - rzadko. Czasem na pełnej klatce zdarza mi się używać 24 mm. 50 mm to również nie jest obiektyw jakiego używam wybitnie często. Bardzo lubię Voigtlandera 50 mm f/1.1 za jego arcymalarskie kreowanie nieostrości, nerwowy bokeh i wszystko to, czego do granic poprawne obiektywy po prostu nie mają.
Tłok, ścisk. Ogrom ludzi. Wysokie budynki. Gorąco. Wszędzie stragany z jedzeniem. Ogrom ludzi. Głośno. Tak, 23 mm f/2 to był niezły wybór by pokazać odpowiednie wycinki świata tak innego od naszej polskiej codzienności. Nie za szeroko, by nie stracić kontekstu. Nie za wąsko by nie wycinać zbyt wiele. Zabrałem ze sobą także 35 mm f/1,4 - świetne optycznie, choć relatywnie wolne szkło. W końcu było jednym z pierwszych stworzonych dla linii X-Pro. Nie sądzę by przydało się w tym mieście. Dla mnie za wąsko.
Kolejne markety, kolejne ulice. Aparat przy oku nierzadko powoduje atencję, kontakt wzrokowy czy machanie do zdjęcia. Nie tego szukam. To moment, w którym warto wrócić do tylnego wyświetlacza. Rewelacja! Nareszcie możemy go odchylić, co powoduje, że praca „z biodra” jest mniej przypadkowa. Niemniej zamiast określenia „z biodra” wolę szukać analogii w aparatach średnioformatowych z kominem. Ta perspektywa, gdy aparat jest na wysokości brzucha bardzo mi odpowiada. Nie jest oczywista. Nie nosi ciężaru opatrzenia. Nie znamy jej w naszej codzienności i sprawia, że świat wygląda bardziej tajemniczo, monumentalnie. To ostatnie w przypadku Bangkoku tylko podkreśla jego „wszechdrapaczochmurczość”.
Jest też inny plus zastosowanego systemu odchylania. Gdy niesiemy aparat w dwóch rękach na wysokości klatki piersiowej wystarczy ruch kciukiem, by odchylić wyświetlacz, zerknąć w dół i...mamy to! Kolejny plus jest taki, że nie ma potrzeby składania wyświetlacza by podnieść aparat do oka. On nie przeszkadza. A nawet jeśli - brodą rozłożymy go bardziej w dół i...mamy to! Jak już mówiłem - rewelacja!
Każdy kolejny krok, kolejna klatka przybliża mnie do symbiozy z nowym korpusem. Palce mniej się mylą i wszystko zaczyna działać sprawnie. Wydaje mi się również, że i z baterią jest lepiej niż było. Choć ten argument nigdy nie był dla mnie kluczowy. Kończy się prąd, wsadzam kolejny akumulator i lecimy dalej. Poprzednim modelem robiłem ok. 400-500 zdjęć na akumulatorze. W przypadku X-Pro3 po 500 zdjęciach pozostawał jeszcze zapas energii. Można spotkać się z opinią o dużo mniejszej wykonanej ilości zdjęć per akumulator, ale przy świetnej szybkości włączania aparatu mam nawyk wyłączenia po każdej akcji i zahaczania o włącznik przy podnoszeniu go do oka. Do tego konfiguruję uśpienie na możliwie krótki odstęp czasu i wyłączam podgląd wykonanej fotografii. Przeglądaniem zdjęć zajmuję się wieczorem podłączając aparat/kartę do tabletu gdzie mogę na bieżąco backupować materiał na zewnętrzny dysk SSD i wstępnie dokonać selekcji.
Od razu nasuwa się kolejny plus X-Pro3 - możliwość ładowania przez podpięcie do portu USB w aparacie. Poprzednik tego nie zapewnia, co raz postawiło mnie w sytuacji raczej mało zabawnej. Dzięki opcji ładowania możemy w kryzysie podpiąć aparat do ładowarki sieciowej lub powerbanków i nie trzeba się martwić brakiem ładowarki.
USB-C zapewnia także sprawny transfer plików, co pozwoliło zminimalizować ilość zabieranego sprzętu. Wystarczył hub USB podpinany do telefonu/tabletu oraz dysk (na backup), by przegrać wybrane zdjęcia do mobilnego Lightrooma. Przy okazji, jeśli czekasz na cyferki - plik RAW w wersji nieskompresowanej waży ok. 55 MB, bezstratnie kompresowany połowę. Aparat dysponuje także sprytnym trybem HDR (o którym później), a plik taki pożera już 150 MB z naszej karty.
Jedną z cech, dla których tak lubię pracować aparatem o budowie dalmierza jest fakt, że mogę stale obserwować scenę drugim okiem. To pozwala na zdecydowanie większą kontrolę sytuacji, przewidywanie i komponowanie obrazu. Kilka lat temu usłyszałem w rozmowie ze znajomym: „wiesz, jednym okiem szybciej reaguję, a drugim lepiej komponuję”. Sprawdziłem i...to chyba działa. Z podobnego powodu wolę pracować wizjerem optycznym (OVF).
Aparat przy pracy z systemowymi szkłami wyświetla odpowiednią ramkę niwelującą problem paralaksy i pokrycia kadru zależnego od użytej ogniskowej. Można przy tym wyświetlić mały wycinek obrazu w dolnym rogu wizjera (picture in picture), by cały czas wizualnie kontrolować ekspozycję. Wspomniana opcja przydaje się również gdy chcemy analogowo obserwować świat z manualnym obiektywem. W małym obrazie widzimy wówczas pole ostrości. Sposobów na pomoc przy manualnym ustawieniu ostrości znajdziemy kilka. Wspomniany focus peaking, cyfrowy klin ostrości (jak np. w zenitach), cyfrowy mikropryzmat czy właśnie mały wycinek powiększenia punktu ostrości, gdy używamy OVF. Trzeba czegoś więcej? Pewnie, że tak - powiększenia. To jednak możemy ustawić pod pasującym nam przyciskiem definiując również stopień powiększenia. Voila.
Kolejną cechą, którą szczególnie sobie cenię jest rozmiar i klasyczny design aparatu. Mam wrażenie, że te cechy od razu stawiają nas na pozycji mniej agresywnej, niż gdybyśmy mieli w rękach typową lustrzankę. Taki aparat jest po prostu miły i sympatyczny. Mówiąc poważniej - nosi znamiona świadomości. I nie chodzi mi tutaj o rozwój AI i zbliżające się widmo Skynetu. Ktoś, kto kupuje niepozorny aparat nie może (a przynajmniej nie powinien) być groźny. Możemy go wpuścić do siebie bardziej, bliżej. I to się sprawdza.
Tajowie są generalnie mili, przynajmniej na zewnątrz. Jeśli sobie czegoś nie życzą lub czują się niekomfortowo to szybko powinniśmy to zauważyć. W zasadzie dotyczy to po prostu ludzi ogółem, jednak wiele nacji ma odgórny problem gdy widzi „człowieka z aparatem”. Zachowanie i właśnie odpowiedni aparat nierzadko może to podejście zmienić. Przy okazji taki klasyczny design prowadzi do ciekawych rozmów, tym bardziej, gdy rzut oka na tylną ściankę nie ujawnia standardowego ekranu. Zdarzają się sytuacje, w których ta cecha może być bardzo pomocna. Zdarzały mi się sytuacje, w której ktoś chciał zobaczyć właśnie wykonane zdjęcie, ale wdawanie się w dyskusję to nie była idealna linia działania. Cóż. W tym przypadku nie mamy jak pokazać. Nie ma wyświetlacza. Przykro mi.
Dochodzimy do kolejnej funkcji, która może nam pomóc w pokonywaniu barier. Głośność aparatu. Jako, że nie ma lustra, jest cicho nawet z mechaniczną migawką. Cichy szelest. Skoro już jesteśmy przy migawce, warto też wspomnieć, że możemy ustawić wiele zakresów jej działania.. W pełni mechaniczna migawka to najwolniejsza opcja, gdyż musi ona w tym przypadku wykonać 4 cykle: zamknięcie dla zresetowania stale otwartej matrycy, otwarcie dla naświetlenia sceny, zamknięcie kończące naświetlanie i ponowne otwarcie, by pojawił się obraz w wizjerze. To powoduje najdłuższy shutterlag, czyli opóźnienie od wciśnięcia do wyzwolenia migawki. Jednak nawet w tym przypadku jest on bardzo krótki - 0,045 sekundy.
Możemy jednak wszystko przyspieszyć wybierając przednią kurtynę „zamykaną” elektronicznie. Wówczas shutterlag jest minimalny (0,02 s), a naświetlanie nadal przebiega pod kontrolą fizycznego przebiegu lamelek, co niweluje zjawisko flickeringu. Mamy także opcję pracy na migawce wyłącznie elektronicznej. Super szybko, ale i super wrażliwie na migoczące źródła światła czy rolling shutter.
Wybór typu migawki łączy się również z możliwym do uzyskania najkrótszym czasem ekspozycji. Od 1/8000 s dla mechanicznej do 1/32 000 w opcji elektronicznej. Dochodzą tu także niebagatelne możliwości w kontekście ilości klatek na sekundę. 11 kl./s w przypadku mechanicznej migawki i 20 kl./s dla opcji elektronicznej. Trzeba szybciej? Proszę bardzo - przy cropie 1.25x X-Pro3 potrafi zarejestrować RAW-y z prędkością 30 kl./s. Mnie wystarczy. Ten sam crop włącza się nam również przy użyciu opcji Sports finder mode, ułatwiającej śledzenie ruchu obiektów poza rejestrowaną klatką.
Ciekawą opcją jest także pre-shot w przypadku migawki elektronicznej. Tryb ten umożliwia ciągłą rejestrację 20 obrazów na sekundę kierowanych do bufora i zgranie ich na kartę dopiero przy wykonaniu zdjęcia. W przypadku szybko poruszających się obiektów ta sekunda, z której możemy wybrać jedno z 20 ujęć nie jest mało znaczącym detalem - to jest kawał użytecznej opcji! Wykorzystałem ją jednak tylko testowo gdyż nie znalazłem się w sytuacji, w której bym jej potrzebował. Jednak z łatwością mogę sobie takie sytuacje wyobrazić i warto mieć wówczas świadomość jak doskonałym narzędziem dysponujemy.
Jeśli już jesteśmy przy doskonałych narzędziach - wspomniałem wcześniej o trybie HDR. Nie uciekaj. Czytaj dalej. HDR jaki znamy ze zmasakrowanych często obrazów, to nie jest dobra definicja tego skrótu. To, co znamy jako obrazy tworzone przy pomocy tej techniki to tak naprawdę wynik tone mappingu i bestialskiego mordu na tonalności obrazu. Utarło się jednak nazywać te obrazy ha-de-er-ami. Trudno. Tak naprawdę HDR to High Dynamic Range, czyli szeroka rozpiętość tonalna. Co to znaczy? Na pewno znasz te sytuacje, w których albo widać elementy w cieniu, ale totalnie wypalamy światła lub analogicznie, gdy przy zarejestrowanych światłach cienie toną w czarnej otchłani cyfrowego niebytu.
O ile w samym Bangkoku słońce nie potrafi przebić się przez smog, tak już kilka kilometrów poza centrum możemy zobaczyć niebieskie niebo, słońce i kontrasty. W przypadku kilku scen wykorzystałem zatem tryb HDR by zarejestrować całą rozpiętość sceny - od detali w cieniach do najwyższych świateł. Aparat wykonuje kilka ekspozycji i łączy je w jeden plik RAW. Tak, RAW i to mnie zaskoczyło na plus (ogromny jak rozmiar wynikowego pliku). Praca z takim obrazem pozwala na wyciągnięcie świetnej dynamiki ze sceny jednak trzeba mieć świadomość, że ta technika kompletnie nie nadaje się do rejestrowania ruchomych obiektów (powstają tzw. duchy).
Na ulicach, marketach i świątyniach Bangkoku jednak nie koniec. Kolejnym punktem na mapie było Nakhom Pathon położone 60 km od stolicy Tajlandii. Półtorej godziny w pociągu i kroki kierujemy przez miasto kompletnie nieturystyczne, zupełnie inne od tłocznego Bangkoku. Powiedziałbym, że prawdziwie tajskie. Pełne małych i większych marketów, streetfoodu, ponad metrowych jaszczurów pływających w kanale i chodzących po ulicach. Taka codzienność.
Od godziny 19 do 22 odbywał się codziennie duży night market pełen jedzenia i tubylców. Jak to w Tajlandii. Doskonałe pole na test możliwości aparatu, rozmowy i kulinarne eksploracje. Jak się okazało - jeśli Taj mówi „medium spicy” to wcale nie znaczy, że potrawa nie smakuje żarem i ogniem. Po chwili jednak, gdy łzy już przestają wypływać z oczu i odzyskujemy umiejętność spokojnego oddychania - można fotografować dalej.
To jedno z miejsc, w które zabrałem obiektyw 35 mm f/1,4, a nawet dwa takie obiektywy. Dwa, gdyż jeden to systemowy Fujifilm, a drugi to mój prawie nieodłączny Voigtlander. Obraz z niego jest absolutnie niepodrabialny. Ogniskowa 35 mm na matrycy APS-C daje kąt widzenia ok. 50 mm czyli dostajemy dość wąskie portretowe szkło. Wydaje mi się, że ta ogniskowa w tego typu sytuacjach stała się dla mnie zbyt wąska. Obca. Zdecydowanie wolę portretować w kontekście otoczenia używając do tego obiektywu 35 mm (czyli 23 mm dla APS-C). Pozwala to pokazać coś więcej, niż tylko egzotyczną twarz autochtona. Wejść z nim w polemikę, nawet bez słów. To jeden z punktów wspomnianego na początku zachwytu. Wszędzie „tam” jest inaczej niż „u nas”. Gdy się jednak zastanowić, egzotyka przestaje zaskakiwać po tygodniu spędzonym w danym miejscu.
Po dwóch intensywnych dniach w mieście aparat wylądował w torbie. Torba w pociągu. Pociąg natomiast przez 12 godzin podążał na południe kraju. Surat Thani, gdzie musieliśmy zakończyć przejażdżkę nie było jednak celem. Kierunek Don Sak i przystań, by złapać prom na największą zagadkę tego wyjazdu - wyspę Ko Phaluai.
Tajlandia wyspami stoi, jednak ta przedziwna lokacja a zarazem brama parku narodowego Ang Thong to miejsce praktycznie pozbawione turystów. W zasadzie, pozbawione też ludzi. 3/4 wyspy to niezamieszkały teren parku narodowego. Dżungla. Na pozostałym obszarze znajdują się cztery małe wioski. Około 500 mieszkańców, 7 kilometrów dróg i 1 policjant. Jeden.
Rozwiązania tego misterium są dwa. Albo na wyspie jest wybitnie małą przestępczość...albo wręcz przeciwnie. Zobaczymy. Aparat przewieszony przez ramię, na skuter i w drogę. Do trzech z czterech wiosek można dotrzeć pojazdem. Do czwartej można dostać się tylko przez dżunglę. W każdej wiosce spędzamy kilka godzin krzątając się i podglądając spokojne życie. Po raz kolejny czuję, że aparat pomaga swoim rozmiarem. Do tego słońce w południe pali tak mocno, że z pomocą przychodzi elektroniczna migawka i jej ultrakrótkie czasy ekspozycji. ISO160 (najniższe dostępne) i f/1,4 wymagają drastycznego skrócenia czasu naświetlania, a nie zawsze mam ze sobą komplet faderów.
Aparat towarzyszył mi także na nocnej podróży dookoła wyspy, całodniowej wyprawie z miejscowym rybakiem przerywanej snorkelingiem (nie, aparat nie był pod wodą) i połowem ryb zakończonej wspaniałym zachodem słońca na jednej burcie i pełnią księżyca z drugiej. Czy ten obrazek mógłby być bardziej cukierkowy? Ależ oczywiście! Całkiem niedaleko nas przez dobre pół godziny pływały i skakały delfiny. 35 mm było zbyt krótką ogniskową, by złapać coś sensownego, ale też nie wszystko zawsze trzeba fotografować. Czasem można odłożyć aparat i po prostu patrzeć. Nie ukrywam jednak, że w głowie wykreował się obraz aparatu trzymanego nad taflą wody by perspektywa pozwoliła złapać skaczącego delfina na tle krwistoczerwonej tarczy słońca w kadrze dopełnionym łodzią, z której komina unosił się delikatny dym pracującego leniwie diesla. Jednak zamiast tej bajkowej sceny chwilę później powstał portret rybaka. 18 mm f/2 sprawdziło się idealnie w tej roli.
Wspominałem wcześniej o systemie pracy na wyjazdach, na które nie zabieram laptopa. Część zdjęć importuję do mobilnego Lightrooma, a część... to dobry moment, by powiedzieć o olbrzymiej zalecie aparatów Fujifilm, która zachwyca mnie od zawsze - kolory. Oni wiedzą, jak mogą i jak powinny wyglądać ładne zdjęcia. W końcu doświadczenie mają niemałe. Filmy, slajdy i lata w cyfrowej ciemni.
Możliwości kreowania obrazu w X-Pro3 są spore. Fenomenalne symulacje filmów - Classic Chrome, Astia (uwielbiałem ten slajd) czy czarno-biały Acros, to absolutne samograje. JPG z aparatu z powodzeniem może być traktowany jako gotowy obraz, jeśli tylko taka kolorystyka pasuje użytkownikowi. Do tego mamy dostępne 8 stopni gęstości w światłach i cieniach oraz krzywą gamma, którą możemy kształtować dla świateł i cieni zyskując różne opcje kontrastu.
Dodając do tego miłą dla oka symulację ziarna oraz znane m.in. z X-T3 Color Chrome Effect i Chrome FX Blue dają potężne możliwości na zbudowanie niesamowitych JPG-ów prosto z aparatu, czy też mówiąc bardziej zrozumiałym językiem - SOOC. Takich kolorów i możliwości ich kreowania prosto z puszki nie oferuje żadna inna marka. Często fotografuję w trybie RAW+JPG, jednak nawet jeśli mamy same pliki RAW możemy je wywołać w aparacie (lub po prostu zmienić ustawienia jeśli coś nam nie odpowiada) wykorzystując wszystkie tryby symulacji i gradingu obrazu. Wykorzystuję tę opcję, gdy chcę szybko zrzucić zdjęcie na telefon via Wi-Fi, by wrzucić je na social media. Najczęściej podczas wyjazdów czy pracy wrzucam takie zdjęcia bezpośrednio na Instagram/InstaStory (instagram.com/adam_jedrysik). A może fotografujesz śluby? Często wykorzystuję w ten sposób X-Pro2, by w kilka chwil wysłać parze fajną fotę, a przy okazji wrzucić w relację u siebie.
To była kolejna świetna i kontrastowa przygoda. A nawet kilka. O ile wyjazd musiał się w pewnym momencie skończyć, tak przygoda z X-Pro3 potrwa zdecydowanie dłużej. Ciekawe czym zaskoczy nas X-Pro4? Jeśli miałbym wskazać element, którego brakuje najbardziej, to chyba celowałbym w stabilizację matrycy. I choć także bez niej utrzymanie dłuższych czasów jest łatwiejsze, niż w lustrzance, to czasem przydaje się pewność, a nie przypadek, by w koncentracji utrzymać np. 0,5-sekundową ekspozycję.
Tak wyglądały prawie 3 tygodnie spędzone z Fujifilm X-Pro3. Nie brakowało mi w tym czasie absolutnie niczego. Idealny set szkieł, trzy akumulatory, supersprawny korpus z szybką komunikacją i to wszystko w bardzo kompaktowym wydaniu. Przygotowując artykuł zdałem sobie sprawę z kolejnej małej rewolucji, jaką przynosi najmłodszy przedstawiciel linii. Pokrętło korekcji dioptrii zostało tak schowane, że ani razu nie przekręciło mi się podczas noszenia aparatu na ramieniu. W poprzedniku zdarza się to nawet, gdy aparat leży na półce - po przyłożeniu aparatu do oka widzimy świat w trybie bokeh.
Wygląda na to, że pożegnam się z X-Pro2, a jego miejsce zajmie X-Pro3 - dzięki drobnym zmianom okazało się, że krok w stronę doskonałości nie jest taki mały, jak mogło się wydawać, a wszelkie poprawki czynią fotografowanie przyjemniejszym i sprawniejszym.
Domyślam się, że możesz mieć pytania zgłębiające techniczne aspekty sprzętu i detale współpracy. Chętnie pomogę i odpowiem na wszelkie kwestie, których nie udało się opisać. Znajdziesz mnie pod adresem jedrysik.com lub instagram.com/adam_jedrysik.
Artykuł powstał w ramach współpracy z marką Fujifilm