Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Canon EOS 400D (na niektórych rynkach znany będzie jako Rebel XTi) nie miał szans by prześcignąć swojego znakomitego poprzednika pod względem ilość wprowadzonych poprawek. Różnica między 350D a 300D była kolosalna, a walory tego pierwszego doceniły liczne fachowe gremia, z DIWA włącznie. A że publiczność, nawet ta najwierniejsza, nagradza buczeniem wprowadzanie "nowości pozornych" (to znaczy takich, w których następca od poprzednika różni się jednym przyciskiem), EOS 400D musiał zaoferować coś więcej niż wyższą rozdzielczość. Tym czymś jest system usuwania zanieczyszczeń z matrycy.
O tym, że paprochy na sensorze mogą być kłopotliwe przekonał się niejeden użytkownik lustrzanki cyfrowej. Może w zastosowaniach amatorskich nie jest to najgorsza rzecz jaka może nas spotkać, ale już profesjonaliści nie mogą pozwolić sobie na taką niechlujność. Kłopot w tym, że bezpieczne czyszczenie gwarantuje tylko autoryzowany serwis. Chyba, że aparat dysponuje skutecznym systemem oczyszczania. Canon wybrał na premierę swojego rozwiązania model nie z najwyższej półki, jakby robił sam sobie próbę nim wdroży je do wyższych modeli. Tym bardziej warto mu się przyjrzeć.
Informacja prasowa wspomina o "potrójnym systemie" usuwania zanieczyszczeń. Po pierwsze (choć to jeszcze nie część systemu) zmodyfikowano skład materiałów z jakich wykonane są niektóre elementy budowy (m. in. zaślepka aparatu i migawka), a napięcie antystatyczne filtra zmniejsza ryzyko osiadania kurzu na powierzchni sensora. Właściwy system samoczyszczący oparty jest na znanej technice ultradźwiękowej - filtr niskoprzepustowy połączony jest z elementem, który podczas każdego włączania aparatu wprowadzany jest w mikrodrgania. Zanieczyszczenia są strzepywane i osiadają na przylepnej powierzchni wokół sensora.
Drugą podporą systemu jest funkcja "cyfrowego usuwania kurzu". Po sfotografowaniu białej powierzchni aparat mapuje drobinki, z którymi nie poradziły sobie mikrodrgania, a następnie taka mapa zanieczyszczeń wprowadzana jest do komputera. Na poziomie edycji zdjęć możemy w prosty sposób zaimplikować mapę a miejsca zanieczyszczone na zdjęciu zostaną skorygowane o zmierzoną wcześniej wartość. Analogicznie działają systemy redukcji stałych szumów matrycy, przy czym w tym wypadku pomiar i naprawa odbywa się w aparacie. Trzecia część systemu to tradycyjne czyszczenie, które jak już wspominaliśmy lepiej zostawić fachowcom.
W aparacie zastosowano nowy sensor typu CMOS z 10,1 milionami pikseli. Rozmiar jest standardowy, 22,2 x 14,8 mm, a zatem nie zmieni się mnożnik ogniskowych (1,6x). Aparat zgodny jest zarówno z obiektywami zwykłymi EF, jak też ze szkłami cyfrowymi serii EF-S. Canon utrzymuje, że mimo podniesienia rozdzielczości utrzymano niski poziom szumów i wysoką dynamikę. Technolodzy (chyba z pomocą czarodziejskiej różdżki) zmniejszyli odległość między mikrosoczewkami i podnieśli uczulenie pikseli na światło. Taka argumentacja nie brzmi zbyt wiarygodnie - gdyby podniesienie czułości było takie proste nie byłby to kluczowy problem w fotografii cyfrowej. Końcowy efekt zweryfikują testy.
Druga istotna poprawka w stosunku do 350D to zastąpienie dwóch wyświetlaczy (kolorowego 1,8" i ciekłokrystalicznego panela informacyjnego) jednym, za to dużym. Nowy, 2,5-calowy ekran ma teraz podwójną funkcję i po włączeniu aparatu pokazuje aktualne parametry (rozwiązanie znane z cyfrowych Dynaxów). Jednocześnie pod muszlą oczną umieszczono sensor, który po zbliżeniu aparatu do oka wyłącza wyświetlacz. Dzięki temu podczas kadrowania nie będzie nam przeszkadzało światło emitowane przez LCD. Tym bardziej, że wyświetlacz jest teraz o 40% jaśniejszy.
Udoskonalono też system pomiaru ostrości dodając dwa punkty pomiarowe (9 w 400D przy 7 w 350D). Dodatkowo centralny punkt ma układ krzyżowy dzięki czemu ma się lepiej sprawować w słabym oświetleniu lub podczas ostrzenia na powierzchnie o niskim kontraście.
Szybkość aparatu pozostała na tym samym, bardzo przyzwoitym poziomie. Tryb zdjęć seryjnych oferuje prędkość 3 kl/s (tak jak w 350D), ale za to powiększony bufor pomieści teraz do 27 zdjęć JPEG lub do 10 zdjęć RAW (odpowiednio 14 i 5 u poprzednika). Podobnie jak w EOS 30D użytkownik ma możliwość wyświetlenia histogramu rozbitego na trzy kanały RGB. Inne drobne poprawki to wprowadzenie ciągłej numeracji plików (do 9999), a także opcja oznaczenia fotografii, które mają być obrócone przy downloadzie. Dzięki temu zdjęcia portretowe (w układzie pionowym) są wyświetlane na całym ekranie bez obracania.
Większy wyświetlacz i aktywny system przeciwpyłowy oznaczają wzrost zużycia energii. System zasilania się nie zmienił, a więc o ok. 15% spadła wydajność akumulatorów. Jednokrotne ładowanie wystarczy do wykonania 500 zdjęć (bez lampy).
Canon EOS 400D sprzedawany będzie solo lub w zestawie z obiektywem EF-S 18-55mm f/3.5-5.6. Dostępne będą dwie wersje kolorystyczne: czarna i srebrna. Sugerowana cena otwarcia jest niższa niż w wypadku 350D - za Oceanem ustaloną ją na 899 USD w wypadku zestawu i 799 USD dla samego korpusu. Jednocześnie można spodziewać się spadku ceny 350D, który będzie sprzedawany do końca roku (choć trafniejsze będzie sformułowanie "do wyczerpania zapasów").
Prezentacja 400D nastąpiła kilka dni po premierze nowej lustrzanki Nikona. Oczywiście trzeba poczekać na dokładne porównanie, ale na pierwszy rzut oka D80 wydaje się bardziej zaawansowaną (ale pewnie i nieco droższą) konstrukcją. Wobec tego, a także faktu, że konkurencja nie spała przez ostatnie półtora roku, sytuacja na rynku lustrzanek dla ambitnych fotoamatorów staje się coraz ciekawsza. Można się spodziewać, że będzie to przyczynek do kolejnej fali zainteresowania fotografią cyfrową ze strony osób, które dotychczas omijały ją szerokim łukiem (posiadacze lustrzanek na film) lub tych, które dojrzały do zakupu poważniejszego sprzętu. Moment jest idealny.
Poniżej publikujemy specyfikację techniczną. Tekst informacji prasowej podamy jak tylko dotrze on do nas z polskiego oddziału Canona.