Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Bardzo się cieszę, że ten kierunek się dla nas otworzył. Dużo pracowaliśmy w Polsce, później przyszedł rynek europejski i byłem ciekawy, jak to się dalej rozwinie. W tym momencie mamy czterech stałych klientów na rynku amerykańskim, u których bywam co kwartał. W Meksyku też powstaje coraz więcej hoteli luksusowych, jest to dla nas duży rynek.
Na studiach mieliśmy z Basią (Kuligowską, przyp. red.) do zagospodarowania bardzo duże pokłady kreatywności i wiedzieliśmy, że chcemy zrobić coś wspólnie i że będzie to działanie na pograniczu komercji i sztuki. Z czasem zrozumieliśmy, że zakładanie galerii nie byłoby dobrym pomysłem pod kątem biznesowym. Na studiach, pracując w trybie projektowym, gratyfikacja w postaci zamknięcia pojawiała się po długim czasie – miesiącach, a nawet latach. Osobiście mam naturę niecierpliwą, chcę widzieć efekt raczej szybko. Szukaliśmy więc ujścia dla naszych celów życiowych i predyspozycji. Zaczęliśmy osobno pracować dla niszowych magazynów: Usta i Zwykłe Życie. Co ciekawe, czuję, że teraz znów zataczamy koło i wracamy do takiego luźniejszego podejścia i do zdjęć jak z edytoriali. A sama fotografia wnętrz pojawiła się dlatego, że nasz przyjaciel, projektant wnętrz, potrzebował zdjęć i nas przekonał do zrobienia mu sesji mieszkania.
Tak, wtedy wydawało mi się to jakieś takie niepotrzebne i nudne. Jednak zobaczyłem, że ta sesja miała mnóstwo publikacji na całym świecie i zrozumiałem, że to może być poważna branża. Za tym też pojawiło się zainteresowanie, jak odnaleźć w fotografii wnętrz piękno i znaleźć kreatywne środki wyrazu. Lubiłem już wcześniej fotografować przedmioty, pejzaże i detale mojego mieszkania dalmierzową Leiką, ale jakoś nie łączyło mi się to jeszcze z pracą na zlecenie.
Był. Praca freelancerska na początku jest okropna – nie polecam. (śmiech) Szczerze mówiąc, to był chyba najbardziej stresujący czas w moim życiu. Nie chcieliśmy się podejmować innych prac, nie mieliśmy zbyt wielu zleceń, więc nie mieliśmy też płynności finansowej, która jest dla mnie jedną z podstaw spokoju w życiu. Stresowałem się, wydawało mi się, że istnieje jakiś szklany sufit, że trzeba „kogoś” znać, żeby opublikować zdjęcia albo zdobyć zlecenie.
Nie! To było tylko w mojej głowie. Warto wspomnieć, że my od początku bardzo poważnie podeszliśmy do tej pracy. To nigdy nie było dorywcze zajęcie. Wielu naszych znajomych fotografów robi artystyczne zdjęcia, a przy okazji komercyjne zlecenia, „bo trzeba z czegoś żyć”. A dla nas fotografia wnętrz była od razu celem samym w sobie i myślę, że dzięki temu klienci traktowali nas poważnie. Teraz jest inaczej bo praktycznie każde zapytanie kończy się podjęciem współpracy, jeśli tylko tego chcemy, ale na początku z klientami było tak, że pojawiało się sporo osób, które rozpoczynały z nami rozmowy, a tylko mała część faktycznie podejmowała współpracę. Pamiętam, że pierwszym kluczowym projektem był hotel Autor Rooms na ul. Koszykowej. To malutka przestrzeń, ale to miejsce jako jedyne w Polsce należało do Design Hotels, klubu, który skupia wysublimowane, niewielkie hotele dla pasjonatów designu. Ta sesja była naszym małym kamieniem milowym.
W pandemii zmieniliśmy trochę organizację. Po pięciu latach intensywnej wspólnej pracy mieliśmy czas, żeby się zatrzymać, trochę przedefiniować priorytety i zastanowić się, czego dokładnie potrzebujemy. Dla Basi było ważne, żeby odzyskać swój wolny czas, a ja poczułem, że wręcz przeciwnie, chcę wrzucić wyższy bieg i zwolnić dopiero za kilka lat. Postanowiliśmy wprowadzić kilka zmian i po pół roku zadaliśmy sobie pytanie, czy ten nowy układ nadal nam odpowiada. Okazało się, że oboje czujemy się w nim lepiej. Jesteśmy wspólnikami, ale aktualnie na część sesji ja jeżdżę sam. Jest natomiast coś, co zawsze robimy wspólnie, czyli wybór i edycję zdjęć. To jest nasza ulubiona część pracy i wspaniale się w tym uzupełniamy, więc poświęcamy na ten etap dużo czasu. Jest to związane z przygotowaniem publikacji na Instagram, ale dla mnie jest to dużo szersze działanie. Czasami czuję, że dopiero na tym etapie można znaleźć esencję danej serii zdjęć.
Tak. To jest ciekawy wątek, ponieważ spędzamy np. dwa robocze dni, żeby naszykować 12 postów. Najpierw wybieramy sesję, którą chcemy pokazać, potem robimy selekcję, podczas której z np. 800 zdjęć wybieramy 100 do publikacji. Drukujemy je wszystkie, rozkładamy na podłodze i zaczynamy rozmawiać: jak te zdjęcia grają ze sobą, co jest warte pokazania, a co np. się powtarza względem innych postów i nie warto tego publikować. To jest dla nas kreatywna zabawa, a także dobry moment, żeby wrócić do projektu po czasie, spojrzeć na niego z dystansu i zastanowić się, co wyszło nam w nim dobrze lub czy jest coś, co możemy usprawnić. Inną selekcję zdjęć publikujemy wtedy też na naszej stronie internetowej, raz na jakiś czas odbitkę dajemy do oprawy i wisi przez pewien czas w pracowni.
Chyba Instagram. Strona spełnia inną rolę, ale Instagram jest miejscem napływu nowych osób, które są potencjalnymi klientami. Ta platforma spełniała długo dla nas rolę agenta i pomogła dotrzeć na rynki zagraniczne. Choć przyznam, że czasami nadal jestem w szoku, że ktoś z końca świata wpada na pomysł ściągania fotografów z Polski, żeby robili zdjęcia. To chyba zawsze będzie dla mnie trochę zaskakujące. Jest też wśród tych anonimowych followersów grupa osób, która jest po prostu ciekawa, co u nas słychać, chcą też zobaczyć, jak się rozwijamy. To jest grupa osób, z którymi poznawaliśmy się osobiście przez prawie już 10 lat pracy nad setkami projektów. Te relacje są dla mnie bardzo ważne, często przeradzały się w późniejsze przyjaźnie i mam to z tyłu głowy, publikując treści na naszym Instagramie.
Na pewno dobre biznesowe podejście, umiejętność stawiania granic w relacji klient – fotograf, ponieważ to naprawdę dobrze wpływa na całą współpracę. Tak samo ważne jest odpowiednie planowanie zleceń, by nie było ich ani za dużo, ani za mało. Kluczowe jest też posiadanie obycia w świecie, który fotografujesz. Wnętrza i design są nie tylko obiektem moich zdjęć, lecz także moim zainteresowaniem. Lubię kupować ładne rzeczy, oglądam wystawy, designem i podróżami interesuję się od dawna. Jednak teraz już mniej chcę fotografować wnętrza, a bardziej skupić się na lifestyle’u w branży hotelowej.
Nazywam to lifestyle’em, bo nie mam lepszego słowa, ale chodzi mi o poszerzenie kontekstu pracy. To połączenie różnych kompetencji: fotografii wnętrz, reportażowej, dokumentalnej, portretowej. Na przykład dostajemy zlecenia na reportaże na temat przyrody w regionie danego hotelu, prasa hotelarska zamawia też u nas edytoriale. Doszło już do tego, że powstały niszowe magazyny związane z luksusowymi hotelami. Zdarzają się takie zlecenia, podczas których słyszę: im bardziej to będzie dziwne i autorskie, tym lepiej. I na tym się kończy brief. To jest dla mnie wspaniałe, gdy dochodzisz do momentu, że możesz robić, co chcesz, i ludzie jeszcze płacą za to więcej niż za zlecenia z briefem, który dziesięć osób składa w PDF od miesiąca w jakiejś agencji reklamowej. Teraz ktoś mi mówi: to, co robisz, jest świetne, więc rób to, jak chcesz. Jest to dla mnie nowe podejście i na początku ciężko mi było je zaakceptować. W mojej głowie pojawiały się kłęby asekuracyjnych myśli, że może powinienem zrobić jeszcze 1000 innych kadrów tego samego pomieszczenia, żeby się zabezpieczyć. Od paru lat otworzyliśmy się też na tworzenie treści wideo. Łącząc to wszystko, możemy zaproponować kompleksową obsługę branży, a jednocześnie pojawiło się więcej miejsca na nasze autorskie podejście.
Tak. To był pewien trend i spodziewaliśmy się, że dotrze i do nas. Zazwyczaj jest tak, że to, co jest trendujące w branży modowej, po 2–3 latach przychodzi też do naszej branży. Mieliśmy więc czas, żeby zaakceptować ten stan rzeczy i przygotować się od strony sprzętowej, wycen, czasu pracy, który trzeba na to poświęcić. Jeżeli chodzi o nagrywanie, do niedawna najlepszą opcją był aparat, który zarówno nagrywa, jak i robi zdjęcia, a między tymi trybami można się przełączyć za pomocą prostego przycisku. To jest szczególnie wygodne w pracy, w której się dużo przemieszczasz. Teraz kupiliśmy jeszcze kamerę.
Jeżeli chodzi o aparaty cyfrowe, to korzystamy ze sprzętu Sony: A7R IV oraz A7 IV. Ten drugi to aparat, z którym bardzo się polubiłem. Nie jest to może sprzęt z najwyższej półki, ale 30 mln pikseli wystarczy mi do większości tematów, a wspomniane przełączanie się między trybem foto a wideo jest bardzo wygodne. Bardzo też lubię kolory z tego aparatu. A7R IV to nasz wół roboczy, który najczęściej stoi na statywie i zwykle wykorzystujemy go do szerokich kątów. Jest jeszcze Sony FX3, czyli kamera filmowa. Myślałem, że to będzie tylko zmiana funkcjonalna, ale zakochałem się w tym sprzęcie, ponieważ kolorystyka i rozpiętość tonalna jest zupełnie inna niż na filmach z aparatu fotograficznego. Korzystamy z obiektywów Zeiss, pasujących do wszystkich body. Zoomy Sony GM najnowszej generacji są dla mnie wystarczająco dobre, może zdjęcia nie mają idealnych kolorów, ale są całkiem ostre. Obiektyw 70–200 mm f/ 2,8 GM II jest lekki i zabieram go czasami zamiast megaciężkich stałek o ogniskowych 85, 100 i 200 mm. Mamy też sporo analogowego sprzętu: dwa Contaksy 645, małe obrazki Canona – wszystko z obiektywami Zeissa, tak że jest to mały ekosystem i wszystko działa ze wszystkim.
Tak, choć nie zawsze. Mam jakieś takie szczęście, że rzadko ktoś nam chce zaglądać przez ramię. Jeżeli mamy plan zdjęciowy dla branży meblowej, to jest dla mnie zrozumiałe, że cała grupa osób pracuje nad wspólnym efektem i potrzebny jest szybki oraz wygodny podgląd tego, co powstaje po naciśnięciu spustu migawki. Wtedy często pracujemy nie tylko z laptopem, lecz także z dodatkowym ekranem. Ale jak fotografuję bardziej autorskie projekty, to nie za bardzo lubię, jak ktoś się wtrąca. Szczególnie że często zdarza się tak, że im ktoś ma w rzeczywistości mniejszą rolę w projekcie, tym więcej ma do powiedzenia. To mnie wytrąca z rytmu pracy, że muszę się zastanowić, jak kulturalnie odpowiedzieć komuś, żeby dał mi pracować. To jest bardzo rozpraszające. Zresztą nie w każdych warunkach laptop się sprawdzi. Ostatnio kiedy byłem w Meksyku i fotografowałem w pełnym słońcu, patrzyłem wyłącznie na wizjer, bo i tak nic nie byłoby widać.
Tak, no pewnie! Sony A7 ma dla mnie akceptowalny kształt, wynikający z prostych linii. Moim zdaniem najładniejsze aparaty to Leica M7, Hasselblad 500 C/M oraz Nikon F3 HP. Wygląd aparatu ma znaczenie, nie mógłbym fotografować brzydkim aparatem. Nasze pokrowce, paski od aparatu – to też musi ładnie wyglądać, w tym całym ekosystemie nie może być przypadkowego elementu, wszystko musi ze sobą współgrać. Pracujemy w branży dóbr i usług luksusowych. Często widujemy się z osobami, które zarządzają dużymi firmami lub są znanymi personami, i lepiej się czuję, kiedy reprezentuję sobą jakiś poziom. Jeżeli moi klienci czują, że jestem częścią ich świata, to i oni, i ja czujemy się swobodniej i możemy wejść w swobodne relacje, a nawet często ta praca jest początkiem przyjaźni.
Bardzo. Bagaż podręczny w większości linii nie powinien przekroczyć 8 kg, a bagaż nadany – 23 kg. Oczywiście do bagażu nadawanego nie mogę włożyć aparatów ani obiektywów, bo mogłyby ulec uszkodzeniu. Wkładam więc do podręcznego dwa body, 5–6 obiektywów, laptopa. Kiedyś dobiłem do 20 kg i akurat natrafiłem na kontrolę. Pan z ekipy stewardów podniósł wysoko brwi. Uśmiechnąłem się i obiecałem, że to ostatni raz… Zrezygnowałem już ze skrzynki Peli, bo po niej widać, że jest ciężka i zwraca uwagę, co również jest istotne w miejscach niebezpiecznych. Nie lubię podróżować z plecakiem, ale to jest aktualnie najsensowniejsze rozwiązanie. Poza Unią Europejską jest jeszcze mnóstwo ograniczeń dotyczących wwiezienia sprzętu o jakiejś wartości. Na przykład powyżej 10 tys. dolarów powinno się zadeklarować, co się wwozi, i jeszcze zapłacić cło – raz mi się to zdarzyło. W bagażu nadawanym mam statywy i inne bardziej odporne sprzęty. W klasie biznesowej raczej nikt nie waży bagażu podręcznego, więc to jest też rozwiązanie, które stosuję.
Jest ciężko. Teraz, gdy Basia mniej podróżuje, to ja mam w głowie autopilot i jak najszybciej chcę wrócić do domu, do mojej rodziny. Choć na przykład zimą, gdy fotografuję w Alpach, lubię tam zostać i pojeździć na nartach. W tym roku pierwszy raz miałem zlecenie, podczas którego ktoś chciał, żebym podjechał gdzieś na nartach, żeby zrobić zdjęcie, ponieważ innymi środkami transportu to miejsce nie było dostępne. To było jak spełnienie dziecięcego marzenia!
Czynnik ludzki bywa kłopotliwy. Bardzo nie lubię, gdy ktoś przekracza granice i ustalone zasady współpracy. Od niedawna już nie boję się mówić „nie”, ale jest to coś, co szczególnie w Polsce bywa trudne. Przykład: agencja reklamowa nie wykonuje swojej pracy, a potem zrzuca to na ciebie. Ktoś od 2 miesięcy nie zadbał o przygotowanie planu zdjęciowego, a teraz nagle alarm, pośpiech, zdjęcia mają być na już.
Nic, po prostu zająłbym się czymś innym. A tak serio, to teraz już mam taki radar, że wyczuwam zwykle takie rzeczy na etapie nawiązywania współpracy i dlatego niektórych zleceń po prostu się nie podejmuję. Przekraczanie granic na planach zdjęciowych, szczególnie w Polsce, jest częste. Masz umówione osiem godzin pracy i w ósmej godzinie ktoś ci mówi, że jeszcze taki dodatkowy plan zdjęciowy zrobimy, dalej, dalej, do roboty. To przekracza granice i ja już nie wchodzę w takie relacje. Ten czas jest określony nie bez przyczyny. Daję z siebie takie prawdziwe 100% podczas pracy i żebym mógł fizycznie to wytrzymać, muszę mieć komfortowe warunki.
Tak! Wiem, że to generalizowanie, ale jeśli miałem gdzieś nieprzyjemności w pracy, to w naszym kraju – chociaż jest to mały procent wszystkich sesji. Myślę, że im bardziej doświadczone jest grono osób, które chcą coś stworzyć razem, tym mniejsza jest szansa na nieprofesjonalne zachowania. Jeżeli chodzi o przyziemne sprawy, to nie jestem fanem edycji zdjęć. Zajmuję się kolorami, ale czyszczenie zlecamy już na zewnątrz. Nie lubię się śpieszyć, denerwują mnie ciasne deadline’y, które zresztą często są sztucznie nadmuchane. Słyszę, że w tydzień musi być gotowych 100 zdjęć. Siedzę więc w weekend, wysyłam je, a potem ten link z materiałem przez kolejny tydzień i tak nie jest ściągnięty. Dla mnie własne tempo pracy jest ważne. Lubię po sesji szybko wysłać zdjęcia do wstępnej selekcji dla klientów, ale potem najchętniej przez jakieś dwa tygodnie nie patrzyłbym na te zdjęcia, żeby nabrać dystansu i wyciągnąć wnioski.
Mam takie guilty pleasure… zgrywanie zdjęć. (śmiech) Serio! Jak mam dużą sesję, z której przynoszę wiele kart pamięci, to lubię ten moment, gdy przyjeżdżam do Warszawy, idę do naszej pracowni i każdą taką kartę zgrywam i kataloguję. Później wszystko idzie do Lightrooma i zaczyna się budowanie archiwum. Z dużych sesji przywożę 5–10 tys. zdjęć, potem siedzę i to dzielę: na aparaty, na tematy, tworzę słowa kluczowe. Bardzo lubię takie bycie archiwistą. Ale prawdziwy zastrzyk dopaminowy jest wtedy, kiedy odzywa się do ciebie klient, którego zupełnie się nie spodziewasz. Nawet jak taka sesja finalnie nie dojdzie do skutku, to czasami sam fakt, że ktoś wyśle ci taką propozycję, o której nie śniłeś, jest niesamowicie budujący. Poza tymi miłymi momentami są wschody i zachody słońca w pięknych miejscach, które odwiedzam. Przyjemność sprawiają mi też publikacje w prasie oraz moment, gdy my wrzucamy zdjęcia na stronę i na Instagram, bo czuję wtedy takie zamknięcie tematu.
Mam taką tendencję, że szukam dziury w całym. Nasz uporządkowany tryb pracy za długo nie jest w tym samym miejscu, bo mam w sobie za duże pragnienie, żeby jednak coś ulepszyć. Szybko się nudzę i szukam nowych rozwiązań. Lubię wręcz trochę poutrudniać sobie życie, np. całą sesję zrobić na analogu. Sam sobie rzucam wyzwania. Ta praca dostarcza też mnóstwa bodźców do rozwoju. Śledzę także prace koleżanek i kolegów po fachu, znamy się, motywujemy się nawzajem – to taka zdrowa konkurencja. Poza tym staram się kupować trochę magazynów i albumów, gdziekolwiek pojadę.
Świetną! Edycja limitowana, książka wydana przez Yves Saint Laurent. Zdjęcia Henrika Purienne, który jest znany głównie z tego, że fotografuje nagie kobiety, ale jego pole działania jest w rzeczywistości dużo szersze. W tej książce pokazuje życie majętnych osób od zaplecza, fotografując gości, którzy przychodzili do jego domu w Los Angeles. Większość zdjęć jest czarno-biała, zrobiona analogowym kompaktem 35 mm. Znajdziemy tam bardzo dużo zdjęć Anji Rubik. Jestem też zagorzałym fanem kina, więc kupiłem album Sofii Coppoli Archive – w sklepie w muzeum Fotografiska, które miałem przyjemność niedawno fotografować w Berlinie.
Po ciężkim sezonie wakacyjnym jedziemy z Basią i naszym pieskiem Lesiem do Francji. Mamy taki rytuał, że co roku we wrześniu spędzamy parę tygodniu w Nicei. Wynajmujemy to samo mieszkanie od starszej pani, którą nazywamy już naszą ciotką. To jest moje miejsce, w którym naprawdę potrafię odpocząć, wyłączyć telefon.
Oczywiście! Tam powstają najfajniejsze zdjęcia, tam też pozwalam sobie na eksperymenty. Niedawno kupiłem analoga Olympusa OM-2 i stałkę 200 mm. Cały zestaw jest miniaturowy, dzięki czemu nikt nie zwraca na mnie uwagi. Będę więc fotografował i filmował podczas urlopu. Uważam, że dbanie o odpoczynek jest kluczowe, szczególnie w branżach kreatywnych, ponieważ bez tego łatwo się wypalić. Teraz robię mniej sesji niż kiedyś i jest to świadomy wybór. Decyduję się na średnio dwa tematy w miesiącu, choć oczywiście wakacje rządzą się innymi prawami. Ten rok to dla mnie właśnie czas stawiania na odpoczynek. Weekendy spędzam bez maili – kiedyś nawet w weekend otwierałem laptopa, niby odpoczywałem, ale coś tam sobie dłubałem przy zdjęciach. Wtedy tak naprawdę ani dobrze nie pracowałem, ani dobrze nie odpoczywałem. Teraz, kiedy mam dzień obróbki, to idę na 8.00 czy 9.00 do pracowni, wychodzę o 15.00, a potem już nie wracam do pracy.
Fotograf, współwłaściciel PION Studio. Fotografuje luksusowe hotele, wnętrza prywatne, pejzaże i martwą naturę na zlecenie klientów z całego świata. Jego prace publikowane były w wielu magazynach od amerykańskiego i francuskiego Vogue przez FT Financial Times, T: The New York Times Style Magazine, Condé Nast Traveller, Architectural Digest, IGNANT i wiele innych.