Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Cardiff wydaje się dziś bardzo odległe. Pierwsze zdjęcia z cyklu powstały w 2004 roku, czyli prawie 20 lat temu. Byłem wtedy niedoświadczonym amatorem, pasjonatem, który nie widział nic poza fotografią. To był weekendowy projekt, bo w ciągu tygodnia pracowałem na uczelni. Ale już wtedy sporo podróżowałem. Mój profesor był bardzo wyrozumiały, do tego stopnia, że udawało mi się spędzać w podróży nawet kilka miesięcy w roku. Po wykorzystaniu urlopu prosiłem o urlop bezpłatny. (śmiech) Fotografia była moją obsesją. Po kilku latach zaryzykowałem i porzuciłem pracę na uczelni, by skupić się tylko na niej. Główną różnicą jest więc chyba to, że kiedyś fotografowałem w czasie wolnym, a dzisiaj robię to w pracy! Na szczęście wciąż daje mi to radość.
Myślę, że było odwrotnie. Jeszcze przed Cardiff interesował mnie dokument, podróżowałem w celu robienia projektów fotograficznych. Czy to na wysypisku śmieci w Phnom Penh, czy wśród przedstawicieli trzeciej płci w Bangladeszu. Zazwyczaj nawiązywałem kontakt z jakąś organizacją zajmującą się interesującym mnie problemem i fotografowałem jej pracę, zyskując dojście do miejsc niedostępnych dla zwykłych turystów. Z czasem motywacje się zmieniły, zwłaszcza gdy zacząłem prowadzić warsztaty fotograficzne. Teraz fotografuję głównie razem z uczestnikami.
I fotografuję dużo więcej – wszystko, co wydaje mi się warte sfotografowania. Po prostu biorę aparat i idę na zdjęcia. Oczywiście zanim gdzieś pojadę, nadal robię research. Przeglądam mapę i identyfikuję miejsca, które mogą mieć potencjał: ulice handlowe, atrakcje turystyczne, bazary, świątynie czy parki. Znajduję miejsca, w których mogę fotografować, ale nie planuję konkretnych ujęć. Mam już dość doświadczenia, by odnaleźć się w każdym miejscu – i w tętniącym życiem centrum miasta, i na pustych osiedlach czy w parkach. Wszędzie jest coś do sfotografowania.
Jeżeli w danym miejscu są ludzie i coś się dzieje, to fotografuję akcję, jeżeli akurat trafiam na puste ulice, to skupiam się na świetle, kolorach, detalach i klimacie miejsca. Nie ograniczam się do jednego rodzaju zdjęć, choć w sieci faktycznie pokazuję głównie kadry uliczne czy podróżnicze. Mam jednak mnóstwo innych fotografii, z którymi być może coś w przyszłości zrobię. Część z nich na pewno przyda się w pracy nad jakąś wystawą czy kolejną publikacją.
Ale czym właściwie jest fotografia podróżnicza? Zdjęcia z podróży, portrety, budowle, krajobrazy? Efekt fotografowania podróży zależy od fotografa, jego zainteresowań i doświadczenia. Ja sam już dawno przestałem fascynować się egzotyką. W sumie spędziłem w Azji jakieś 10 lat, czuję się tam jak w drugim domu. Dziś – nieważne, gdzie jestem – skupiam się przede wszystkim na poszukiwaniu ludzkich sytuacji. Inni są ludzie, inne tła, ale życie, nasze emocje, wszędzie wyglądają podobnie.
Natomiast podczas mojej pierwszej wyprawy do Wietnamu w 2003 roku, gdy dopiero zaczynałem swoją przygodę z fotografią, zrobiłem zdjęcie prawdopodobnie każdej napotkanej przeze mnie osobie w słomianym kapeluszu. I każdemu staremu budynkowi. (śmiech) Wtedy byłem z tych zdjęć bardzo dumny, ale patrząc z perspektywy czasu, niewiele z nich się dzisiaj broni – najwyżej kilka kadrów z trzytygodniowej wyprawy! Teraz z dwutygodniowego wyjazdu przywożę zazwyczaj kilkaset solidnych kadrów. Tak więc wydaje mi się, że to przede wszystkim kwestia doświadczenia, oswojenia się i lepszego poznania samej fotografii.
Była oczywiście zupełnie inna. Cardiff After Dark zostało wydane przez duże wydawnictwo. Selekcja i sekwencja zdjęć były ustalane ze mną. Miałem wpływ na wybór projektu graficznego całej książki, ale za produkcję, a potem promocję i dystrybucję odpowiedzialne były już wyłącznie osoby z wydawnictwa. Sonepur Mela to w całości mój własny projekt. Nazywam go projektem covidowym, bo pomysł wydania tego albumu powstał podczas pandemii, a prace nad nim trwały praktycznie przez cały okres jej trwania. Skoro nie mogłem podróżować, postanowiłem popracować nad albumem.
Praca w pojedynkę rodzi oczywiście cały wachlarz trudności. Najpierw musiałem znaleźć osobę, która taki album zaprojektuje i będzie nadzorować jego produkcję. Wybór padł na Kasię Kubicką. Selekcji zdjęć w dużej mierze dokonałem sam, jednak kilka razy konsultowałem się z projektantką i znajomymi. Później przyszedł czas na wybór papieru i przygotowanie zdjęć do druku. W końcu sam druk i oprawa. Któregoś dnia kurier przywiózł pod mój dom paletę, na której było chyba ze sto pudełek z albumami! I jakoś musiałem zacząć je sprzedawać, samodzielnie. Założyć sklep internetowy, zorganizować wysyłkę, pakowanie, obliczyć koszt wszystkich operacji, podatki, VAT…
Gdy robi się to wszystko samemu, takie rzeczy potrafią przytłoczyć, zwłaszcza gdy jest to pierwszy raz i człowiek uczy się wszystkiego na bieżąco. Trwało to kilka dobrych tygodni. Największym problemem okazał się marketing. W przypadku wydawania publikacji własnym sumptem nasze możliwości nie są zbyt duże. Miałem nadzieję na promocję albumu w mediach społecznościowych, gdzie moje poczynania śledzi sporo osób, jednak algorytmy sprawiają, że praktycznie nie jesteś w stanie niczego promować „organicznie”. Moje posty miały bardzo małe zasięgi i niewiele osób się o nim dowiedziało. Nie planowałem też wystaw ani wydarzeń towarzyszących premierze, bo zwyczajnie nie miałem na to czasu. Tak więc album wciąż jest dostępny do kupienia i wciąż jedynie na mojej stronie. Pewnie minie trochę czasu, zanim się wyprzeda, ale prawdę mówiąc, nigdzie mi się nie spieszy.
Od dawna chciałem spróbować działalności wydawniczej, poznać i zrozumieć ten proces, by może w przyszłości wydawać książki innych fotografów. Ale także po to, by zdywersyfikować moją działalność, która w tej chwili opiera się niemal w całości na warsztatach. Okazało się jednak, że samodzielne wydawnictwo wymaga ogromnego zaangażowania, nie tylko w produkcję, lecz także w promocję i sprzedaż. Wydać album to już duże wyzwanie, ale sprzedać go, to jest dopiero sztuka.
Tak, chciałem przestać w końcu spędzać każdy listopad w Sonepur. (śmiech) Z jedną przerwą, jeździłem tam przez 7 lat. To fantastyczne wydarzenie, prawdziwa kopalnia zdjęć, ale jednak jest to wyjazd bardzo męczący fizycznie i psychicznie. Po tych 7 latach stwierdziłem, że mam wystarczającą ilość materiału, by wydać album, i nie ma sensu dalej tam jeździć. Czas zacząć spędzać jesień w innych miejscach.
Głównie z ciekawości. Raz pojechałem i bardzo mi się spodobało. To były moje drugie w życiu warsztaty. Rok 2010. Mela była jednym z punktów wyjazdu. Wtedy o tym wydarzeniu prawie nikt nic nie wiedział, nawet w Internecie informacje o tym, podobno największym w Azji targu zwierząt, były znikome. Ja też wiedziałem tylko tyle, ile zobaczyłem na zdjęciach znajomego. Kolorowe tłumy, słonie… Wyglądało to niesamowicie, a dodatkowo podobno nie jeździli tam żadni zagraniczni turyści i fotografowie.
No i pojechaliśmy, praktycznie kompletna improwizacja, przygoda. Musieliśmy znaleźć jakiś nocleg, a potem samą melę, która okazała się być kilka kilometrów dalej, dostępna jedynie na piechotę. Dołączyliśmy do niekończącego się tłumu zmierzającego w jakimś celu i po jakiejś godzinie doszliśmy do meli nad rzeką. Spędziliśmy tam kilka dni.Tysiące ludzi, słonie i mnóstwo innych zwierząt, ogromny jarmark, rytuały nad rzeką i my jako jedyni obcokrajowcy z aparatami. To było naprawdę niesamowite przeżycie. Nic więc dziwnego, że wróciłem tam i w kolejnym roku. I w kolejnym…
Ja nie staram się powiedzieć niczego nowego. Robię swoje. Po prostu podróżuję i robię zdjęcia, moje zdjęcia. Nie zabiegam o oryginalność, nie robię niczego na siłę. Biorę aparat i wychodzę na ulicę, nieważne, czy jest to w Birmie, Laosie, czy Armenii lub Albanii. Egzotyka jest dziś dużo łatwiej dostępna niż 10–15 lat temu. Kiedyś zdjęcia z dalekich krajów robili głównie fotografowie z Zachodu. Teraz, dzięki rozwojowi ekonomicznemu tych krajów, szerokiej dostępności sprzętu, mamy całą nową generację fotografów, także tych lokalnych, którzy robią zdjęcia na światowym poziomie i pokazują nam te kraje oczami osoby znającej dogłębnie fotografowane środowisko.
Najbardziej oczywistym przykładem jest święte miasto Varanasi w Indiach. 20 lat temu zdjęcia robili tam tylko turyści i fotografowie, teraz zawsze jest tam mnóstwo indyjskich fotografów, a obcokrajowcy z aparatami są w mniejszości. Fotografia uliczna tych lokalnych fotografów stoi na światowym poziomie. Sytuacja ta ma więc także swoje plusy.
Tak, oczywiście na moich dyskach zalega całe mnóstwo fotografii. Dziś wyjeżdżam najczęściej na dwa tygodnie, by poprowadzić dwa warsztaty jeden po drugim, lub jedną dłuższą wyprawę. Na takich wyjazdach fotografuję z uczestnikami i za każdym razem przywożę 10–20 tys. zdjęć, z których wybieram zazwyczaj kilkaset przyzwoitych kadrów. Obecnie bardzo absorbuje mnie życie rodzinne z dwójką maluchów, tak więc trudno skupić się na czymkolwiek innym, ale na pewno będę kiedyś nad tymi zdjęciami pracował. Myślę, że mam wystarczającą ilość materiału z Varanasi, Kalkuty, Yangon czy Hanoi, by zrobić osobne książki tylko o tych miastach.
Dodatkowo, przeglądając te fotografie, dostrzegam powtarzające się wątki i stylistyki. Nieraz ciekawa historia układa się ze zdjęć zrobionych w różnym czasie i w różnych miejscach. Niedawno przeglądałem zdjęcia z Kairu, gdzie fotografowałem m.in. dużo obiektów nakrytych różnego rodzaju plandekami. Połączyłem je z fotografiami kobiet z dokładnie zasłoniętymi ciałami i twarzami. Z przypadkowych ujęć powstała bardzo fajna wizualna historia.
Szczerze mówiąc, zawsze wolałem fotografować w towarzystwie innych. Nawet w Cardiff starałem się wyciągać na zdjęcia szwagra albo kogoś ze znajomych. Tak jest raźniej. Moje warsztaty są bardzo kameralne, to zazwyczaj około 5 uczestników. Fotografujemy w grupach 2–3 osobowych. Wszyscy są samodzielni, każdy pracuje nad swoimi zdjęciami. Ustalamy tylko, gdzie idziemy. Większość uczestników to weterani, którzy brali już wcześniej udział w moich warsztatach nieraz i dziesięć razy. To już są bardzo dobrzy fotografowie, ale wciąż w miarę regularnie jeżdżą ze mną po prostu zrobić kolejne zdjęcia, często lepsze od moich. To świetne środowisko do nauki dla nowych uczestników – w ciągu kilku dni potrafią zmienić się fotograficznie nie do poznania. Później wygrywają konkursy i publikują albumy.
W małych grupach jest nie tylko raźniej, ale też bezpieczniej. Można zapuścić się w miejsca, do których sami obawialibyśmy się wejść. Trzeba pamiętać, że fotografując w pojedynkę w nieturystycznych lokacjach, cała uwaga „lokalsów” skupia się na tym fotografie. Jest duże poruszenie i ekscytacja, nieraz trudno zrobić naturalne zdjęcia, bo trzeba rozmawiać, budować przyjazną atmosferę. Dzieciaki porzucają zabawę i pozują do zdjęć, robi się chaos. Gdy jest mała grupka, to ekscytacja i zamieszanie rozkłada się na kilka osób i zawsze komuś uda się coś sensownego sfotografować. Warsztaty to według mnie najlepszy skrót do porządnego fotografowania. Bardzo szybko można przejść na zupełnie inny poziom i zdobyć nowe umiejętności.
Gdy zaczynałem fotografować, uczyłem się na własnych błędach i minęło naprawdę sporo czasu, zanim zacząłem robić sensowne zdjęcia. Jeżeli dopiero zaczynamy przygodę z fotografią i chcemy wybrać się do odległego kraju, warto pojechać z kimś, kto ma doświadczenie, inaczej możemy po prostu zmarnować potencjał danego miejsca i przywieźć mnóstwo banalnych zdjęć ze śmiejącymi się dziećmi czy brodatymi panami palącymi fajki. W sumie ja też tak zaczynałem!
Przez wiele lat fotografowałem lustrzankami i zupełnie nie rozumiałem, dlaczego ludzie kupują bezlusterkowce. W 2017 roku na warsztatach w Birmie jeden z uczestników miał ze sobą Fujifilm X-T2. Zagorzały nikoniarz, znany fotograf weselny, dostał ten aparat na próbę. Jemu nie przypasował, ale mnie zaintrygował. Pożyczyłem go na jedno popołudnie i… bardzo mi się spodobał. Świetny sensor, odchylany ekran i szybki autofokus w trybie Live View to była absolutna rewelacja w porównaniu do mojej wysłużonej lustrzanki. Zaskakujące było to jak szybko przyzwyczaiłem się do innej systematyki obsługi, której podstawą stało się dla mnie pokrętło kompensacji ekspozycji. Zaraz po powrocie sam sprawiłem sobie taki aparat. Niedługo po tym dołączyłem do X-Photographers - oficjalnych fotografów Fujifilm.
To teraz mój główny aparat. Dzielny X-T3 po kilkuletniej służbie został zdegradowany do miana aparatu zapasowego. Tak, X-H2 to powrót do klasycznego sposobu obsługi, który jednak bardzo mi odpowiada. W zasadzie to właśnie pokrętło PASM z siedmioma (!) programowalnymi trybami użytkownika sprawiło, że zdecydowałem się na przesiadkę na serię H. Wiem, że wielu fotografów uwielbia ustawiać wszystko ręcznie i kręcić tymi pokrętłami retro. Ja jednak lubię wygodę. W serii H dostosowanie ustawień trwa po prostu krócej i tyle. Po zaprogramowaniu trybów użytkownika, cała obsługa aparatu sprowadza się praktycznie do obsługi jednego pokrętła PASM. Dzięki temu mogę sprawnie fotografować w dowolnych warunkach oświetleniowych.
Najlepszym przykładem jest robienie zdjęć w południe, gdy jedna strona kadru jest w słońcu, druga w cieniu, a akcja dzieje się i tu, i tam… W X-H2 ustawiam tryb M na światła ze stałym ISO 400, a jeden z banków użytkownika ma zapisany tryb P z ustawionym wysokim ISO 1600. W słońcu fotografuję w trybie M, a wchodząc do cienia, jednym ruchem przełączam się na tryb C (ustawienia użytkownika). W ciągu sekundy aparat jest więc gotowy do robienia zdjęć w zupełnie innych warunkach oświetleniowych. Z serią T takie operacje wymagały dużo więcej pracy.
Więcej pikseli to więcej detali, co może przydać się przy wykonywaniu dużych wydruków na wystawę, bo będą nieco ostrzejsze i bardziej szczegółowe. To też możliwość swobodnego kadrowania, choć ja akurat rzadko coś tnę. Co do samych wydruków, to jeszcze nie miałem czasu zająć się drukowaniem zdjęć z X-H2, ale mam zamiar przysiąść do tego latem. Mam profesjonalną drukarkę, która drukuje do A2 – spodziewam się, że wtedy docenię większą rozdzielczość.
X-H2 jest tak naprawdę niewiele większy. Zupełnie nie odczuwam różnicy w wadze czy rozmiarze. Oferuje jednak widocznie większy grip, dzięki któremu aparat lepiej leży w ręku. Do X-T3 i tak musiałem dokupić dodatkowy grip, który poprawiał chwyt.
W kwestii optyki jestem minimalistą. Od lat fotografuję obiektywem 35 mm. Tak powstało m.in. całe Cardiff After Dark. Gdy w 2017 roku kupiłem Fujifilm X-T2, do zooma 18–55 mm od razu dokupiłem mały obiektyw XF 23 mm f/2 R WR i mam go do dzisiaj. Genialne szkło – małe, ostre jak brzytwa, a do tego szybkie. Nic więcej nie potrzebuję. Zazwyczaj mam w plecaku także mały zoom, aby uchwycić jakiś widoczek czy detal, ale używam go sporadycznie. Próbowałem fotografować też nowym, jaśniejszym modelem XF 23 mm f/1,4, ale wydał mi się zbyt duży i ciężki na całodniowe fotografowanie.
Bo zdjęcia, które mnie interesują, to sytuacje wokół mnie, chwile, w których mogę uczestniczyć albo sprawiać wrażenie, że w nich uczestniczę. Szukam zdjęć wokół siebie, a jeżeli widzę, że coś się dzieje po drugiej stronie ulicy, po prostu przechodzę na drugą stronę ulicy. Nie interesują mnie zdjęcia uliczne zrobione na długiej ogniskowej – są płaskie, nie mają dynamiki, nie angażują widza. Ponadto fotografując od tylu lat jednym obiektywem, dobrze wiem już, gdzie należy się ustawić, by sfotografować daną sytuację. Z zoomem trudno o powtarzalność i dochodzi dodatkowy czynnik – ogniskowa obiektywu.
Jak już mówiłem, lubię wygodę, a praca ze stałką to jedna rzecz mniej do ustawiania. A „zoomować” zawsze można nogami. W końcu zestaw zdjęć zrobionych jedną ogniskową jest bardziej spójny. Zdjęcia mają podobną estetykę i współgrają ze sobą.
Fotograf, podróżnik i edukator. Ambasador marki Fujifilm i członek kolektywu UP Photographers. Autor albumu Cardiff After Dark. Jego zdjęcia były nagradzane w konkursach i szeroko publikowane w mediach, pokazywane na wystawach i festiwalach fotografii. Od 10 lat regularnie organizuje i prowadzi wyjazdowe warsztaty fotografii ulicznej, głównie w Azji. Więcej zdjęć Maćka znajdziecie na stronie maciejdakowicz.com oraz na profilu @maciejdakowicz w serwisie Instagram.
Najnowszą książkę Macieja Dakowicza "Sonepur Mela" można kupić na stronie autora.