Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
W zasadzie od maja zeszłego roku. Po wielu latach podróżowania znów jestem w domu.
W 2000 wyjechałem na cztery lata do Hongkongu. Potem był Cardiff na siedem lat. Później krótko Indonezja i rok w Londynie. Od 2013 ponad dwa lata w Mumbaju, w Indiach. Później trzy lata w Bangkoku, w Tajlandii, a teraz Polska.
fot. Maciej Dakowicz, Bihar, Indie
Na razie nie. Polska jest moim azylem. Próbuję żyć normalnym życiem, odpoczywać od aparatu. Przez ponad dziesięć lat bardzo intensywnie fotografowałem, przyjazd do domu jest więc taką odskocznią. No ale teraz ten odpoczynek się wydłużył. Od lutego utknąłem przez Covid. Musiałem anulować wszystkie zaplanowane wyjazdy. Miałem za to w końcu trochę czasu, żeby spojrzeć na fotografie, które robiłem przez ostatnie lata i nadrobić zaległości w ich edycji. Przez te częste wyjazdy zrobiłem sobie spore zaległości i doszło do tego, że miałem prawie dwieście tysięcy zdjęć do przejrzenia. Praktycznie cały marzec i kwiecień spędziłem na edycji.
Tak, zabierałem się do tego od jakiegoś czasu. W Indiach co roku w listopadzie odbywa się wielki targ zwierząt, powiązany z obchodami religijnego, hinduistycznego święta. To Sonepur Mela. Odbywa się nieopodal miasta Patna, stolicy stanu Bihar. Rolnicze Indie, mało odwiedzane przez turystów. Jeździłem tam rok w rok chyba siedem razy. Przez te wszystkie lata zrobiłem, mnóstwo zdjęć i jakoś wcześniej nie miałem motywacji, by coś z nimi zrobić. Ale teraz, przez Covid, przysiadłem i w zasadzie książka jest już złożona. Pracuję nad projektem z Kasią Kubicką, znaną graficzką. W książce będzie około 130 fotografii. Narracja jest już ułożona. Robimy okładkę i pracuję nad wstępem. Sam napiszę, by wyjaśnić czym jest Sonepur Mela i w jaki sposób odbierałem tę imprezę.
fot. Maciej Dakowicz, Bihar, Indie
Tak, tylko z tą różnicą, że do Puszkaru jeżdżą tłumy turystów, a do Biharu nie. Razem z grupą moich warsztatowiczów byliśmy zazwyczaj jedynymi nie-Hindusami pośród kilkusettysięcznej rzeszy pielgrzymów i uczestników tego święta. To, co się tam dzieje jest bardzo naturalne, prawdziwe i trochę szalone. Wciąż nieskomercjalizowane. Bycie tam jest silnym doświadczeniem. Jest to też wykańczające wyzwanie - zero infrastruktury turystycznej, tłumy, kurz i hałas. Niezwykle ciekawy, ale nieco hardkorowy kontakt z Indiami.
Nie, już mi wystarczy tej Meli. Właśnie po to robię książkę, żeby zamknąć temat i już tam nie jeździć (śmiech). Tak poważnie to Sonepur Mela jest dla mnie swego rodzaju kalejdoskopem, dzięki któremu będę mógł opowiedzieć trochę o moich wyjazdach do Indii, o moim odbieraniu tego fascynującego kraju.
Warsztaty zacząłem robić w 2010 roku. Pierwsze były Indie. Początki były trudne i kilka lat zajęło mi rozkręcenie tego pomysłu. Właściwie dopiero po przeprowadzce do Mumbaju zaczęły one dobrze funkcjonować. Prowadziłem grupy nawet co miesiąc. Od tego czasu nie przestaję.
fot. Maciej Dakowicz, Chaung Thar, Birma
Bardzo dużo w Azji, praktycznie w większości krajów, między innymi w Birmie, Bangladeszu, Tajlandii, Wietnamie, Japonii i Chinach. Sporo również w Europie Wschodniej, w byłych krajach ZSRR, gdzie przydaje się mój łamany rosyjski. Zacząłem też jeździć do Afryki Północnej – w tamtym roku odwiedziliśmy Maroko i Egipt. W tym roku w marcu po raz pierwszy miałem polecieć do Ameryki Południowej, do Peru, ale niestety musieliśmy odwołać ten wyjazd przez Covid.
No pewnie! To najbardziej efektywna droga do nauki fotografii. Kiedyś było mało warsztatów, mało który ze znanych fotografów je organizował. Trzeba było samemu wygrzebywać wiedzę. Sporo lat zajmowało uczenie się na własnych błędach. Wiem, bo sam to przerabiałem. A podczas warsztatów możesz intensywnie czerpać z doświadczenia prowadzącego. Super sprawa dla wszystkich, którzy chcą swoje podejście do fotografii rozwijać. Uważam że warsztaty to najlepszy skrót do szybkiego zdobycia wiedzy i umiejętności w fotografii. Kosztują, ale są bardzo dobrą inwestycją. Można zaoszczędzić wiele lat błędów.
fot. Maciej Dakowicz, Bihar, Indie
Przez lata fotografowałem lustrzankami. W sumie byłem nawet zagorzałym fanem jednej marki. O bezlusterkowcach myślałem, że to bardziej komputery niż aparaty - wolne i skomplikowane. Ale podczas jednego wyjazdu, w Birmie w 2017 roku, jeden z uczestników, który jest znanym fotografem weselnym z UK, miał ze sobą Fujifilm X-T2. Dostał go do testów. Na marginesie, był ambasadorem innej marki i Fujifilm starało się go tym aparatem przekonać do siebie. Facet jeden dzień porobił i jakoś mu nie podpasowało. Podczas wieczornej rozmowy spytał czy chcę sobie tym X-T2 popracować. Trochę się wahałem, ale wziąłem. I tak mi się spodobało robienie tym Fujifilm, że kolejnego dnia też poprosiłem o użyczenie, żeby jeszcze potestować. Kolejnego też. W końcu dał mi go na cały czas i przez dwa tygodnie warsztatów go używałem. Ten odchylany ekranik i zaskakująco szybki autofocus to była rewelacja w porównaniu z moją lustrzanką.
Z tego co wiem, to nie, był zbyt przyzwyczajony do swojego. Ale ja, po powrocie z wyjazdu napisałem na facebooku o mojej przygodzie z X-T2 w Birmie, o moim pozytywnym zaskoczeniu tym aparatem i o tym, że rozważam przesiadkę z lustrzanki na Fujifilm. Te moje rozważania w jakiś sposób dotarły do zarządu Fujifilm w Tokio, a stamtąd do Warszawy. Niedługo potem zostałem ambasadorem Fujifilm Polska i szczęśliwym posiadaczem X-T2.
Używam na codzień X-T3, a X-T2 jest moją zapasówką.
fot. Maciej Dakowicz, Myeik, Birma, Pierwszy dzień z aparatem Fujifilm X-T2
Używam dwóch szkieł. Stałoogniskowy XF23 mm ze światłem f/2 - odpowiednik 35 mm na pełnej klatce. Mały, bardzo szybki, zero zniekształceń. Bardzo go lubię. Dodatkowo zawsze mam ze sobą kitowy zoom XF 18-55 mm. Co ciekawe, od czasów Cardiff jedynym obiektywem jakiego używałem był 35 mm, zoomy poszły w odstawkę. Nawet namawiałem uczestników warsztatów do fotografowania szeroką stałką. Jednak od jakiegoś czasu używam też zooma i czuję, że mam większą elastyczność podczas fotografowania. Raz, mogę trochę szerzej uchwycić motyw. Dwa, niekiedy potrzebuję zmienić perspektywę przy bardziej skomplikowanych sytuacjach, na przykład gdy w kadrze są jakieś odbicia. Stabilizacja obrazu w tym obiektywie też się przydaje.
Po pierwsze dwa korpusy. Jeśli chodzi o dane, to wożę ze sobą laptopa i dwa dyski zewnętrzne. Mam jeszcze swój własny dodatkowy sposób. Wielka karta SD. Zawsze w drugim slocie, ustawiona na „backup”. To zazwyczaj wystarcza podczas wyjazdu na tydzień lub dwa. Dzięki rozmiarom sprzętu mogę się ze wszystkim zmieścić w małym plecaku.
Już się to trochę zdezaktualizowało. Ale rzeczywiście, kiedyś byłem „tym od Cardiff”. Dzięki tamtym zdjęciom moje nazwisko zaczęło się pojawiać w mediach. Cardiff to był początek mojej fotografii. Teraz to raczej o mnie mówią „ten od warsztatów”.
fot. Maciej Dakowicz, "Caroline Street Fight Night", z książki "Cardiff After Dark"
Tak zupełnie się nie da. Minęło 10 lat i teraz zajmuję się zupełnie czymś innym. Ale to nadal chyba mój najbardziej znany zestaw fotografii. Wciąż publikowany i wystawiany. Materiał i książka „Cardiff After Dark” były takim moim pierwszym longplayem.
Po Perpignan skontaktował się ze mną brytyjski dziennik Daily Mail i poprosili o możliwość wydrukowania zdjęć. Zrobili z tego kontrowersję w stylu, że zagraniczny fotograf krytycznie przedstawia imprezujących obywateli Wielkiej Brytanii.
Tak to przedstawiło „Daily Mail”, „The Sun” i kilka innych brukowców, ale na szczęście inne media na czele z BBC i „The Guardian” stanęły po mojej stronie i jakoś udało mi się wybrnąć z kłopotów.
fot. Maciej Dakowicz, "Food Bus Stop", z książki "Cardiff After Dark"
Mieszkałem w Cardiff, ale jednak nie byłem stamtąd. Wychodziłem nocą, ale jednak nie szedłem na imprezy. Nie uczestniczyłem w tym, co fotografowałem. Pewnie inaczej to widziałem, może nawet trochę ostrzej niż lokalsi. Fotografowałem głównie na ulicy, czasami w klubach i pubach. Odpowiadała mi sytuacja, że traktuję temat w jakiś sposób tylko powierzchownie. Nie zgłębiałem historii poszczególnych bohaterów zdjęć, nie szedłem z nimi do domów. Pewnie gdybym był brytyjskim fotografem, miałbym inny stosunek do ludzi ze zdjęć. Projekt prawdopodobnie poszedłby w innym kierunku, może bardziej dokumentalnym. U mnie ten projekt powstawał i skupiał się na ulicy.
Pewnie tak. Widzę, że coś się dzieje na ulicy, robię zdjęcia i idę dalej, szukać następnej sceny czy motywu. Nie wnikam dlaczego. Nie szukam odpowiedzi na pytania dotyczące poszczególnych spotkanych ludzi. Interesuje mnie zjawisko. Interesuje mnie „tu i teraz”.
fot. Maciej Dakowicz, Moskwa, Rosja
To raczej chodzi o mnie. W Cardiff zazwyczaj każde pytanie o to czemu robię zdjęcia kończyło się awanturą. Nauczyłem się więc nie wdawać w dyskusje i fotografować dyskretnie. Podchodziłem blisko, fotografowałem i znikałem. Ludzie zazwyczaj byli tak zajęci sobą, że mnie nie zauważali. Byłem taką „muchą na ścianie”. A fly on the wall. Taka była moja strategia. Nie jestem typem dokumentalisty, który najpierw wczytuje się w jakieś zagadnienie, potem umawia się z bohaterami, a następnie wchodzi do ich domów, do życia. To nie ja. Ja wole wziąć aparat, wyjść w danym miejscu na ulicę i cały dzień chodzić i fotografować to, co napotkam. Lubię spontaniczność.
Nie lubię tego pytania, nigdy nie wiem jak na nie odpowiedzieć. Każdy ma inną definicję. Ja biorę aparat i idę na zdjęcia. Nie wiem co będę fotografował. Nie mam konkretnego planu. Wiem mniej więcej czego mogę się spodziewać. Ale co do konkretnych kadrów, to jest poza kontrolą. Kompletnie.
fot. Maciej Dakowicz, Echmiadzin, Armenia
Tak, otwarta głowa i otwarte nastawienie na przygodę, na poznawanie nowych ludzi i miejsc. W jednym ręku aparat, a w drugim telefon z mapą, żeby się nie zgubić. Nie lubię się gubić, muszę wiedzieć gdzie dokładnie jestem. Tak więc wiem gdzie będę, ale co sfotografuję nigdy nie wiem. Nie nazywam siebie fotografem ulicznym. Gdy idę na ulicę to fotografuję wszystko co przyciąga moją uwagę. To może być scenka pokazująca życie codzienne, to może być portret, czasem nawet detal. Ale w międzyczasie, pomiędzy tymi normalnymi zdjęciami, przy odrobinie szczęścia, trafiają mi się zdjęcia, które potem inni nazywają ulicznymi. Ale raczej rzadko. „Street” jest trudny. (uśmiech)
W Dhace, podczas warsztatów które prowadziłem, na ulicach wybuchły protesty polityczne. Dużo się działo, ale było w miarę pokojowo, więc codziennie chodziliśmy na te wydarzenia. Relacja z nich stała się takim moim małym projektem. Było tam dużo emocji i by je przekazać wpadłem na pomysł, by fotografować protestujących z bardzo bliska. A później te zdjęcia przeplatać z reporterskimi kadrami pokazującymi to wydarzenie. W fotografiach ulicznych zazwyczaj trudno jest o jakieś silne emocje. A tutaj one stały się głównym motywem tych zdjęć.
fot. Maciej Dakowicz, Dhaka, Bangladesz
Wbrew pozorom podczas podróżowania i fotografowania mam bardzo bliski kontakt z drugim człowiekiem. W takich na przykład Indiach trudno być „muchą na ścianie”. Tam zazwyczaj wszyscy widzą cię już z daleka i od razu jest jakaś interakcja. Nie jestem z tych fotografów, którzy milczą i unikają wzroku. Są takie dwie szkoły we wspomnianym „streecie”. W skrócie sprowadzają się do tego, że albo rozmawiasz z ludźmi albo nie. Niektórzy twierdzą jeżeli jest „street” to nie może być żadnego kontaktu z fotografowanym człowiekiem. Dla mnie to nieistotne. Mogę rozmawiać z człowiekiem, mogę mieć z nim kontakt. A w międzyczasie mogę robić zdjęcia.
Bardzo dużo mówię podczas robienia zdjęć. Zazwyczaj są to tylko proste rzeczy, proste słowa. Może to być „hello”, „very nice” lub coś w lokalnym języku. Zawsze staram się nauczyć kilku zwrotów, gdyż łamią one bariery i pomagają tworzyć dobrą atmosferę. Wchodzę w kontakt z ludźmi, staram się rozmawiać, czasem robię z siebie trochę wariata. Wszystko po to, żeby pozostawić po sobie jakiś ślad i może wspomnienie, a międzyczasie zrobić jakieś zdjęcia. Nie, że byli jacyś turyści, porobili zdjęcia i sobie poszli. Nie lubię być odbierany jako intruz z aparatem. To oczywiście zupełnie inaczej niż w Cardiff. Tam byłem niewidoczny. Bardzo rzadko z kimkolwiek rozmawiałem, ale tam była inna sytuacja.
fot. Maciej Dakowicz, Dhaka, Bangladesz
To podstawowa różnica między podejściem dokumentalnym, a moim. Brak tekstu. Brak informacji. Wszystko co potrzebne, zawarte w zdjęciu. Gdy chodzę po ulicach to nie notuję. Dla moich zdjęć nie jest istotne czym się zajmuje dany człowiek, czy ile ma lat.
Moja fotografia to reakcja na to co się dzieję. Co widzę przed sobą. To dla mnie najważniejsze. Dodatkowo taki Święty Graal to stopień skomplikowania, wieloplanowość. Dużo elementów. Gdy się uczyłem fotografowania godzinami przeglądałem olbrzymie ilości zdjęć na stronie agencji Magnum. Tam miałem swoich pierwszych mistrzów. Alex Webb, Harry Gruyaert, David Alan Harvey ale też i Steve McCurry. Nasiąkałem ich pracami gdy chodzi o kadr, kompozycję, światło, kolor. Co ciekawe zauważyłem, że robię prawie zawsze zdjęcia poziome. Myślę poziomem, tak kadruję. W poziomie mogę upakować więcej planów, elementów. Coś po lewej stronie, coś po prawej, coś w środku, coś w tle. I taka będzie właśnie ta nowa indyjska książka. Horyzontalne kadry, każdy na oddzielnej stronie. Gęste fotografie, gęste indyjskie życie. Dzięki Covid miałem okazję, by przejrzeć zdjęcia z Sonepur Meli jeszcze raz i przez to sięgnąłem do kadrów, które odpadły podczas pierwszej selekcji. Pandemia przytrzymała mnie w domu. Trudno. Powstanie za to dobra książka.
Fotograf, podróżnik i edukator. Ambasador marki Fujifilm i członek kolektywu UP Photographers. Autor albumu "Cardiff After Dark". Jego zdjęcia były nagradzane w konkursach i szeroko publikowane w mediach, pokazywane na wystawach i festiwalach fotografii. Od dziesięciu lat regularnie organizuje i prowadzi wyjazdowe warsztaty fotografii ulicznej, głównie w Azji.
Więcej zdjęć fotografa znajdziecie na stronie maciejdakowicz.com oraz na profilu @maciejdakowicz w serwisie Instagram.