Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
„Sonepur Mela” to druga, po głośnym „Cardiff After Dark”, książka Maćka Dakowicza. To wyjątkowo barwna opowieść o jednym z najbardziej niezwykłych hinduskich festiwali i największym targu zwierząt w tej części Azji. Jak tam trafił? I dlaczego wracał tam jeszcze siedem razy?
Sonepur Mela (hindi: सोनपुर मेला) to jedne z największych targów bydła w Azji. Odbywają się w indyjskim stanie Bihar, w małej wiosce Sonepur (Sonpur) niedaleko Patny. Targi rozpoczynają się w Kartik Purnima (dzień pełni księżyca) w listopadzie i trwają około miesiąca. To też religijne święto hinduskie, któremu towarzyszy rytualna kąpiel w rzece Gandak, w pobliżu jej ujścia do Gangesu. Obrzędy religijne trwają przez pierwszych kilka dni wydarzenia. Gdy pielgrzymi wracają do swoich miast i wsi, „Mela” przekształca się w wielki targ i park rozrywki.
Sprzedaje się tam w zasadzie wszystko: psy, wielbłądy, bawoły, konie, ptaki i drób. Obszar, który przyciąga największy tłum, to ten, w którym ustawiają się na sprzedaż słonie i nigdzie nie sprzedaje się ich równie dużo. Oprócz zwierząt oferowane są niezliczone towary i usługi, takie jak odzież, kosmetyki, elektronika a nawet samochody.
W parze z handlem - jak to często bywa - idzie oczywiście rozrywka. Panuje świąteczna, karnawałowa atmosfera” gigantyczne koła promowe, liczne przejażdżki, studnie śmierci, cyrki i spektakle, dające rozrywkę rodzinom, dzieciom, kobietom i mężczyznom. Całe wydarzenie trwa około miesiąca i przyciąga tysiące odwiedzających.
O Sonepur Mela dowiedziałem się chyba 2009 roku, gdy zaprzyjaźniony francuski fotograf - Claude Renault - zamieścił w serwisie Flickr zdjęcia ze swojej wizyty w tym miejscu rok wcześniej. Zdjęcia były naprawdę świetne, a impreza wydawała się zupełnie wyjątkowa: tłumy pielgrzymów w rzece i oczywiście słonie! Te zdjęcia sprawiły, że bardzo chciałem tam pojechać. Udało się już rok później.
Zacząłem oczywiście od researchu. Okazało się to trudniejsze niż myślałem. Szukałem informacji w Internecie, ale były zdawkowe, wszystko było raczej niejasne. To nie jest popularna impreza dla zagranicznych turystów. Trudnością okazało się nawet ustalenie gdzie dokładnie się odbywa, o noclegach czy jedzeniu nie wspominając. Wiedziałem kiedy się zaczyna, i że odbywa się we wsi Sonepur, niedaleko miasta Hajipur (po drugiej stronie Gangesu od Patny), w którym są podobno jakieś hotele. Musieliśmy improwizować.
Do Patny, stolicy stanu Bihar i najbliżej położonego dużego miasta, wraz z moimi kursantami (Mela od samego początku była jednym z ważniejszych punktów moich objazdowych warsztatów) pojechaliśmy nocnym pociągiem z Delhi. Zaczęło się nie najlepiej - podczas nocnej podróży trójka z nas bardzo się rozchorowała - jeden z serwowanych posiłków kompletnie nas rozłożył.
Z Patny do Hajipuru pojechaliśmy autorikszą złapaną na stacji. Po długich poszukiwaniach udało nam się w końcu znaleźć hotel otwarty na gości z zagranicy. Podobno najlepszy w mieście, niestety szybko stał się źródłem anegdot, niestety bardzo wielu. Resztę dnia, chorzy i zmęczeni spędziliśmy w łóżkach.
Następnego dnia, mimo choroby, postanowiliśmy ruszyć w poszukiwaniu oznak festiwalu. Nie musieliśmy - główna ulica była już pełna ludzi, to był niekończący się strumień ludzki zmierzający w jednym kierunku. Postanowiliśmy dołączyć do tego potoku, w nadziei, że zaprowadzi nas do celu.
Byłem tak osłabiony, że co kilkaset metrów musiałem robić przerwę by zebrać siły. Adrenalina i ciekawość wzięły jednak górę i po około 3 kilometrach marszu dotarliśmy do dużego mostu na rzece. Widać było już z niego tłumy ludzi po obu stronach rzeki. Wkrótce dołączyliśmy do nich, i odkrywaliśmy powoli „Melę”.
To było przeżycie. Wszystko było nowe. Tłumy! Pielgrzymów, a potem zwykłych ludzi - spragnionych rozrywek, wszechobecny hałas i kurz, rozmaite zwierzęta a wśród nich oczywiście słonie! Byliśmy jedynymi obcokrajowcami pośród tysięcy ludzi. Spędziliśmy tam tylko trzy dni, ale wydarzenie to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Czułem, że to miejsce ma duży fotograficzny potencjał, że muszę tam wrócić.
I rzeczywiście, już w kolejnym roku wróciłem z kolejną grupą. Był to dla nich pierwszy wyjazd do Indii więc „Mela” była skokiem na głęboką wodę. Tym razem wszystko było już prostsze - wiedziałam, gdzie się zatrzymać, gdzie zjeść, wiedziałem jak funkcjonuje „Mela”, co i gdzie fotografować. Bez przygód jednak się nie obyło.
Darowaliśmy sobie posiłek w nocnym pociągu do Patty, co i tak nie uchroniło to nas przed przygodami żołądkowymi. Tym razem zatrucie dopadło nas po pierwszej kolacji w lokalnej restauracji w pobliżu hotelu w Hajipur. Pierwszej nocy w hotelu zostałem też mocno pogryziony przez pluskwy w łóżku, musiałem zmienić pokój w środku nocy, w efekcie prawie nie spałem. Znowu niezły początek „Meli”...
Pamiętnym wydarzeniem było nasze zdjęcie w lokalnej gazecie – manager hotelu pokazał nam je pewnego ranka. Tego roku popularniejsze stały się telefony komórkowe z aparatami i odkryliśmy, że miejscowi bardzo lubią fotografować się z obcokrajowcami. Wtedy to było coś nowego. Tym razem spędziliśmy na festiwalu pięć dni i stamtąd ruszyliśmy do Varanasi.
W kolejnym roku podróżowałem tylko z jednym kursantem, co ciekawe Polakiem z USA. Znów pięć dni i tym razem już bez przykrych wpadek. Byliśmy tylko we dwoje, więc mogliśmy uczestniczyć w festiwalu zdecydowanie bardziej spontanicznie, nie musiałem pilnować grupy.
Każdy warsztatowy dzień kończy zazwyczaj wspólne omawianie zdjęć w hotelu – tym razem mogliśmy zostać na festiwalu dłużej i fotografować również po zmierzchu. Dzięki temu udało mi się odwiedzić po raz pierwszy nocne pokazy taneczne w teatrach, co otworzyło wiele nowych możliwości fotograficznych. Te tańce stały się ważną częścią projektu.
W kolejnych latach planowałem swoje warsztaty właśnie tak, by w listopadzie być w Indiach a „Mela” przerodziła się w projekt długoterminowy. Za każdym razem odwiedzałem ją bardziej świadomie, każdego roku starając się odkryć coś nowego, pokazać kolejne aspekty tej niezwykłej imprezy.
W marcu 2020 na świecie szalał Covid, a ja odwoływałem swoje wyjazdy warsztatowe jeden po drugi, począwszy od planowanego od dawna marcowego wyjazdu na Wielkanoc do Peru.
Uziemiony w domu zacząłem robić porządki w swoim archiwum fotograficznym. Wtedy wpadłem na pomysł wydania albumu. Od ukazania się Cardiff After Dark minęło juz prawie 10 lat, a będąc ciągle w podróży zwyczajnie nie miałem czasu aby skupić się na pracy na kolejną monografią.
Nic nie zapowiadało otwarcia granic, postanowiłem spróbować. Z Sonepur Mela miałem już naprawdę dużo materiału. Skupiłem się na tym temacie, przejrzałem je wszystkie po raz kolejny, by sprawdzić, czy można z nich ułożyć kompletną historię, obszerny album. Ogólną koncepcję miałem w głowie już od dawna. Od kilku lat systematycznie układałem i prezentowałem te zdjęcia na swojej stronie.
Wyodrębniłem kilka oddzielnych rozdziałów: obrzędy religijne, przygotowania, targ zwierząt, właściwa Mela, nocne pokazy taneczne, Mela po zmroku. Zapis chronologiczny, gdyż wydarzenie zaczyna się jako festiwal religijny w dniu pełni księżyca Kartik Purnima, by przemienić się w wielki targ i wesołe miasteczko.
Lubię klasyczne albumy fotograficzne. Takie, w których projekt albumu nie wychodzi na pierwszy plan i nie odciąga uwagi od samych zdjęć, gdzie zdjęcia prezentowane są przejrzyście. Nie lubię też pionowych albumów, w których poziome zdjęcia są przecięte na złączeniu stron.
Wiedziałem więc, że mój album ma być klasyczny i poziomy, tak by każde zdjęcie było w całości widoczne na każdej stronie. Takie były moje założenia, gdy skontaktowałem się w kwietniu 2020 z graficzką Kasią Kubicką, jedną z najlepszych projektantek książek w Polsce, bardzo doświadczoną w pracy nad albumami fotograficznymi. Kasia zgodziła się na współpracę i po jakimś czasie przedstawiła mi koncepcję książki, którą zaakceptowałem bez zastrzeżeń. I którą teraz z radością oddaję w Wasze ręce...