Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Czekanie, nie kojarzy się zazwyczaj pozytywnie. Myślimy o nim jako o "stracie czasu", o irytującej konieczności. Technologia próbuje od wielu lat coraz bardziej wyeliminować czekanie i ma w tym niezłe rezultaty. Aparaty cyfrowe błyskawicznie pokazują przed sekundą zrobione zdjęcia. Równie błyskawicznie, telefony komórkowe przesyłają te zdjęcia do internetu. Upływ czasu potrzebny aby powstało zdjęcie i aby zostało wywołane, większości z nas już nie dotyczy. Wszystko widzimy od razu. Dzieci, które fotografuje się aparatem na kliszę natychmiast podbiegają do fotografa próbując zobaczyć siebie na wyświetlaczu i odchodzą rozczarowane, uważając taki aparat za "nie prawdziwy", dziwny, upośledzony. Ale coś za coś. Rozwój technologii co prawda dał nam natychmiastowość rezultatu, ale pozbawił smaku czasu, cierpliwości, umięjętności czekania. Czyli odroczonej przyjemności, o której coraz częściej i głośniej mówi nauka. Bo okazuje się, że z czekania płynie dla naszych mózgów i ciał, a także dla naszej fotografii wiele korzyści.
Czekanie na zdjęcie - czyli niepewność i "niewiedzenie" tego, co naprawdę na kliszy czy matrycy się zarejstrowało, zarówno w sensie wywołania kliszy, wyschnięcia odbitki czy też czekania z oglądaniem do momentu, gdy przerzuci się zdjęcia z aparatu na komputer, jest przyzwoleniem na ewolucję fotografii w nas samych. Pozwalamy na to, aby pracowało w naszej pamięci i wyobraźni do momentem w którym je oglądamy. Jest jeszcze jeden etap, czyli czas między oglądaniem zrobionego zdjęcia, a decyzją o podzieleniu się nim z innymi. Pokazując zdjęcie innym tracimy wyłączność naszych osobistych, intymnych praw do fotografowanego momentu, bo od czasu gdy zdjęcie wrzucimy na bloga, facebooka, czy pokażemy na wystawie, także inni z tym momentem obcują. Przykładem takiego czekania czy odroczenia pokazania, jest cykl Gregory Crewdsona pt. "Fireflies", czyli "Świetliki".
W odróżnieniu od jego najbardziej znanych, wielkoformatowych i wyrafinowanych produkcyjnie jak i rozbudowanych postprodukcyjnie kinematograficznych obrazów, w których przedstawia enigmatyczne i niepokojące sceny z małomiasteczkowego amerykańskiego życia, "Fiereflies", to skromne formatem i jakością, nocne, czarno białe zdjęcia. Na tle nocnego wiejskiego pejzażu widać rozmazane świetlne ślady owadów. Zupełnie inna estetyka i zupełnie inna fotografia - zarówno w intencji jak i realizacji. Zdjęcia przywatne i intymne. Powstały prawie przypadkiem, bez koncepcji i bez zamiaru pokazania ich innym. Wzięły się z głęboko emocjonalnej potrzeby spowodowanej bardzo osobistym kryzysem. W 1996 roku rozpadło się pierwsze małżeństwo Crewdsona i aby się z tym uporać i odnaleźć na nowo spędził lato samotnie w domu letniskowym swoich rodziców w stanie Connecticut. Co noc wychodził z domu fotografować świetliki. Tak po prostu, aby zapełnić i pokonać ten samotny czas. Z góry wiedział, że zdjęcia będą nieostre i że długa ekspozycja rozmaże obraz lśniących owadów. Od fotografii nie oczekiwał niczego poza tym, aby była jego towarzyszem i terapią, aby pozwoliła mu na obcowanie z tym miejscem i czasem. I z tego powodu, przez wiele lat, gdy wracał do stykówek tych zdjęć, wykluczał ich pokazanie. Bo nie były dokładnie tym, jak zapamiętał ten czas. Bo były bardzo prywatne, inne, niezrozumiałe w kontekście jego powszechnie znanej twórczości. Więc trzymał je w ukryciu, nie wiedząc czy kiedykolwiek przyjdzie czas, aby je ujawnić. Czekał kilkanaście lat. Pokazał je dopiero niedawno, jako część wystawy "In a Lonely Place", która oprócz jego znanych zdjęć z cyklu "Beneath the Roses" zawiera najnowszy czarno-biały projekt pt "Sanctuary" o tym, co pozostało po słynnym studio filmowym Cinecitta w Rzymie. "Fireflies", stanowią trzecią część wystawy, spinając całość i wskazując na ważne źródło całej twórczości Crewdsona jakim jest doświadczenie miejsca i wiążące się z tym poczucie osamotnienia.
Gregory Crewdson "In a Lonely Place" - C/O Berlin, 2.7 - 4.9.201