Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Nigdy nie byłam na Islandii, i chyba nie będę. Islandia to po prostu nie jest mój kierunek. Nawet opowieści o tej niezwykłej, północnej wyspie i zachęty osób, w tym znajomej, która tam od kilku ładnych lat mieszka nie budzą we mnie na tyle silnego pragnienia aby się tam wybrać. I nie mam z tego powodu żadnego dyskomfortu. Mój brak chęci podróży tam nie oznacza jednak, że ten kraj mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie, uważam Islandię za miejsce ciekawe, niezwykłe, odległe, bez-drzewne, puste, ekstermalne światłem i przestrzenią, a także egzotyczną, post-Wikingową cywilizacją. Miejsce, które dostarcza odmiennych wrażeń i prowokuje zupełnie nieoczekiwany stan umysłu, niż nasz przeludniony i połączony gęstą siecią zależności kontynent. Na pewno zapoznanie się z Islandią poszerza horyzonty, otwiera w nas nowe postrzeganie, więc warto się jej przyjrzeć. A tak się złożyło, że bez konieczności podróżowania przyjrzeć się jej było można, bo w ciągu roku Isladnia przybyła dwukrotnie do Warszawy w formie fotograficznej - i to nie, jak to często bywa, uroczych widoczków, zazwyczaj towarzyszących promocji turystycznej, ale autentycznego świadectwa fotograficznego, w postaci projektów nie tylko oddających wygląd wyspy i jego mieszkańców, ale pozwalający na doświadczenie tego, czym dla obcokrajowców jest zetknięcie się z tym krajem. W fotograficzno-literackim projekcie grupy Sputnik, każdy z pięciorga fotografów współpracował z pisarzem nad wybranym przez siebie aspektem Islandii. Wyspa była dla nich czymś zupełnie nieznanym, gdyż wcześniej obszar ten wykraczał poza krąg ich zainteresowań. Na Islandię zawiodły ich parametry grantu, który pozwolił na realizacje zdjęć, książki i wystawy. Ale może to i lepiej, bo w ten sposób każdy z nich wyruszył do Islandii jako autentyczny turysta. Wybrane przez nich tematy okazały się popularnymi wśród obcokrajowców stereotypami o tym kraju: izolacja, woda, elfy, życie małych wiejskich osad, czy też, najbardziej turystyczny z turystycznych tematów - podróż samochodem wokół wyspy po przybrzeżnej, głównej i w zasadzie jedynej poważnej w tym kraju drodze, tak zwanej Highway 1. Podczas jednej, lub dwóch dość krótkich podróży i na skutek współpracy z pisarzami, wyobrażenia te ulegly skorygowaniu. Rezultatem jest projekt, w którym pięć fotografcznych głosów wykracza poza stereotypy pokazując co prawda zjawiska popularnie kojarzone z Islandią, ale w osobisty, indywidualny i fotograficznie wyrafinowany sposób.
Zupełnie inną fotograficzną przygodą stała się Islandia dla Roni Horn, której wystawę prezentowało Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie w czerwcu ubiegłego roku. Ta amerykańska artystka, spędziła w Islandii dużo czasu realizując projekty mówiące o współczesnej tożsamości, która często uwidacznia się właśnie w relacji z konkretnym, egzotycznym miejscem. Ta odległa i wyludniona wyspa, stała się dla artystki idealną antytezą jej rodzimego Nowego Jorku. Miejsce w którym można się przejrzeć jak w lustrze w ogromnej, płaskiej przestrzeni, niezwykłym, wyludnionym krajobrazie i odmienności codziennej kultury. Roni Horn używa fotografii w kontekście konceptualnym, a nie tylko dokumentalnym. Jej prace nie są fotografiami z podróży. Są osadzone w miejscu i na nim skupione w sposób badawczy, wręcz medytacyjny. W projekcie "Jesteś pogodą" artystka wielokrotnie portretuje tą samą kobietę zanurzoną po szyję w gorących źródłach - czasem w słoneczny dzień, czasem pochmurny lub mglisty. Widzimy więc ciągle ten sam kadr tej samej twarzy, w powtarzającej się sytuacji, ale subtelne zróżnicowanie mimiki i zmieniające się warunki atmosferyczne tworzą konsekwentą i wyrazistą narrację wskazującą na relację między miejscem, czasem, światłem, wodą i zanurzoną w niej osobą. Obserwujemy jak osobowość reaguje na krajobraz i jak krajobraz współtworzy osobowość. W subtelny i bardzo klarowny sposób islandzkie projekty Roni Horn ujawniają i przybliżają specyfikę tego miejsca i jego oddziaływania na człowieka.
Obydwie wystawy, każda na swój stały się dla mnie podróżą do Islandii, która zupełnie zaspokoiła moją ciekawość tego kraju. Szczególnie, jeśli dodam do tego dwa wcześniej widziane filmy Fridrika Thor Fridrikssona. Niepowtarzalny "Cold Fever" opowiadający o młodym Japończyku, który jedzie do Islandii aby ukoić dusze rodziców, którzy zginęli tam w czasie turystycznej wycieczki. Oraz rozgrywający się w Reykjaviku film o współczesnych rybakach "White Whales". Obydwa filmy gorąco polecam. Nie tylko dlatego, że Friedriksson jest rodowitym islandczykiem, ale przede wszystkim dlatego, że z fantastycznym poczuciem humoru opowiada o niezwykle ekscentrycznej, współczesnej rzeczywistości swojego kraju. Zarówno tej turystycznej, jak i tej codziennej miejskiej.