Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
czy istnieje życie poza siecią?
Poprzedni felieton skończyłem zdaniem o odbitce. Życie napisało jego ciekawy dalszy ciąg. A nawet dwa. Napisał do mnie bowiem jeden z czytelników, pytając gdzie w sieci można obejrzeć więcej moich zdjęć. Cóż, odpisałem, nigdzie. Nie mam bowiem własnej strony internetowej ani profilu na twarzoksiążce. Nie jestem aż tak stary, by ich nie mieć. Wiem jak się włącza komputer i wiele różnych innych rzeczy. Mam nawet Lightrooma i w ogóle.
Brak moich zdjęć w sieci to kwestia wyboru. Po pierwsze - najdoskonalszą formą fotografii jest dla mnie odbitka. Odbitka zrobiona moimi rękami. Wymęczona w ciemni w pocie i znoju, suszona przez długie godziny w najzimniejszym dostępnym pomieszczeniu, oprawiana - z narażeniem opuszek palców - na kuchennym stole. Oczywiście takie podejście oddala ode mnie światową sławę. Ale... Tu dochodzimy do kolejnego ważnego pytania: po co w ogóle uprawiamy fotografię? Odpowiedzi jest tyle ile osób z aparatem. Jedni chcą na zdjęciach zarabiać, inni potrzebują ich do swojej pracy. Jeszcze inni - upamiętniają ważne chwile ze swojego życia. Dla mnie fotografia jest raczej elementem terapii. Gdybym nie robił zdjęć, siedziałbym już teraz pewnie w kolejce do przeszczepu wątroby. A tak, wracam z pracy i mogę się zamknąć w ciemni sam na sam ze stresem, albo wyjść z aparatem na długi spacer. Tak przynajmniej było na początku. Teraz oczywiście mam wiele obowiązków stricte fotograficznych. Ale nigdy nie zapominam dlaczego robię zdjęcia. Jaki to szczęśliwy zbieg okoliczności, że księgarnia, do której musiałem zaglądać w trakcie studiów leży tuż obok siedziby Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego. Zamiast do księgarni wchodziłem do galerii i tak wsiąkłem w fotografię, To na Piotrkowskiej 102 nauczyłem się szanować zdjęcia. I wysiłek jaki ktoś wkłada w ich zrobienie. No właśnie, "towarzystwo" to kolejna ważna kwestia. Fotografując myślę raczej o swoich znajomych, którym pokażę zdjęcia z bliska. Prezentacja nowych odbitek jest częścią jakiegoś spotkania, tematem jakiejś rozmowy, okazją do wysłuchania rzeczowej krytyki. Widzom moich zdjęć mogę spojrzeć w oczy. Obserwuję też ich pozawerbalne reakcje na moje kadry. W żaden sposób nie da się tego porównać ze wrzuceniem zdjęć do sieci. Z całym szacunkiem dla odbiorców internetu.
Zresztą pokazywanie własnych zdjęć to duży problem również i dla innych osób. Moja ulubiona autorka bloga (czy może autorka ulubionego bloga :-) przestała ostatnio wklejać zdjęcia do wpisów. Jeśli dobrze rozumiem jej pokrętne tłumaczenia wynika to z buntu wobec dzisiejszego internetu, w którym codziennie pojawia się miliard nowych kadrów. Wstyd jej za cudze słabe zdjęcia. Cóż. Żyjemy w wolnym kraju. Ale żałuję, bo mogłaby nawet prześcignąć Najlepszy Blog Roku...
Dzisiejszy internet rzeczywiście wymaga stałego oceniania cudzych prac, wpisywania opinii, wystawiania stopni. Nawet jeśli człowieka nie interesuje zdanie innych - i tak się na nie natknie. Nawet jeśli lubię swoje zdjęcia i tak świat próbuje je zohydzić. Jedynym sposobem obrony jest rzeczywiście zachowanie ich dla siebie.
Lubię odbitki również ze względu na ich fizyczność. Mają swój ciężar, grubość, fakturę powierzchni, zapach. Każda ma jakąś historię. Nawet jeśli mają zagięte rogi i są nierówno wysuszone świadczy to o wydarzeniach, które przeszły i rzemieślniczych umiejętnościach ich autora.
W moim bloku umarła ostatnio jedna pani. Nie znałem jej chyba osobiście. Nazwisko na klepsydrze nic mi nie mówiło. Spadkobiercy ochoczo zabrali się do oczyszczania mieszkania. Bez żadnej refleksji zaczęli wyrzucać wszystko, co znaleźli. Do blokowego śmietnika trafiło całe wyposażenie domu. Wszystkie po niej pamiątki. A musiała być ciekawą osobą. Kto dziś trzyma jeszcze powiązane tasiemką stare roczniki "Tygodnika Powszechnego". W latach osiemdziesiątych ich czytanie wymagało sporej odwagi. Kto docenia piękno peerelowskiej ceramiki z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych malowanej w abstrakcyjne wzory? Szczerze mówiąc, kiedy tak patrzyłem na te wyrzucone rzeczy zrobiło mi się bardzo smutno. Kiedy moi sąsiedzi spali, zszedłem na dół i zabrałem do domu jedno z wyrzuconych zdjęć. Przepiękną - choć troszkę naiwną w formie i treści - pozowaną "reprodukcję" jakiegoś świętego obrazu z madonną i aniołkami. Oddałem ją do renowacji a potem powieszę na ścianie. Bo tam jej miejsce. Patrzyła sobie na nią moja sąsiadka, ciesząc się że ma takie ładne zdjęcie. Teraz będę na nią patrzeć ja.
I zastanawiam teraz co się dzieje kiedy umiera ktoś, kto wszystkie zdjęcia ma wgrane na komputer. Przyjeżdża kochany spadkobierca i zacierając ręce formatuje dysk, bo przecież za komputer też się dostanie parę groszy... i tyle. Może dlatego wolę mieć odbitki. Staram się je robić zgodnie ze standardami archiwalnymi. Wytrzymają sto lat. Rozdam je kiedyś znajomym i przynajmniej coś po mnie zostanie, kiedy dostanę zawału w pracy