Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
Dlaczego warto uczyć się na cudzych błędach
Poprzedni felieton nie wzbudził entuzjazmu P.T. Czytelników. Dobrze, że kontaktują się Państwo ze mną listownie a nie przez komentarze pod tekstem. Bo musiałbym chyba - paląc się ze wstydu - zniknąć z łamów Fotopolis...
Cóż. Niewielu urodzonych artystów może pogodzić się z nieodwołalną dominacją fizyki nad swoim życiem i twórczością. Myślę jednak, że - wcześniej czy później - każdy odczuje jej ciężar na swoich barkach. Zwłaszcza, kiedy oglądając swoje zdjęcia zacznie zastanawiać się nad możliwymi drogami ich poprawy. Bo - wcześniej czy później - każdy przecież chce osiągnąć wyższy poziom fotograficznego wtajemniczenia. I tu dochodzimy do kolejnej ważnej kwestii. Do czego mianowicie przydaje nam się talent? I co można z nim zrobić?
Nie da się ukryć, że fotografia staje się hobby osób, którym zależy. Zależy na robieniu dobrych zdjęć. Chcą mieć zdjęcia jak najlepsze, bo widzą wokół siebie więcej. Więcej niż klasyczni "zjadacze chleba". Dostrzegają wokół siebie potencjalnie ciekawe kadry. To właśnie nazywam (nie tylko na potrzeby tego felietonu) talentem do fotografii. Bo umiejętność widzenia ciekawych zdjęć, które czekają nas gotowe by je fotografować, niewątpliwie jest talentem. Trzeba za niego dziękować nieustannie. Ale też trzeba na niego chuchać i dbać o jego rozwój.
Każdy z nas pewnie boleśnie odczuł różnicę między zdjęciem, jakie sobie ułożył w myślach a tym, co zobaczył na ekranie komputera po powrocie do domu. To właśnie różnica między talentem a umiejętnością jego wykorzystania. Na początku wystarcza kupno lepszego aparatu, jaśniejszego obiektywu, wygodniejszej torby. Potem jednak dochodzi się do ściany. Zdjęcia są poprawne technicznie, ale nie widać w nich głębszej idei. Niby jesteśmy fotografami, ale nikt nie nazywa nas fotografikami. Nikt nie mówi o spójności naszego dzieła ani nie omawia wartości stricte artystycznych naszych prac. Kupno kolejnego - jeszcze droższego w niczym już nie pomaga. Wielu mówi wtedy o wypaleniu. Albo o braku natchnienia. Albo zaczyna zajmować się videofilmowaniem - głosząc wszem i wobec koniec klasycznej fotografii.
Moim zdaniem wtedy właśnie trzeba pomyśleć o pracy nad talentem. Nie wystarczy się rozglądać. Trzeba mu stale podsuwać nowe widoki. Trzeba rozszerzać horyzonty - te rzeczywiste i te umysłowe. Trzeba zająć się innym rodzajem fotografii. Spróbować diametralnie zmienić stosowaną technologię zdjęciową. Poszukać zupełnie nowych tematów. Tylko w ten sposób utrzymamy swoje szare komórki na odpowiednim poziomie aktywności. Troska o stałe doskonalenie swojego sposobu postrzegania świata jest właśnie cechą odróżniającą wiecznych amatorów od fotografów odnoszących sukces (nawet jeśli chodzi o sukces na poziomie wewnątrzrodzinnym). Jeżeli stale będziemy zaskakiwać siebie i swoich widzów, mamy szanse na wywoływanie swoimi zdjęciami reakcji.
Stałe zmiany są - na pierwszy rzut oka - zaprzeczeniem czegoś, co nazywamy "stylem". Jeśli się jednak głębiej zastanowić jest odwrotnie. Stylem w fotografii nazywa się - trudną do dokładnego zdefiniowania - mieszankę sposobu fotografowania, wyboru motywów i procedury obróbki zdjęć. ich efektem jest, mniej lub bardziej charakterystyczny, nastrój fotografii. Zmieniając motywy i doskonaląc sposób obróbki zdjęć wcale nie musimy zmieniać stylu. Możemy za to go pogłębić. Sprawić, że zdjęcia będą wywierać na widzach jeszcze mocniejsze wrażenie.
Talent, o którym wspomniałem wyżej, to naprawdę cenna rzecz. Jeśli nauczymy się robić zdjęcia oddające to, co widzimy oczyma duszy - mamy szczęście. Nie można jednak sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Spoczywając na laurach - umieramy. I tu właśnie chcę odnieść się do tytułowego bohatera tego tekstu. W swojej kolekcji mam czarny krążek zatytułowany "Regatta de Blanc". Oryginał z 1979 roku. Pierwszą płytą CD jaką kupiłem był "The Dream of the Blue Turtles". Moim zdaniem "Bring on the Night" to jeden z najlepszych przykładów połączenia popu z prawdziwym jazzem. Piszę to, żeby pokazać moje głębokie przywiązanie do Stinga. Przywiązanie, które ostatnio jest poddawane coraz trudniejszym próbom. Ostatnią płytę ze świeżą, napisaną przez siebie muzyką wydał ponad siedem lat temu. Potem zajął się odtwarzaniem cudzych utworów albo udziwnianiem swoich starych kawałków. Ostatnie próby pokazania starych piosenek w symfonicznych interpretacjach są wyłącznie próbą zdyskontowania ich popularności w duchu teorii inżyniera Mamonia mówiącego, że lubi tylko te piosenki, które zna. Ja wiem, że to niezłe utwory. I wiem, że na poznańskim koncercie wszyscy bawili się doskonale. Ale czy to naprawdę wystarczy? Szkoda, że Sting nawet nie chciał spojrzeć na nie z innego kąta. Szkoda, że nie pokazał ich z innej perspektywy. Zamiast poprosić o współpracę Vincenta Mendozę czy Carlosa Franzettiego, wolał poprosić o zrobienie aranży jakiegoś kolesia z zespołu. Zamiast płyty, która mogła być genialna powstała kolorowanka oparta o stare rysunki. Jak można było odpisać - co do nuty - solówkę Brandforda Marsalisa i kazać ją odtwarzać da capo al fine na tle łzawo-patetycznego podkładu? Poza tym - wszyscy przecież wiemy, że ma talent do prostych kawałków...
Czy ma to coś wspólnego z fotografią? Nie. Ale za to dokładnie ilustruje moje podejście do walki o swój talent. Nie można rozmieniać go na drobne w żadnej dziedzinie sztuki i na żadnym poziomie popularności.
Brett Weston napisał "Photography is 90% sheer, brutal drudgery. The other 10% is inspiration". Kiedyś myślałem, że chodzi mu wyłącznie o technikę fotograficzną i walkę ze sprzętem. Teraz myślę, że mówił również o pracy nad sobą. Czego i Państwu życzę