Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
HANNA MARIA GIZA: Co może skłonić kogoś, kto urodził się i mieszkał w Wielkiej Brytanii, do tego, żeby został w takim kraju jak Polska?
CHRIS NIEDENTHAL: Ja to zrobiłem bardzo dawno temu.
HMG: Tym bardziej.
CN: Wtedy wielu moich znajomych w Polsce uważało, że jestem istnym ufoludkiem, wariatem, bo wszyscy stąd chcieli wyjechać, a ja akurat chciałem tutaj być. Zawsze - choć nieświadomie - szedłem pod prąd. A poza tym wyczułem tu bratnie dusze. Urodziłem się w polskiej rodzinie i więcej przyjaźni i serca znalazłem właśnie u Polaków. I to był wystarczający powód, żeby tu zostać.
HMG: Nie bał się pan żyć w takim kraju, jakim Polska była wówczas? To były lata siedemdziesiąte?
CN: To prawda, ale ja się nie bałem tamtych czasów, bo byłem młody, niedoświadczony i naiwny - to taka idealna kombinacja, żeby robić, co się chce.
HMG: Nigdy pan nie żałował swojej decyzji?
CN: Nie, nigdy. W tym czasie byłem także przez sześć lat w Wiedniu, po czym tak samo szybko i z chęcią wróciłem do Polski. Nie wahałem się ani przez sekundę i nie żałuję tych decyzji.
HMG: Czy fotograficzna pasja zrodziła się dopiero w Polsce?
CN: O nie. Ja złapałem tego bakcyla, mając jedenaście lat, kiedy dostałem pierwszy aparat. Później studiowałem fotografię w Londynie, a po studiach zacząłem pracować w małej agencji fotograficznej. Ale cały czas ciągnęło mnie do Polski. Pracowałem w tej agencji bodajże pół roku, a potem zwinąłem, co miałem zwinąć, i przyjechałem tutaj. Choć myślałem wtedy, że przyjeżdżam tylko na parę miesięcy, żeby zobaczyć, jak tu jest. Parę miesięcy zamieniło się na kilkadziesiąt lat.
HMG: Czas Apokalipsy i transporter opancerzony pod kinem Moskwa - to chyba najsłynniejsze zdjęcie stanu wojennego. Gdyby pan nie wybrał Polski z całą jej ówczesną rzeczywistością, to świat nie zobaczyłby tego zdjęcia.
CN: Tak się złożyło, że właśnie ja je zrobiłem. Myślę jednak, że gdybym to nie był ja, zrobiłby je ktoś inny. Ale tego nikt nie wie.
HMG: Trzeba się znaleźć we właściwym momencie na właściwym miejscu. Skąd pan to zdjęcie zrobił?
CN: Musiałem szybko znaleźć miejsce - gdzieś naprzeciwko kina Moskwa oczywiście - z dostępem do jakiegoś okna, bo na ulicy w pierwszych dniach stanu wojennego nie można było robić żadnych zdjęć. Żołnierze, którzy byli wszędzie, zwinęliby mnie momentalnie. Z Piotrem Jaxą, polskim kolegą, i z amerykańskim fotoreporterem jechaliśmy wówczas samochodem, prowadzonym przez mojego szwagra, Rakowiecką w stronę kina Moskwa. I w pewnym momencie zobaczyłem, co się przede mną dzieje. Widziałem z samochodu, że przed nami na skrzyżowaniu kieruje ruchem żołnierz. Obok stał wóz opancerzony. Spojrzałem dalej i zobaczyłem, jaki film grają, bo na kinie wisiał ogromny transparent z tytułem Czas Apokalipsy. A więc zdjęcie jest moje w tym sensie, że ja to wszystko zauważyłem, bo siedziałem z przodu obok kierowcy, skojarzyłem symbolikę tego obrazu i powiedziałem: "Musimy stanąć i to sfotografować". Banalne, prawda? Znaleźliśmy więc klatkę schodową w budynku naprzeciwko kina. Na szczęście nie było wtedy jeszcze domofonów i nie musieliśmy prosić o pozwolenie, żeby wejść do budynku. Po prostu weszliśmy po schodach na drugie czy trzecie piętro, uchyliliśmy okno i stamtąd szybko robiliśmy zdjęcia tak, żeby nikt nas nie zauważył. Obiektywy odbijają jednak światło, a błysk na szkle mógłby zwrócić uwagę żołnierzy stojących naprzeciwko. Trzeba więc było cofnąć się i fotografować z głębi klatki schodowej. Oczywiście strach towarzyszył nam na każdym kroku, ale ważniejsze było, że znaleźliśmy klatkę schodową z oknem i w ten prozaiczny sposób udało się zrobić to zdjęcie.
HMG: Czy panowie mieli w obiektywie ten sam kadr, czy też każdy fotografował co innego?
CN: Wszyscy robiliśmy to samo ujęcie, z tym że ja fotografowałem dla "Newsweeka", a Amerykanin dla konkurencji, czyli dla "Time'a". To najgorsza sytuacja, jaka może się zdarzyć: fotografować dla dwóch konkurencyjnych pism. Ale w chwilach zagrożenia pracowaliśmy razem, bo czuliśmy się raźniej.
HMG: Mimo wszystko to pan jest autorem pomysłu.
CN: Tak, ale jednak razem robiliśmy to zdjęcie. On dla "Time'a", ja dla "Newsweeka". Akurat w Polsce popularność zyskało moje, ale na świecie jest też i tamto.
HMG: Zdjęcie istnieje, choć w Warszawie nie ma już kina Moskwa. Gdyby nie to zdjęcie, za parę lat byłaby to zupełnie zapomniana historia: czołgi na ulicach Warszawy, a na kinie Moskwa wielki napis Czas Apokalipsy, reklamujący film. Na tym polega potęga fotografii.
CN: Taka jest potęga dokumentu, zwykle jednak doceniamy to po czasie. Trochę szkoda tego kina, mogli go chyba zostawić, nawet z tą nazwą, żeby coś zostało z tamtych czasów. Ale komercja oczywiście robi swoje - i zburzyli. Kiedy siedzę w kawiarni w tym samym miejscu, gdzie wtedy były kamienne lwy, przeszywa mnie mały dreszczyk, bo to miejsce jest dla mnie trochę święte.
HMG: Robił pan także zdjęcia podczas strajków w Stoczni Gdańskiej. Czy jako fotoreporter interesował się pan polityką?
CN: Ten strajk w Gdańsku to był mój chrzest bojowy. Tym bardziej że wtedy nie interesowałem się zbytnio tak zwanymi zdjęciami politycznymi. Chociaż moja praca przy pierwszej pielgrzymce Papieża do Polski była już właściwie polityczna.
HMG: Późniejsze polityczne zdjęcia to Stocznia Gdańska?
CN: Tak, bo kiedy Papież wyjechał, wtedy Polska rozpoczęła ten niesamowity bieg ku wolności. Rok później zaczął się strajk w Gdańsku i ja się tam znalazłem. Wtedy już się trochę bałem. To był dopiero drugi dzień strajku, a ja byłem właściwie pierwszą osobą z prasy zagranicznej - oprócz angielskiego dziennikarza Michaela Dobbsa - w Stoczni Gdańskiej. Mieliśmy duszę na ramieniu, kiedy nas nie chcieli wpuścić, bo strajkujący stoczniowcy sami jeszcze nie wiedzieli, co się dzieje, i nie znali swojej siły. Wówczas obcokrajowiec przebywający bez zezwolenia w obiekcie przemysłowym był dla nich czymś niewyobrażalnym. Im to groziło więzieniem, a nam deportacją albo i czymś gorszym. Baliśmy się więc wszyscy, baliśmy się siebie nawzajem. Stoczniowcy nas, a my ich. Ale właśnie dlatego odczułem dreszczyk nieznanej dotąd przygody. To było dla mnie pierwsze bardzo ważne i wielkie doświadczenie w prawdziwej fotografii prasowej. Wiedziałem jednak, że muszę wejść, muszę zrobić zdjęcia, wydostać się stamtąd i dostarczyć je do redakcji.
HMG: Co fotografował pan w stoczni?
CN: Tego dnia bardzo mało. Angielskiemu dziennikarzowi stoczniowcy powiedzieli po jakimś czasie, że jego wpuszczą, natomiast fotografa, czyli mnie - nie. Potem pozwolili mi wejść, ale nie fotografować - co dla fotografa, który czuje, że coś ważnego się dzieje, było czymś strasznym. Obiecałem, że nie będę robił zdjęć, i wszedłem, ale nie wytrzymałem i złamałem obietnicę. Niewiele jednak mogłem zrobić. Byłem wprawdzie przy tym długim stole w sali BHP, siedziałem przy Wałęsie, ale nie wiedziałem, kto to jest. Po prostu był jakiś pan Wałęsa, siedziałem obok niego i tłumaczyłem angielskiemu dziennikarzowi, co się dzieje. Nikt nie chciał, żebym fotografował. Dla mnie zresztą najważniejsza była Anna Walentynowicz, bo przez nią strajk się zaczął, zapytałem więc, czy mogę zrobić jej zdjęcie, a ona powiedziała krótko: "Absolutnie nie". Trochę jednak zrobiłem zdjęć przy tym stole. Wałęsy tego pierwszego dnia nie sfotografowałem. Czułem, że to jest ktoś ważny, ale cały czas myślałem bardziej o Walentynowicz.
A potem wyszedłem ze stoczni, żeby sfotografować coś z zewnątrz, i zaczęły się kłopoty ze służbami. Trudno powiedzieć, kim oni byli, wciągnęli mnie do budki strażniczej i właściwie zaaresztowali. Nie wiem, po czyjej byli stronie. Chyba oni sami też nie wiedzieli. Nie wiedzieli także, po której stronie byłem ja. Dzwonili wszędzie, nawet do Warszawy, w końcu mnie puścili, ale to trwało kilka godzin. Wokół mnie przewalała się historia świata, a ja siedziałem zamknięty w budce strażników.
Pierwsza okładka w "Newsweeku" z tego strajku była moja. Kiepskie zdjęcie, bo zrobione z ukrycia, ale redakcja nie miała żadnego innego materiału. "Newsweek" dostał je natychmiast po moim powrocie do Warszawy. Wysłałem fotografię do Ameryki przez kogoś, tak aby zdążyli wykorzystać ją w najbliższym numerze. Ale oni chyba sami nie bardzo orientowali się, co się dzieje w Polsce, i wstrzymali moje zdjęcie przez tydzień. Ukazało się dopiero wtedy, kiedy konkurencyjne pisma miały już inne fotografie. Szkoda, że nie zamieścili go tydzień wcześniej, bo mieliby materiał absolutnie ekskluzywny. Zrobiłem je z góry, z bloku mieszkalnego, gdzie podobno Rosjanie prowadzili swoje interesy, naprzeciwko bramy głównej Stoczni Gdańskiej, na której widniał napis: "Stocznia im. Lenina".
HMG: Na bramie są już kwiaty.
CN: Tak, są, ale na razie tylko trochę. I nie ma jeszcze portretu Papieża, przykręcili go do bramy trochę później. Na tym zdjęciu jakiś młody stoczniowiec już z opaską na rękawie rozmawia z rodzinami, z ludźmi, którzy stoją przed bramą i chcą się dowiedzieć, co się dzieje w środku. To jest bardzo proste zdjęcie, ale o znaczeniu symbolicznym, bo strajk trwał dopiero drugi dzień i nikt jeszcze nie wiedział, czym to grozi, o co chodzi i jak się to skończy.
Całą rozmowę znajdziemy w książce "Artyści mówią. Wywiady z mistrzami fotografii" Wydawnictwa Rosikon Press