Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
HANNA MARIA GIZA: Nie lubi pan pracować w tłumie, nie lubi tłumu fotografów wokół siebie, woli być sam na sam z bohaterem swoich zdjęć. A jednak pojechał pan do Afganistanu, tam, gdzie był tłum fotoreporterów z całego świata, gdzie mężczyźni pojechali być może się sprawdzić, fotografować wojnę albo to, co po tej wojnie zostało.
ŁUKASZ TRZCIŃSKI: Ale tak było i tym razem. Podobnie jak w przypadku mojej pracy wokół drugiej intifady, tak i w przypadku Afganistanu, kiedy jechałem tam pierwszy raz, ten obszar był w ogóle poza zainteresowaniem mediów. Może dwóch, trzech fotografów pojawiło się tam w tym czasie, każdy miał konkretny koncept na działanie. Gdzieś tam, w którymś momencie spotykaliśmy się przy pracy. Zresztą było to w lipcu, dwa miesiące przed atakiem na World Trade Center. Fotografowałem uchodźców afgańskich w Pakistanie; od ponad dwudziestu lat tworzyli bardzo liczną grupę, sięgającą w 2001 roku prawie 3,5 miliona osób. Ludzie setkami umierali codziennie w obozach, a świat miał to w dupie. Musiało zginąć trzy tysiące osób z rejonu cywilizowanego, żeby ktoś zwrócił uwagę na te trzy miliony.
HMG: Ludzie bez ziemi, ludzie bez swojego miejsca na świecie przyciągnęli pana?
ŁT: Intrygował mnie w ogóle Afganistan jako kraj targany ciągłymi wojnami i jego mieszkańcy, którzy stworzyli zupełnie nową, w pełni samowystarczalną społeczność w kraju sąsiednim.
HMG: I co pan chciał pokazać? Oni jednak nie poddają się tak łatwo komuś z zewnątrz, obcemu, który przyjeżdza z aparatem fotograficznym i wdziera się w ich życie, zamknięte w innej kulturze, w innej tradycji.
ŁT: Działanie w takiej przestrzeni wymaga wielkiej delikatności, mój przewodnik, młody chłopak z obozu Nasir Bagh mało nie został zlinczowany za wysługiwanie się "krzyżowcowi", gdy pod jego chatą zgromadził się tłum pod przewodnictwem radykalnego mułły. Jednocześnie, jeśli coś złego spotyka lokalnych mieszkańców ze strony świata zachodniego, to pierwszy napotkany "biały" uosabia całe zło zachodniej cywilizacji. Kilka razy pojawiałem się pierwszy w miejscach nalotów amerykańskich - prawie zawsze kończyło się to sytuacją bliską linczu. Nikt nie myślał o tym, że ten białas chce to, co się stało, pokazać światu, po prostu był przedstawicielem tej zepsutej jego części, przez którą to się stało.
HMG: Jest takie zdjęcie, za które otrzymał pan nagrodę - jedno z wielu , bo nagród było wiele - zdjęcie Afgańczyka, który podnosi z ziemi zwłoki swojego sześciomiesięcznego wnuka zawinięte w jakiś biały materiał, w jakieś płótno, żeby go pochować. Jak to możliwe, że pan, obcy człowiek, został dopuszczony do takiej intymności?
ŁT: W takich sytuacjach, zanim podniosę aparat, zawsze staram się o jak największą akceptację ze strony moich bohaterów. Poza tym klucz jest prosty - szacunek do ludzi. Jestem zainteresowany ich problemem, staram się wytłumaczyć, że fotografią, swoją obecnością i dalszym przekazywaniem tych obrazów chcę spróbować zmienić coś w ich rzeczywistości. I zazwyczaj to wystarcza, żeby przełamać barierę, aczkolwiek pojawia się pewien dyskomfort w następnych dniach współuczestniczenia w życiu tych osób, dlatego że oni, będąc w sytuacji krytycznej, oczekują, że obecność dziennikarza, fotografa przyniesie diametralną zmianę natychmiast, już w dniu następnym. To rzecz jasna nie następuje, ci ludzie są bardzo zawiedzeni, i to boli. Kiedy pojawiłem się w obozach uchodźców afgańskich w Pakistanie, lato było bardzo gorące, sytuacja uchodźców nie interesowała społeczności ogólnoświatowej, tak że wszelka pomoc docierała tam niezwykle rzadko i bardzo wzrosła śmiertelność, zwłaszcza wśród nowo przybyłych. Poznałem rodzinę, która przybyła do obozu Dżalozaj bodajże cztery dni wcześniej i najmłodszy uchodźca z tej rodziny, sześciomiesięczny chłopiec, umarł właśnie na dyzenterię. Poza poczuciem beznadziejności sytuacji w ogóle nie miałem świadomości - kto ją wtedy miał - że dojdzie do konfliktu zbrojnego, takiego rozwiązania ich problemu. To był taki mój etap misyjny, wierzyłem jeszcze, że swoją pracą mogę coś dla tych ludzi zrobić, chciałem przybliżyć i naświetlić ich sytuację, podetknąć pod nos czytelnikom gazet z lepszego świata, w jakikolwiek sposób może poruszyć, dotrzeć do kręgów osób, które mogłyby odmienić tragiczny los. Dlatego też, poza przygotowywaniem studium tej uchodźczej społeczności, poza pracą w najstarszym, liczącym prawie dwadzieścia lat obozie Nasir Bagh, który przypominał wtedy gliniane miasteczko z własną infrastrukturą - mocno interesowałem się obozami dla nowo przybyłych, jak wcześniej wymieniony Dżalozaj, gdzie niemalże pod gołym niebem, pod lichymi płachetkami koczowało naraz około stu tysięcy osób. Właśnie z tego najstarszego obozu pochodzi fotografia, która jest obrazem ponadczasowym, dla mnie kwintesencją afgańskiej duszy. Przedstawia chłopca skaczącego z akweduktu biegnącego nad jednym z targowisk w obozie Nasir Bagh. Nieobliczalność postępku tego chłopaka, który spacerując po konstrukcji akweduktu, nagle zdecydował się na skok w bok, na głowę do wody, jest symptomatyczna dla całego narodu... Afgańczycy są nieprzewidywalni.
Są też fotografie z kolejnego, zupełnie zapomnianego przez organizacje pomocowe obozowiska dla nowo przybyłych, Akora Khattak, gdzie ludzie właściwie nie mają się pod czym schronić, łatali skrawki folii, jakichś toreb, jakichś fragmentów, byle osłonić głowy. W materiale są też fotografie z madras, które funkcjonują w każdym z tych obozów. To szkoły religijne, gdzie młodzi chłopcy uczą się na pamięć Koranu, w przeważającej większości prowadzone przez nawiedzonych mułłów - to wylęgarnie talibów.
Podczas pracy w Pakistanie starałem się cały czas o wizę afgańską, talibską. Po kilku tygodniach i wielu podejściach uzyskałem ją, także miałem jeszcze okazję odwiedzić Afganistan za rządów talibów. Dostałem wizę tylko na pobyt w Kabulu, tam też spędziłem prawie tydzień. I po wybuchu konfliktu, po ataku na World Trade Center, interesował mnie rozwój sytuacji, powracanie do względnej normalności w kraju, który widziałem wcześniej, za reżimu, trafiłem więc tego roku do Afganistanu jeszcze kilkakrotnie.
HMG: Czy warto narażać życie dla kilku dobrych zdjęć?
ŁT: Chyba nie ma takiej sytuacji fotograficznej dla której warto poświęcić życie, aczkolwiek na terytorium konfliktu nie sposób przewidzieć, co może zdarzyć się za chwilę w zupełnie nieoczekiwanym kontekście, niekoniecznie konfrontacji zbrojnej. Najlepszym przykładem jest właśnie konflikt w Afganistanie, gdzie w ciągu pierwszych tygodni zginęło prawie piętnastu dziennikarzy i właściwie żaden z nich w chwili bezpośredniej relacji zbrojnej.
Całą rozmowę znajdziemy w książce "Artyści mówią. Wywiady z mistrzami fotografii" Wydawnictwa Rosikon Press