Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
Zoomy szerokokątne nie są grupą szczególnie popularnych obiektywów. Znaczna część fotografujących lustrzankami uważa, że małoobrazkowa ogniskowa 28 mm, którą mają w swoich standardowych zoomach, to maksimum czego potrzebują. Innym czasem brakuje naprawdę szerokiego spojrzenia, lecz zniechęcają ich zniekształcenia bardzo często widoczne na zdjęciach z szerokokątnej optyki. Są jednak pewne grupy fotografujących, którym krótkie ogniskowe wydają się niezbędne. Należą do nich przede wszystkim osoby lubiące fotografować krajobrazy i architekturę, ale też niektórzy fotoreporterzy. Znam co najmniej trzech, którzy dla przyzwoitości noszą w torbie zoom standardowy, ale 90% zdjęć wykonują parą 17-35 mm i 70-200 mm - mowa oczywiście o wartościach ogniskowych obowiązujących w małym obrazku.
Wśród małoobrazkowej optyki zoomów w rodzaju 17-35 mm albo 20-40 mm było sporo, a każdy z producentów miał w ofercie przeważnie więcej niż jedno takie szkło. Uzupełnieniem były szerokokątne obiektywy stałoogniskowe 14 mm, 17 mm i 20 mm. Wraz z wprowadzaniem na rynek coraz większej liczby modeli lustrzanek cyfrowych wyposażonych w niepełnoklatkowe przetworniki formatu APS-C, na sile przybierały żądania uzupełnienia ich obiektywami dającymi fotografować tak szeroko, jak do tej pory można to było robić w małym obrazku. Jako zoomów standardowych można bowiem używać małoobrazkowej optyki 17-35 mm, z długoogniskowymi jest jeszcze mniej problemów, a bardzo szerokiego kąta nijak nie da rady znaleźć.
Wszyscy producenci optyki wzięli sobie te potrzeby do serca, a pod koniec 2002 roku premierę miał pierwszy "niepełnoklatkowy" obiektyw - Nikkor 12-24 mm, który jest zresztą jednym z uczestników naszego testu. Podobnie Tamron i Tokina jako pierwsze swe obiektywy przeznaczone dla cyfrowych lustrzanek APS-C przedstawiły zoomy szerokokątne i je również tu zaprezentujemy. Jako pierwszy wystąpi jednak obiektyw Sigmy, która przed szerokokątnym pokazała nie tylko zoomy standardowe i superzoomy, ale nawet jeden długoogniskowy. Jednak gdy już weszła w szeroki kąt, to zrobiła to z hukiem, przebijając zakresem ogniskowych wszystkich konkurentów.
Sigma AF 10-20 mm F4-5.6 EX DC HSM
Zakres 10-20 mm przekłada się na kąt widzenia taki jak w małoobrazkowym 15-30 mm. Dotyczy to cyfrowych Nikonów (poza D3 rzecz jasna), ale też Pentaksów (i Samsungów), Sony (i Minolt) oraz Fuji. W przypadku lustrzanek Sigmy, w których współczynnik kadrowania wynosi 1,7 mamy odpowiednik 17-34 mm, a dla Canona (modele z mnożnikiem ogniskowych 1,6x) 16-32 mm. Wymienić warto cały ten zestaw zakresów i producentów, gdyż opisywana tu Sigma może pasować do lustrzanek różnych marek. Bowiem w odróżnieniu od konkurentów z Tamrona, Tokiny i oczywiście Nikona, jest ona produkowana we wszystkich wersjach mocowania poza bagnetem Systemu 4/3.
Konstrukcja
Jest to dość tęgi, ale przy tym krótki i zwarty obiektyw, sprawiający bardziej wrażenie jasnego zooma standardowego niż ultraszerokokątnego. Dopiero gdy spojrzymy na jego przód, w którym tkwi stosunkowo nieduża soczewka, to widzimy do jakiej klasy zalicza się ten zoom.
Jest to w największym stopniu obudowany metalem obiektyw w tym teście. Nie oznacza to jednak wcale ogromnych ilości "opancerzenia" w zewnętrznej konstrukcji, a jedynie fakt, że metalowy jest tylny fragment obudowy, do którego przymocowano bagnet. To wystarcza, by wygrać w konkurencji zawartości solidnych materiałów, ponieważ rywale są otoczeni wyłącznie plastikiem.
Zoom 10-20 mm należy do klasy obiektywów z linii EX, to znaczy o najlepszych wśród obiektywów Sigmy parametrach, wysokiej jakości obrazu, najsolidniejszym wykonaniu i dużej trwałości. Towarzyszy temu matowe wykończenie, które jednym może się podobać, a innym nie. Jednak całkiem udanie maskuje ono fakt wykonania większości obudowy obiektywu z tworzyw sztucznych, w każdym razie aż do momentu wzięcia obiektywu do ręki. Ale i wtedy wrażenia nie są całkiem złe, gdyż zoom waży prawie pół kilograma, co przydaje mu solidności.
Optyczna część obiektywu składa się z 14 soczewek rozmieszczonych w 10 grupach. Użyto aż trzech soczewek asferycznych (dwie pierwsze i ostatnia), a w tylnym członie optycznym trzech niskodyspersyjnych SLD. Zoom ten do jasnych nie należy, ale w tej klasie i tak nie znajdziemy jaśniejszych niż F4, choć wśród analogicznych obiektywów kryjących pełną klatkę 24x36 mm takich nie brakuje. Początkowa jasność F4 zmniejsza się do F4.5 już przy ogniskowej 11 mm, do F5 przy 14 mm, a F5.6 obowiązuje od 17 mm. Obiektyw ma typową konstrukcję z wysuwającym się przodem, z tym że zakres ruchu przy zmianie ogniskowej to zaledwie kilka milimetrów. Ogniskowanie oczywiście wewnętrzne, a napęd autofokusa zapewnia ultradźwiękowy silnik HSM. Dotyczy to jednak tylko wersji z mocowaniem do lustrzanek Nikona (i Fuji), Canona oraz Sigmy, a pozostałe: Sony (Minolta) i Pentax napędzane są silnikiem AF aparatu. Napęd HSM daje możliwość korekty ostrości bez konieczności ręcznego przełączenia AF->MF, a Sigma skwapliwie z tego skorzystała (będzie jeszcze o tym mowa). Minimalny dystans ostrości to zaledwie 0,24 m liczone (jak to w lustrzankach) od płaszczyzny przetwornika obrazu. Oznacza to jednak, że fotografowany obiekt znajduje się tylko 9 cm przed przednią soczewką. Nie spodziewajmy się jednak, że tak mała minimalna odległość da nam dużą maksymalną skalę odwzorowania - w końcu mamy do czynienia z optyką wyjątkowo szerokokątną. Sigma zapewnia jednak skalę 1:6,7 (0,15x), co jest wynikiem lepszym niż u pozostałych uczestników testu.
Za to średnica mocowania filtrów jest dokładnie taka jak i u innych, czyli wynosi 77 mm. To dużo, ale pamiętajmy, że przy takich kątach widzenia obiektywów jest to rzecz niezbędna. Przy tym średnica ta została przez Sigmę przyjęta z pewnym zapasem uwzględniającym możliwość założenia dwóch, nawet dość grubych filtrów. Test przeprowadzony z zestawem mającym grubość 10 mm wykazał, że przy ogniskowej 10 mm po mocnym przymknięciu przysłony filtry zasłaniają w rogach kadru zaledwie tyle co łepek szpilki. W przypadku tego zooma nie trzeba się więc takiego "mechanicznego" winietowania obawiać.
Obsługa
Właściwie do niczego nie można się w tym względzie do Sigmy 10-20 mm przyczepić. Skala zooma rozpisana jest na ok. 1/8 obwodu obiektywu, a pierścieniem obraca się lekko, łatwo i przyjemnie. Opór jest nieduży, dość równy w całym zakresie ogniskowych, bardzo płynny i "tłusty". Jeszcze milej obsługuje się pierścień ręcznego ogniskowania. Ma się wrażenie, jakbyśmy współpracowali z wysokiej klasy optyką MF. A przecież mamy tu napęd HSM, a więc po drodze między pierścieniem a odpowiednim członem optycznym znajduje się sprzęgło oraz przekładnia zwalniająca. To jednak w żaden sposób nie pogorszyło komfortu pracy. Niewiele obiektywów AF Canona i Nikona może pochwalić się tak dobrze dopracowaną mechaniką ręcznego ostrzenia.
Autofokus jest szybki, ale może troszeczkę głośniejszy niż canonowski USM, czy nikonowski SWM. Tę różnicę usłyszeć może jednak tylko sam fotografujący, a i to nie każdy. Bardziej zauważalne jest jednak nietypowe, skokowe dochodzenie do dokładnej pozycji ostrości tuż przed jej osiągnięciem. Tym Sigma różni się choćby od konkurencyjnego Nikkora 12-24 mm, choć cecha ta w żaden sposób nie obniża komfortu współpracy.
Denerwującym niedopracowanym drobiazgiem jest przedni dekielek bez uchwytów wewnętrznych. Jeśli zakryjemy nim obiektyw z założoną osłoną przeciwsłoneczną, będziemy go musieli później wydłubywać ryzykując połamanie paznokci.
Jednak ten szczegół nie jest w stanie znacząco wpłynąć na ocenę komfortu obsługi tego zooma. Piątka.
Na drugiej stronie oceniamy jakość zdjęć wykonanych opisywanym obiektywem i podsumowujemy wyniki testu. Zapraszamy!