Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Temat miesiąca
Zarabiaj na fotografiiNie spisywaliśmy żadnej umowy. Klient dzwonił mówiąc jedynie: „Wysyłam do Pana kuriera”. Ja wiedziałem jak sfotografować to, co kurier przywiezie. Klient był pewien, że następnego dnia dostanie gotowy materiał i fakturę na rozsądną sumę. Współpraca układała się bezproblemowo. Do czasu...
Taka współpraca - bezproblemowa i z korzyściami dla wszystkich - może trwać latami. Może, ale bywa, że czasem coś pójdzie nie tak i pojawiają się kontrowersje. Najczęściej nie ma tu niczyjej złej woli. Ot, zmiana koncepcji kampanii reklamowej, nagłe odgórne ograniczenie funduszy, czy po prostu gorszy humor prezesa podczas oglądania zdjęć. I już w głowach marketingowców naszego klienta pojawia się pomysł, żeby zrezygnować z naszych usług.
Może da się to zrobić legalnie? Umowa, która leżała sobie w szufladzie i do niczego nie była potrzebna, ląduje na stole. Klient i fotograf zamiast stronami współpracującymi, stają się przeciwnikami. I dopiero wtedy okazuje się jak ta umowa jest ważna i jak istotny okazuje się każdy jej punkt. Może umowa jest bardzo ogólnikowa i daje mi (klientowi) szerokie pole manewru? A może zawiera tyle szczegółów, że on (fotograf) na pewno nie spełnił wszystkich warunków? Ba, a może umowa była tylko ustna i sprawa jest czysta? Czytaj: fotografa da się spławić bez problemu. I wynagrodzenia.
Przyznaję, bywają stuprocentowo uczciwi klienci, którzy w takich wypadkach starają się dogadać z fotografem, nawet w sytuacji gdy formalnie mogliby bruździć. Zdarzyło mi się raz, że chcąc zrezygnować z dalszej umówionej współpracy, klient zaproponował mi rekompensatę w postaci polecenia mnie firmie z nim współpracującej. I ta rekompensata okazała się znacznie bardziej intratna niż „podstawowe” zlecenie. Bywa, ale nie liczmy na takie szczęście.
Tego pewnie już się domyśliliście z poprzedniego rozdziału. Słowo przeciwko słowu to nie najlepszy sposób na dyskusję z klientem, któremu dostarczyliśmy zdjęcia, a on nie chce nam dostarczyć wynagrodzenia. Teoretycznie wchodzi w grę powszechne ostatnio nagrywanie wszystkiego i wszystkich, ale sam nie uważam tej metody za sensowną, choć z drugiej strony niekiedy żałuję, że podczas sesji nie miałem włączonego dyktafonu, bo później muszę przypominać sobie wszystkie dokonywane na bieżąco ustalenia dotyczące poszczególnych ujęć.
Dlatego zadbajmy o to, by jak najpełniej i jak najprecyzyjniej spisać w umowie obowiązki swoje i klienta. Obowiązki, ale też terminy, kwoty oraz zasady ich ustalania i ewentualnych zmian. Z klauzulą wymuszającą pisemną formę każdej korekty, czy też uzupełnienia umowy.
Nasza własna, zdecydowanie! Z mojego doświadczenia wynika, że klienci często podsuwają umowę bardzo uniwersalną, przydatną im na różne zamawiane usługi. Taka umowa ma pasować zarówno do cateringu na firmową imprezę, do napisania oprogramowania, jak i do wykonania zdjęć. Pojawiają się tam elementy zupełnie nieprzystające do sytuacji, a mogące być dla nas niekorzystne. Oczywiście należy próbować negocjować treść. Jednak taka uniwersalna umowa, dobra na każdą okazję, przeważnie jest stworzona przez prawnika, więc klient często boi się coś w niej zmienić. Zwłaszcza, gdy ma to oznaczać wycięcie połowy paragrafów. Sprawa idzie więc wyżej, komplikuje się i przedłuża. Jeśli więc tylko możemy, jak najszybciej podtykajmy klientowi własną wersję umowy. W razie potrzeby reklamując ją jako napisaną specjalnie na tę okazję, na to zlecenie.
Ogólna zasada brzmi: im bardziej instytucjonalny i poważny (albo uważający się za poważnego) klient, tym bardziej formalna i rozbudowana powinna być umowa. Ale z tym ostrożnie! Uważam, że umowa nie powinna przekraczać możliwości pojmowania i decyzyjności osoby, z którą ją negocjujemy. Ona ma umieć ją ocenić, zaakceptować i najwyżej zanieść „dyrektorowi” do podpisu. Pewien mój kolega zbytnio rozbuchał umowę do zlecenia na zdjęcia budynku i wnętrz siedziby dużej firmy. Szefowa marketingu klienta uznała, że nie ogarnie jej zawiłości, więc zaniosła ją do firmowego prawnika. On wziął na ambicję i zaczął konsultować tę umowę na prawo i lewo. Także w dziale ochrony, który zakazał wpuszczać fotografa do większości pomieszczeń firmy. W efekcie z ciekawego i dużego zlecenia koledze został tylko ogryzek.
Znacznie więcej zdecydowania przy upraszczaniu umowy powinniśmy wykazać gdy fotografujemy dla osoby prywatnej. „Gdzie pergament, tam jurament”, jak mawiał ojczym Milvy. Nawet cień niezrozumienia któregoś z punktów umowy może spowodować, że zostaniemy posądzeni o chęć wyłudzenia pieniędzy. Dlatego trzeba delikatnie. Ponieważ u wielu osób już sam symbol paragrafu budzi obawy, więc często pozostawiam tylko punkty umowy. Bez podpunktów, broń Boże! Całość powinna być możliwie krótka i zwięzła, pisana prostym językiem, zdaniami jak najmniej złożonymi.
Zresztą nawet w przypadku „dużych” umów warto przyjąć zasadę, by była ona zrozumiała nie tylko dla klienta, ale też dla nas samych. Metody osiągnięcia tego zrozumienia są różne. Oczywiście najlepiej, by taką umowę stworzył fachowiec, znaczy prawnik. A potem wytłumaczył nam o co chodzi w poszczególnych jej punktach. Jednak często taka umowa okazuje się niestrawna dla „klientów prywatnych”, o których pisałem wcześniej. Opcja druga, to samodzielne napisanie umowy bazując na wzorach dostępnych w Internecie. Można też podpytać znajomych, może pokażą własne wersje umów. Ale gdy już stworzymy swoją, pokażmy ją prawnikowi, by ocenił czy czegoś istotnego dla nas jej nie brakuje.
Bo tak naprawdę, nie chodzi by był to Bardzo Oficjalny Dokument, a o to, by wszystko co trzeba zostało spisane. Po to, by - co tu kryć - klient nie „zapomniał” jak się umówiliśmy. I nie mógł się wykręcić. Dlatego w praktyce wystarczy w kilku, kilkunastu zdaniach spisać do czego obie strony się zobowiązują i niech obie to potwierdzą. Najlepiej podpisami po wydrukowaniu tych zobowiązań, a jeśli znajdzie się tam pieczątka (instytucjonalnego) klienta, to świetnie.
Wiem, podpis i pieczątka są tylko śmiechu warte dla kogoś kto z założenia chce nas oszukać i jest pewien, że nie będzie nam się chciało ciągać go po sądach. Ale tak, jak pisałem wcześniej, w ogromnej większości wypadków chodzi tylko o wybicie klientom z głowy głupich myśli, które potencjalnie mogłyby się tam pojawić. Papier oczywiście jest lepszy niż e-malie, lecz i one są niezłym potwierdzeniem i zatwierdzeniem warunków, na których wykonujemy zlecenie. Pamiętajmy, by tą drogą dwustronnie kwitować także wszystkie zmiany dokonywane w stosunku do pierwotnej umowy.
Niewiele wspominałem o konkretnych elementach, które powinny znaleźć się w umowie; teraz wspomnę o jednym, dość istotnym. Jak to zrobić, by klient nam zapłacił? Płatność z góry to zjawisko rzadsze niż jednorożec. Jeśli klient stacjonuje niedaleko, można osobiście zawieźć zdjęcia zapisane na nośniku, w przypadku niektórych zleceń także album, wręczyć je i odebrać gotówkę. Jednak normą jest, że przekazujemy gotowe zdjęcia drogą elektroniczną i czekamy na pieniądze. Można próbować umawiać się, że klient zapłaci po otrzymaniu wglądówek z naniesionym znakiem wodnym, a następnie my wysyłamy docelowe wersje zdjęć. Jednak tu klient może nie chcieć zaryzykować, że ich nie otrzyma.
Dawno temu podpowiedziano mi pewne rozwiązanie, może nie idealne, ale mogące sporo pomóc. Chodzi o wprowadzenie do umowy zakazu publikacji / rozpowszechniania zdjęć przed uregulowaniem całości należności za zlecenie. Jasne, zdarzają się zdjęcia zamawiane tylko na potrzeby wewnętrzne i w takich wypadkach takie zabezpieczenie nie zadziała. Jednak obecnie zamawiane zdjęcia nie dość, że w znacznej większości są rozpowszechniane, to na dodatek nie „w papierze”, a w sieci. Stąd łatwo jest je wyśledzić obserwując internetową aktywność klienta.
A, pamiętajmy, że sam zakaz publikacji jeszcze niewiele znaczy. Trzeba poprzeć go sankcją, najlepiej finansową. Tylko nie szalejmy z jej wysokością. Gdy bowiem suma będzie niebotyczna, może odstraszyć klienta nie tyle od niezapłacenia, co w ogóle od zawarcia z nami umowy.
A jakie Wy macie doświadczenia odnośnie tworzenia umów i współpracy z klientami? Podzielcie się swoimi historiami w komentarzach. Zaktualizujemy o nie artykuł.
Paweł Baldwin - fotograf z zamiłowania i z zawodu, dziennikarz z ponad 20-letnim stażem. Ma na koncie kilkaset artykułów, głównie testów sprzętu wykonanych dla Foto-Kuriera, Foto, E-photo, Digital Vision i Fotopolis. Autor książki Minolta Dynax System. Jego teksty znajdziecie na blogu foto-nieobiektywny.blogspot.com.