Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Czwórka wolontariuszy przeleciała ponad 20 tys. km, by spotkać się z Polonią w trzech największych miastach Nowej Zelandii. Przeprowadzono 14 wywiadów, zdigitalizowano około 200 archiwalnych zdjęć, a zarejestrowany materiał wideo to ponad 2 TB nagrań. Wszystko po to, by dowiedzieć się co porabiał Bolesław Augustis na antypodach i co kryją prywatne archiwa tamtejszych Sybiraków.
Przyjęło się, że Bolesław Augustis, autor największej kolekcji przedwojennych zdjęć z Białegostoku na emigracji już nie fotografował. Trzeba było polecieć do Nowej Zelandii, by przekonać się, że nigdy nie przestał być fotografem. Trzeba było odbyć wiele rozmów z tamtejszymi Sybirakami, by zrozumieć, że trauma zsyłek, choć przygasła nadal boli, promieniuje i wymaga dopowiedzenia.
Odkrycie kolekcji Augustisa to historia jak z filmu. Jest rok 2004, połowa czerwca. Trójka nastolatków buszuje po opuszczonym ogrodach przy ul. Bema w centrum Białegostoku. Podczas remontu płotu na jednej z posesji odpada ściana drewnianej szopy. Chłopcy znajdują w środku kredens, w nim zielone koperty i pozwijane klisze. Cóż za materiał do zabawy! Z kopert wysuwają się czarno-białe szybki. Patrzą przez nie pod słońce, widzą utrwalone na nich dziwnie ubrane postaci i budynki. Moment patrzenia pod słońce wyłapuje muzyk Jurek Osiennik, który w garażu po sąsiedzku ma próbę. Dzwoni po przyjaciela fotografa Grzegorza Dąbrowskiego.
Ten zabiera negatywy do domu i wywołuje z nich Białystok z drugiej połowy lat 30.: sklepy, zakłady, biura, spacery, rodzinne imprezy i pogrzeby, manifestacje, pochody 1-majowe. Odkryje, że autorem jest Bolesław Augustis, który po wojnie wyemigrował do Nowej Zelandii. Przez kolejnych 20 lat będzie pokazywał białostoczanom jak wyglądało ich miasto tuż przed II wojną. Niektórzy na publikowanych w lokalnej „Gazecie Wyborczej” zdjęciach rozpoznają swoich bliskich i znajomych. Rusza fala wspomnień i nostalgii, pojawia się poczucie wspólnoty przynależności miejskiej do wspólnoty, która ma piękną fotograficzną kartę.
Do tej pory Dąbrowski, przy wsparciu Stowarzyszenia Widok zdigitalizował ponad 10 tys. klatek, wydał dwie książki fotograficzne ze zdjęciami Bolesława Augustisa. Wystawy prac Augustisa pokazywane były w Białymstoku, Warszawie, Berlinie, Belgradzie, Trieście, Mińsku, Witebsku i innych miastach. Uznany został za twórcę największej kolekcji fotografii ulicznej w kraju i wpisał się na stałe do historii polskiej fotografii.
Karta z albumu Bolesława Augustisa z okresu Armii Andersa
Jednak informacje o samym fotografie są dość skąpe. Po odkryciu zdjęć w szopie, odnajduje się siostra Augustisa, Eugenia Senderacka. Pokazuje, gdzie brat prowadził zakład „Polonia Film” przy ul. Kilińskiego, ma też kilka zachowanych jego portretów. Mówi, że Bolek i jej dwie siostry urodziły się w Nowosybirsku, gdzie rodzina uciekła przed carskimi prześladowaniami z Rygi. W 1932 roku udało jej się wydostać ze Związku Sowieckiego i dotrzeć do Białegostoku. Kiedy we wrześniu 1939 roku weszli do miasta Sowieci, najpierw aresztowali ojca Jana Augustisa. Rodzina po dziś dzień nie wie, gdzie jest jego grób. Ostatniego dnia lutego 1940 roku NKWD z balu karnawałowego zabrało Bolka i jego dwie nastoletnie siostry. Matka z najmłodszą córką Eugenią (po mężu Senderacką) pozostały w Białymstoku i ukryły negatywy. Fotograf przez sowieckie więzienia trafił do łagru Krutaja w republice Komi, gdzie dzieli los innych Sybiraków: pracy ponad siły, głodu, przemocy. Po układzie Sikorski-Majski, we wrześniu 1941 roku, wstępuje do tworzącej się Armii Andersa. Walczy jako bombardier w 3 Dywizji Strzelców Karpackich, także pod Monte Cassino i w 1946 roku, podobnie jak wielu towarzyszy broni zostaje zdemobilizowany w Szkocji i podobnie jak inni żołnierze, do komunistycznej Polski wrócić nie zamierza. Wyjeżdża do dziewczyny, z którą wcześniej korespondował. Do Nowej Zelandii.
Dąbrowski szuka jego śladów na antypodach, ale wszystkie tropy się urywają. Aż po publikacji kolejnej partii zdjęć na Facebooku odzywa się wnuczka Bolesława - Kerry, a potem przychodzi list od jednego z synów, Zbigniewa, który zaczyna się od słów: „Bolesław Augustis to mój ojciec, którego przez całe życie znałem jako Bolesława Augustowicza”. Ta jedna informacja, kilka liter, zmienia wektor poszukiwań. Okazuje się, że w Nowej Zelandii fotograf postanowił wrócić do pierwotnego nazwiska. Udaje się je znaleźć w dokumentach wojskowych, prześledzić z grubsza jego żołnierskie losy. Tylko okres nowozelandzki pozostaje białą plamą. Sporadyczne kontakty online z rodziną w Auckland niewiele wyjaśniają. Aż do 26 października 2023.
Na pierwszym planie od lewej: Zbigniew Augustowicz, Stanisław Augustowicz
Tego dnia około godz. 14 w wynajętym domu, gdzie ma dojść do spotkania ekipy Widoku z synami Bolesława Augustisa/Augustowicza panuje dość duże napięcie. Pierwszy przyjeżdża Stanisław na crossowym motorze, potem Zbigniew, starszy z synów. Z uwagą słuchają wszystkiego, co Grzegorz Dąbrowski odkrył o ich ojcu, o niektórych faktach nigdy nie słyszeli, np. o jego młodości w Nowosybirsku. Są zaskoczeni, wzruszeni, obracają w dłoniach album z fotografiami ojca.
- Nie myślałem, że nasz tata jest kimś sławnym. Nigdy nie chciał być ważny, wyróżniać się, nie zabiegał o rozgłos - mówi Zbyszek.
Synowie opowiadają o spokojnym dzieciństwie w Tritirangi, dzielnicy Auckland na wzgórzach porośniętych buszem, spędzonym w otoczonemu polskich migrantów (mama Maria z Zazulaków, dziewczyna, do której przypłynął Bolek, miała aż siódemkę rodzeństwa). Wspominają polowania na króliki, polską szkołę, spotkania w Polskim Domu, do którego budowy Bolesław walnie się przyczynił, msze w katolickim kościele i święta.
Archiwum Broni Brooks, Auckland
Archiwum Broni Brooks, Auckland
- Tata mówił, że w Polsce wigilię zaczyna się z pierwszą gwiazdką. Tutaj to raczej niemożliwe, bo 24 grudnia to pełnia lata i musielibyśmy z kolacją czekać prawie do północy - żartuje Staszek.
Opowiadają, że Bolesław po przyjeździe do Nowej Zelandii próbował być fotografem, ale nie znał tu branży, nie miał kontaktów ani renomy, był przybyszem znikąd. Jednak potem u jednej z krewnych - Broni Brooks - znajdziemy odbitkę z 1968 roku sygnowaną nowozelandzką pieczątką „Fot. Bolesław Augustowicz”. Synowie pamiętają ciemnię w domu, w której ojciec często znikał, że chętnie uczył ich fotografowania. Interes jednak nie szedł na tyle dobrze, by utrzymać rodzinę. Ostatecznie Bolesław zajął się budownictwem. Prowadził firmę budowalną z przyjacielem z Polski, Leonardem Nowakiem. Leżą obok siebie w polskiej alejce na aucklandzkim, wielowyznaniowym cmentarzu, gdzie znaleźć można nagrobki z napisami w języku angielskim, chińskim, maoryskim, chorwackim i dziesiątkach innych. Bolesław Augustis umarł na zawał serca w 1995 roku, 9 lat przed odnalezieniem jego kolekcji.
Karta z albumu Bolesława Augustisa
Jednak pozostały po nim nie tyko negatywy ukryte w szopie. Podczas spotkania w Auckland, kiedy stopniały pierwsze lody, Zbigniew wyłożył na stół białą kopertę A-4.
- To się z dorobku taty udało uratować - powiedział. Dom Zbigniewa ucierpiał w wielkiej powodzi 2022 roku w Auckland.
Z koperty wysuwają się karty z albumu, w sumie 18. Na nich po 4, 5 fotografii. Są to starannie przyklejone małe, kwadratowe odbitki, foto-zapis wojennego szlaku Bolesława z Armią Andersa – zabytki włoskich miast, zniszczone kamienice Mediolanu, obóz jeńców niemieckich w Toranta, płonący klasztor na Monte Cassino, peryferie Ascoli, ołtarz polowy, zbiórka poranna 3 Dywizji, defilada, rozbity samolot, drzewa palmowe. Jest też autoportret na kamieniu z opisem „Mój fotel, którego nie mogę przenieść’. Ostatnie zdjęcia datowane na rok 1947 zrobione zostały w Wielkiej Brytanii. Wszystkie po augustisowsku starannie zakomponowane, dobrze oświetlone, z wyczuciem detalu. Pod każdym zdjęciem wykaligrafowane ręką Marii, żony Bolesława podpisy, np.: „Na tle chmur dumna polska flaga na obczyźnie”, „Włoszki na drzewie przy obieraniu morwy”, „wspomnienie z raju sowieckiego”.
"Kamienny fotel", zdjęcie z albumu Bolesława Augustisa
- Weźcie to do Muzeum Sybiru. Naszej młodzieży to nie interesuje – zgodzili się obaj bracia.
W pierwszej chwili odjęło nam mowę, że to się w ogóle zachowało, że są jeszcze wojenne zdjęcia Augustisa, których nie znamy – mówi Rafał Siderski w Widoku, który dokumentował ten moment. Zbyszek chyba czekał na reakcję, bo po chwili jeszcze raz sięga do swojej reklamówki i wyjmuje dwa granatowe pudełka szkockiej firmy z rolkami negatywów. Klisze, zapakowane w białe papierki jak cukiereczki, wypełniają pudełka po brzegi. Niektóre mają daty.
- Przed nami leżał najlepszy dowód na to, że Augustis nigdy nie przestał być fotografem – komentuje Dąbrowski, który już zaczął digitalizację negatywów. - To prywatne zdjęcia. Pochodzą głównie z lat 60. i 70, ale dopełnią kolekcję Augustisa i opowieść o nim jako twórcy. Są też kroniką polskiej rodziny z Auckland, a po części też polskich emigrantów w Nowej Zelandii.
Polonia, która przyszła 29 października do Domu Polskiego w Auckland także jest zaskoczona białostockim dorobkiem Augustisa. Wsłuchuje się z uwagą w odczytane publicznie listowne podziękowania od prezydenta Białegostoku, w których napisał, że dzięki tym fotografiom białostoczanie lepiej rozumieją swoją przeszłość. Polacy z Auckland zupełnie nie znają jego zdjęć. Wprawdzie widywany był na imprezach z aparatem, ale nie było to nic wyjątkowego. Wielu ludzi miało już wtedy aparaty. Bardziej rozpoznawalna w środowisku była jego żona Maria, członkini licznego polskiego rodu Zazulaków, osiadłego w Nowej Zelandii i „dziecko Pahiatua”. Tak się określa grupę 733 sierot ocalonych z Sybiru, która przybyła tu amerykańskim transportowcem USS ,,General George Randall” 31 października 1944 roku na zaproszenie premiera kraju Petera Frasera.
Siostry Zazulak, dzieci Pahiatua (awers)
Siostry Zazulak, dzieci Pahiatua (rewers)
To też filmowa historia, obfitująca w wielkie dramaty. Podróż przez Związek Sowiecki, Persję, Indie, i ze szczęśliwym zakończeniem. Sieroty znalazły w Nowej Zelandii prawdziwy azyl – właśnie w Pahiatua - zostały otoczone opieką, stworzono im warunki do życia. Dlatego Polacy świętują ten dzień. Nowozelandzka premiera białostockich fotografii Augustisa miała miejsce podczas rocznicowego Pahiatua Picnic Day. Dopełniła ją prezentacja kolekcji Muzeum Pamięci Sybiru, które gromadzi m.in. takie artefakty jak archiwalne zdjęcia. Piknik to też czas na luźniejsze rozmowy. Na stolach pojawił się bigos i ciasta. Niektórzy Polonusi przynieśli rodzinne zdjęcia. Dla wolontariuszy z Polski była to okazja do nawiązania kontaktów. Podobne spotkania odbyły się w Christchurch i Wellington. Każde zaowocowało indywidualnymi wywiadami z Sybirakami lub ich rodzinami.
- To były niezwykłe rozmowy, nabrzmiałe od emocji, które wyzwalały często zupełnie niewinne pytania. Udało nam się nagrać 14 wywiadów – mówi Urszula Dąbrowska, koordynatorka projektu „Bolesław Augustis i Sybiracy z Nowej Zelandii. Kwerenda i digitalizacja wybranych archiwów”, w ramach którego odbyła się wyprawa. – W zależności od rodzaju tych emocji i wieku, rozmówców umownie podzieliliśmy na trzy grupy: świadkowie, łącznicy i poszukiwacze.
Od lewej: Rafał Siderski, Bernard Mazur - syn Sybiraka
Pierwsi to Sybiracy, przeważnie dzieci z obozu Pahiatua, dziś już 90-latkowie, którzy chcą dzielić się swoimi przeżyciami, a nie wszyscy się na to decydują. Niektórzy zamknęli ten etap życia na cztery spusty, twierdząc, że nie ma słów, by opowiedzieć o Sybirze. Nie chcą też przekazywać swojej traumy dalej, ale ona mimo to się sączy i nie daje o sobie zapomnieć.
Dlatego inni opowiadają ją po wielokroć, wierząc, że to co przeżyli jest nie tylko ostrzeżeniem, ale wiele wyjaśnia, pozwala lepiej rozumieć, jak przeszłość wpływa na teraźniejszość. Stanisław Manterys, Kazimierz Zając, Zbigniew Popławski czy Alina Zioło, Sybiracy, z którymi udało się przeprowadzić wywiady, opowiadając o swoich doświadczeniach sprzed ośmiu dekad, o rozłące, śmierci, bólu, nadal nie umieją opanować wzruszenia i łez. Ale mają też do przekazania inną prawdę, że przeżycia te uczyniły ich silnymi, bardziej odpornymi. Stanisław Manterys powiedział, że często też: „twardymi i hardymi”, czasami pozbawionymi złudzeń, co mogło odbić się na relacjach z bliskimi.
fot. Bolesław Augistis, Nowa Zelandia
Ci bliscy to najczęściej ich dzieci. Niektóre z nich zostały łącznikami, kultywującymi polskość, animującymi środowisko Polaków na antypodach. Eugenia Smolnicka, mama Ireny Lowe z Welllington, współautorki portalu https://kresy-siberia.org/ radziła sobie z traumą opowiadając o Syberii w kółko, na spacerze, przy gotowaniu, praniu. Irena tak tym przesiąkła, że stało się to też częścią jej życia, powierzonym zadaniem. Nina Tomaszyk, wnuczka Krystyny Skwarko, opiekunki w Pahiatua, autorki książki o Sybirze, udziela się społecznie (jest prezeską Stowarzyszenia Polaków w Auckland). Robi to m.in. dlatego, by wyrazić wdzięczność Nowozelandczykom za pomoc. Jak mówi: „Sybiracy, w tym moja babci, nigdy nie czuli się tu jak uchodźcy, traktowano ich jak gości”. Ogromną i znakomitą pracę na rzecz upamiętnienia sybirackich doświadczeń wykonała Barbara Scrivens, która zebrała i opisała dziesiątki relacji. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiada:
- Pokazuję, jak w szczególnych okolicznościach zwykli ludzi stają się niezwykli, nagle rosną.
Dodaje też, że zgromadzone świadectwa, nie pozwolą przekłamać historii, bo kiedy słyszy, że Polacy nie byli ofiarami II wojny światowej, a jej współwinnymi, to ogarnia ją zwykła złość.
Wywiad z Bronią Brooks, córką Sybiraka
Łącznicy, mówią o sobie, że są pół na pół – Polakami i Kiwi, dobrze się czują w nowej ojczyźnie, ale wiedzą skąd pochodzą, zwykle nieźle mówią po polsku. Inaczej niż grupa poszukiwaczy, którzy nie znają historii swojej rodziny i dopiero zaczynają ją badać. To zazwyczaj oni pierwsi odzywali się do wolontariuszy z Polski z prośbą o spotkanie. Są zagubieni, chcą się czegoś dowiedzieć o ojczyźnie dziadków, odległym, europejskim kraju. Nie znają jego języka, historii ani geografii. Antony Michalik, ceniony producent alkoholu w Nowej Zelandii dowiedział się od Tomasza Danileckiego z Muzeum Pamięci Sybiru, że jeden z jego przodków, zesłany po Powstaniu Styczniowym, także prowadził wódczany interes, ale w carskiej Rosji, na Syberii. W Tomsku stworzył ośrodek życia polskiego, z biblioteką, kolekcją sztuki. Z kolei Paul Lubas przyniósł na spotkanie świadectwa szkolne dziadka Lecha Lubasa (pochodzącego z Tarnopola) wystawione w Isfahanie i stary list od rodziny z Polski, prosząc o ich przetłumaczenie. Nic nie wie o swoich przodkach, czuje, że to brak, który powinien zapełnić. Krystyna Wiek i jej siostry od lat zmagają się z poczuciem wielkiej utraty jakiej doznała ich matka, dziedziczka dużego majątku w Ukrainie, która w Nowej Zelandii żyła w skromnych warunkach. Chciały odciąć się od przeszłości, zapomnieć o polskich kanapkach z kiszonymi ogórkami, które wyśmiewały dzieci ze szkoły, gdzie chodziły, o zawstydzającym poczuciu odmienności. Decydując się na udzielnie wywiadu zrobiły pierwszy, krok, by się z historią mamy i własną zmierzyć i pogodzić.
- Być może to oni szczególnie potrzebują rozmowy o sybirackich przeżyciach rodziców i kontaktu z Polską – uważa Tomasz Danilecki, którego opowieść o Muzeum Pamięci Sybiru jako miejscu łączącym, kontaktowym, za każdym razem była przez Polonię nagradzana gorącymi brawami. – Nie ma dnia, by do Muzeum nie dzwonił ktoś z odległego kraju, by dowiedzieć się czegoś o swojej rodzinie, wywodzącej się w Polski i deportowanej na Syberię. Ich dziadkowie nie chcieli o tym opowiadać albo oni byli za młodzi, by słuchać, a teraz potrzebują dowiedzieć się skąd pochodzą. To miejsce, w którym jedni mogą zdeponować swoją historię, a inni jej wysłuchać, by zrozumieć przez co przeszli dziadkowie czy rodzice i dlaczego byli tacy, jacy byli.
Od lewej: Stanisław Augustowicz, Zbigniew Augustowicz
Aby się tego dowiedzieć trzeba zejść w trudne wspomnienia, odblokować w pamięci bolesne obrazy. Spotkania i rozmowy o przeszłości z badaczami z odległej starej ojczyzny – Polski naturalnie je wyzwalały. Ale zazwyczaj kończyły się serdecznym przytuleniem, które niosło ulgę.
Wyprawę na drugi koniec świata przeprowadzili wolontariusze ze Stowarzyszenia Edukacji Kulturalnej Widok: Urszula Dąbrowska, która koordynowała całość, Grzegorz Dąbrowski, specjalista od archiwaliów i Rafał Siderski, fotograf i dokumentalista. Mieli silne wsparcie partnerskiej instytucji – Muzeum Pamięci Sybiru z Białegostoku, którą reprezentował Tomasz Danilecki, historyk. Grupa mogła też liczyć na pomoc wolontariuszy i organizacji polonijnych z Nowej Zelandii. Projekt trwał od 1.06.2023 do 16.11.2023.
Efekty projektu będzie można zobaczyć na stronie albom.pl oraz na profilu Stowarzyszenie Edukacji Kulturalnej Widok w serwisie Facebook.
Projekt „Bolesław Augustis i Sybiracy z Nowej Zelandii. Kwerenda i digitalizacja wybranych archiwów” dofinansowano ze środków Narodowego Instytutu Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą „Polonika” i z budżetu Miasta Białegostoku.