Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
Satysfakcja nie zawsze idzie tu w parze z emocjami (śmiech). W świat fotografii wszedłem na początku lat 70., gdy po pracy w zakładzie fotograficznym trafiłem na etat w "Życiu Warszawy". Emocje były ogromne, bo byłem niezwykle młodym człowiekiem i zderzyłem się tam z zupełnie nieznanym światem. Jako najmłodszy członek zespołu musiałem oczywiście pracować najwięcej, i fotografować najmniej ciekawe tematy przez co miałem też sporo przygód z cenzurą.
Aby opisać absurdy tamtych czasów podam krótki przykład. Najbardziej niewinny temat świata - wykopki w okolicy Domów Centrum w Warszawie. Cenzura odrzuca zdjęcie. Dlaczego? Ani ty, ani ja byśmy tego nie wymyślili. Decyzja o odrzuceniu zdjęć motywowana była tym, że nieprzyjaciel, wróg, z tych zdjęć może się dowiedzieć na jakiej głębokości biegną przewody. Albo inna sytuacja. Wymyśliłem fotoreportaż pt. „Pierwszy dzień w wojsku”. Otrzymałem wszystkie zgody i czekałem pod bramą jednostki na bohatera, któremu przez ten pierwszy dzień miałem towarzyszyć. Patrzę, idzie, włosy do pasa - absolutne marzenie dla fotografa podejmującego taki temat. Fotografowałem etap po etapie: brama wejściowa, później oczywiście fryzjer, fasowanie munduru i tak dalej. Złożyłem z tego całkiem zgrabny reportaż. Po kilku dniach dostaję wezwanie na Mysią do siedziby Cenzury.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Tomek Lipiński, z cyklu "Męskie rozmowy"
„Siadajcie tu towarzyszu redaktorze. Mamy problem z tym waszym reportażem, ponieważ…” - tu rozkładają te moje zdjęcia i lecą po kolei. „Jest brama, i jest ten człowiek, ale czy nie zwrócił Pan uwagi na to, że ten mur przy bramie jest popękany?” To jednak pikuś. Pokazuje na zdjęcie z fryzjerem i mówi: „Widzi pan przecież, że to jest absolutnie nie do przepuszczenia. Fryzjer ma zbyt długie włosy”. A zdjęcie z fasowaniem obuwia? „Towarzyszu, nie możemy tego puścić, bo nieprzyjaciel pomyśli, że my mamy tylko piechotę”. Finalnie nie poszło z tego materiału ani jedno zdjęcie. Ilość takich sytuacji była niewyobrażalna.
Jeśli zaś chodzi o satysfakcję, dość szybko w tamtych czasach zaczęła interesować mnie tak zwana fotografia socjologiczna czy społeczna. Oczywiście w "Życiu Warszawy" nie było dla niej miejsca, ale robiłem takie zdjęcia dla siebie. Z jakiegoś powodu miałem też chody w wydawnictwie i często moje ręce trafiały takie materiały jak Kodak Tri-X, co w tamtych czasach było czymś nadzwyczajnym. I tak zacząłem robić tę socjologię i tzw. portret uliczny.
To były zupełnie inne czasy. Tamte zdjęcia były bardziej naturalne. Człowieka z aparatem na ulicy nie spotykało się tak często, jak teraz, a ludzie podchodzili do tego z większą ciekawością. Dzisiejsza fotografia uliczna i reakcje ludzi są dużo bardziej agresywne.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Witold Popiel, z cyklu "Męskie rozmowy"
Gdzie tam! Cenzura nigdy by nie przepuściła takiej prawdziwej, ciężkiej, ponurej socjologii na łamach gazety czy na wystawie. Zdjęcia robiłem głównie dla kumpli. Miałem to szczęście, że spotkałem na swojej drodze wielu świetnych fotografów, z którymi mogłem dzielić swoje zainteresowania. Choć chyba żadna z ówczesnych redakcji nie była nastawiona na publikowanie takich treści, to były one kuźnią wielu wybitnych fotograficznych talentów w tej dziedzinie, jak chociażby Andrzej Baturo, Tomek Tomaszewski, Maciek Osiecki i wielu innych.
Pod koniec lat 70. zrobiło się trochę luźniej. Pojawiła się grupa fotografów, wcale nie mała, która działała w nurcie fotografowania tej szarej, brudnej i śmierdzącej rzeczywistości. Gdzieś od roku 77. tego typu zdjęcia zaczęły pokazywać się w prasie, bo po prostu wywróciła się propaganda sukcesu i takie zdjęcia musiały się zacząć pokazywać. Cezurą była okres stanu wojennego. Oczywiście intensywność tych materiałów była różna, ale zaczęły pojawiać się m.in. reportaże z prowincji, ze szpitali czy z PGR-ów. Nie dlatego, że włodarze zaczęli być bardziej łaskawi dla fotografów, tylko zapewne poczuli, że trzeba na to pozwolić. Także tę zmianę po prostu sprowokowały czasy.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Wojciech Waglewski, z cyklu "Męskie rozmowy"
Tu z kolei zderzamy się z tematem wolności prasy. Nie istnieje coś takiego jak bezwzględna wolność prasy. Jeżeli staramy się pracować w takiej czy innej gazecie, musimy schlebiać pewnemu nurtowi. Jeżeli nie chcemy tego robić i jesteśmy nonkonformistami, to możemy nigdzie tej pracy nie znaleźć.
Tygodnik Wprost był tytułem skierowanym do klasy średniej i taki ciężki, socjologiczny, ponury fotoreportaż także nie miał prawa się tam pokazać. Także i wtedy ta zaangażowana fotografia prasowa była gdzieś na uboczu.
Przede wszystkim, w dobie internetu gazeta papierowa straciła swoją funkcję. Mamy obecnie parę niedobitków, działających w mocno ograniczonych nakładach. Ludzie, zamiast kupować gazetę czy magazyn, wolą po prostu parę razy wcisnąć klawisz. Siłą rzeczy przestała też istnieć fotografia prasowa. Ona gdzieś tam nadal funkcjonuje w formie szczątkowej, ale w wydawnictwach nie ma obecnie zapotrzebowania na reportaż. To wszystko oczywiście kwestia środków. Żadna gazeta nie jest dziś w stanie zapłacić adekwatnych pieniędzy za materiał, który powstaje np. przez rok. Nie ma też na to odbiorcy. Dziś informacje czerpie się z internetu i telewizji.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Tadeusz Nalepa, z cyklu "Męskie rozmowy"
Bez wątpienia. Zawód fotoreportera powoli wymiera. Fotografia prasowa została dziś sprowadzona praktycznie wyłącznie do formy ilustracji. Ale nie należy się na to obrażać. Bo tak samo jak zanikł kiedyś zawód płatnerza czy podkuwacza koni, tak zanika i zawód fotografa prasowego. I tak samo jak w przypadku tamtych dziedzin, pasjonaci tej socjologicznej, społecznej strony fotografii zaczynają obracać się w mocno skoncentrowanej i ukierunkowanej niszy. Dziś sposobem na dotarcie do świadomego widza nie jest gazeta, ale np. książka fotograficzna i wystawy.
Tym samym ta fotografia nie umiera, ale się zmienia. I nie powinniśmy się tego obawiać, bo wraz ze zmieniającym się światem powinien zmieniać się także sposób opowiadania o nim. Ten XX-wieczny sposób pokazywania świata, na którym wyrośliśmy, nikogo już nie zaskoczy. Fantastyczna, przepiękna fotografia Cartier-Bressona, która kiedyś stanowiła absolutny kosmos jeżeli chodzi o widzenie świata, dziś sprowadza się do dywagacji na temat tego, ile on zapłacił swoim modelom, aby ten trójkąt kompozycyjny był zawsze utrzymany (śmiech).
Dziś mamy też do czynienia z pewnym dysonansem. Z jednej strony fotografia jest chyba jedynym działaniem w sferze sztuki, gdzie ilość może przełożyć się na jakość. Z drugiej, opinie o fotografii gubi bezbrzeżna możliwość publikacji knotów. Podobno w Ameryce powstaje 100 tysięcy piosenek dziennie, z czego do mainstreamu przebija się kilkadziesiąt rocznie. To samo się dzieje z fotografią. Natomiast ta łatwość sprawia także, że każda dziedzina twórczości może znaleźć swoją konkretną grupę odbiorców. Czasami bardzo minimalną, ale pozwalającą czerpać z tego satysfakcję i się rozwijać. Także ta fotografia dalej funkcjonuje, tylko aby ją znaleźć, trzeba się nią zainteresować.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu : Andrzej Bober, z cyklu "Męskie rozmowy"
Czasami potęga niewielkiej społeczności potrafi też zaskoczyć. Niedawno byłem na przykład w Lublinie na wernisażu Laury Makabresku. Dawno tylu ludzi nie widziałam na warszawskich wernisażach, a bywam często. Albo ostatnio na Festiwalu Ziemniaka w Muzeum Wsi Radomskiej. Dwie znakomite wystawy - Edwarda Hartwiga i Maćka Pawelca - i prawdziwy tłum. Oczywiście po części dlatego, że wielu ludzi przyjechało po prostu na to wydarzenie, ale to pokazuje, że fotografia, która nie jest z definicji mainstreamowa nadal ma szansę dotrzeć do sporej masy odbiorców.
Ja w ogóle jestem fanem pokazywania fotografii w plenerze czy w centrach handlowych. Oczywiście większy prestiż będzie mieć wystawa w Zachęcie, ale chodzi o zasięg. Okazuje się, że pole rażenia naszej fotografii będzie znacznie większe, gdy pokażemy ją w domu towarowym. To wymaga pewnego dystansu do siebie i wielu moich kolegów się przez to na mnie oburza, ale tak to dzisiaj wygląda.
Tu znów wracamy do czasów pracy w redakcjach. We "Wprost" była taka zasada, że do najważniejszych ludzi szedł redaktor naczelny, jego zastępca i szef działu foto. Siłą rzeczy robiłem więc zdjęcia premierów, prezydentów i ludzi z pierwszych stron gazet. Pomyślałem sobie: „Kurczę blade, robię pewnego rodzaju przysługę dla redakcji, ale chciałbym też mieć coś z tego dla siebie”. Zacząłem więc na te zlecenia zabierać swojego Rolleia i po jednym filmie. Założyłem sobie, że na każdą z tych osób będę przeznaczał maksimum 12 klatek. Tak też powstało wiele z moich ulubionych zdjęć. Ale równolegle, już od lat 80. prowadzę też swoją własną pracownię, gdzie powstawało dużo fotografii z pogranicza portretu, mody i reklamy.
fot. Władysław Furman, na zdjęciu: Kazimierz Górski, z cyklu "Męskie rozmowy"
Gdy dochodzi do spotkania z bohaterem mojego zdjęcia, to ja już od dawna wiem, co chcę sfotografować. Nie jestem typem osoby, która sfotografuje cię, gdy przyjdziesz prosto z ulicy. Muszę troszeczkę o tobie wiedzieć. Bo ja nie fotografuję ludzi takimi, jakimi są, ale takimi, jakich ich widzę. Są portreciści, którzy szukają prawdy o człowieku. Ja nie szukam.
Pokaże ci parę przykładów. Kto jest na tym zdjęciu?
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Józef Glemp, z cyklu "Męskie rozmowy"
Dokładnie. Wszyscy wiedzą, jak wygląda Glemp, ale nikt go tak nie sfotografował. Plan na to zdjęcie miałem już od dawna, tylko nie wiedziałem czy on na to pozwoli. Ale widzę, że rozsiadł się wygodnie w tym swoim prymasowskim fotelu, więc pytam: „Czy ksiądz Prymas, jego eminencja, mógłby tak tę rękę troszkę przesunąć?”. Zrobił to bez mrugnięcia okiem.
Albo tutaj, Kazimierz Górski, na tydzień przed śmiercią. Wiedziałem, że jadę fotografować legendę, która odchodzi, więc kupiłem piłkę i ją pociąłem. A tu Jacek Fedorowicz. Może nie najlepsze zdjęcie, ale ja wiem dlaczego go sfotografowałem. Dzięki niemu stałem się fotografem. On występował w kabarecie Wagabunda u mojego ojca. W 64. roku sfotografował mnie w stroju kowboja i w dodatku dał mi te zdjęcia. Pomyślałem, że to fajnie coś tak wyreżyserować przy pomocy aparatu. I tak dzisiaj siedzimy i rozmawiamy o 50-leciu mojej pracy… Tu z kolei mój kolega Paweł Misiewicz, który jest ogrodnikiem i wędkarzem. Poszedłem do Castoramy, kupiłem gumofilce i dałem mu swoją wędkę.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Paweł Misiewicz, z cyklu "Męskie rozmowy"
Są oczywiście również tacy, który chcę sfotografować, ale nie mam na nich pomysłu.
Oczywiście. Nieraz rok, albo i więcej. Gdy wchodziłeś do mojego studia, mijałeś taki korzeń i pewnie się dziwiłeś co on tam robi. Przywlokłem go w 1966 roku z ruchomych piasków do Łeby na linie, którą wyrzuciło morze, a potem przewiozłem do Warszawy pociągiem. Wiedziałem, że do czegoś mi się przyda. Teraz czeka na… na razie nie zdradzę na kogo czeka, ale chcę tego fotografa sportretować od dawna.
Także te koncepcje potrafią przeleżeć bardzo długo zanim w końcu ktoś stanie przed moim obiektywem. Zapisuję je sobie w teczce o nazwie „Pomysły”. Często jest tak, że sfotografuję coś telefonem i to staje się inspiracją na kolejną realizację. Natomiast nieraz to dojrzewanie może być też problemem.
Bo ja jestem uparty, przyzwyczajam się do swoich pomysłów, a one mogą być po prostu, mówiąc oględnie, średnie.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Bronisław Geremek, z cyklu "Męskie rozmowy"
Jako artysta (tak o mnie mówią) podczas fotografowania po prostu fantastycznie się bawię. Nie wiem natomiast czy tak samo dobrze bawią się ludzie, którzy do mnie przychodzą (śmiech). To zresztą jeden z powodów, dla których fotografuję głównie mężczyzn. Bo każdy chcę wyglądać pięknie na zdjęciach, ale mnie jako fotografowi wcale na tym nie zależy. Mężczyźni mają w tej kwestii mniej możliwości oszukania mnie i moich założeń. A kobieta może sobie mnie owinąć wokół palca. Dla mnie to nawet trudniejsze niż zdjęcia fotografów, które teraz robię. A możesz sobie wyobrazić, jak wygląda sesja z kolegami po fachu od strony technicznej…
Bywają, bywają. Jeden z kolegów fotografów powiedział, że poda mnie do sądu jeśli opublikuję jego zdjęcie. Ale powiedziałem mu, żeby podawał, bo nic tak dobrze nie robi artyście, jak sprawa sądowa i chyba zrezygnował. Nietrudno jednak zrozumieć czemu facet się wkurzył - po 3-godzinnej sesji powstało zdjęcie dla niego niezrozumiałe.
Dlatego ja zawsze powtarzam bohaterom swoich sesji, że nie fotografuję ich, ale to jak ich widzę.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Filip Błażejowski, z cyklu "Męskie rozmowy: fotografowie"
Limit pomysłów jest w mózgu. Każdy traktuje portret inaczej. Są ludzie, którzy starają się w pewien sposób inspirować fotografowaną osobę. Mówią: „Skacz, śmiej się, krzycz. Może wyjdzie z tego coś fajnego”. I często wychodzi, bo dlaczego by nie? Natomiast w moim przypadku to zwykle działa odwrotnie. Fotografuję ludzi, którzy inspirują mnie. Obecnie na ogół też tych, który znam. Jest to więc dla mnie pewna przewaga.
Natomiast ostatnio zacząłem się zastanawiać nad tym, żeby przeskoczyć ze swoją wyobraźnią bardziej do XXI wieku, co przy mojej metryce wcale nie jest łatwe. Do tej pory obrabiałem zdjęcia tylko tak, jakbym robił to pod powiększalnikiem. To była taka umowa z samym sobą. Niedawno jednak zmieniłem zdanie i stwierdziłem, że wszystkie chwyty są dozwolone. Do tego, otwierając w 2019 roku wystawę „Męskie rozmowy” postanowiłem, że od teraz będę fotografował tylko fotografów. W taki oto sposób staram się odkrywać przed sobą nowe horyzonty.
Nigdy nie lubiłem w kółko powtarzać tego samego. Powtarzanie sukcesu - jeżeli moje zdjęcia można w ogóle nazwać jakimś sukcesem - wydaje mi się zwyczajnie nudne. A czy zaowocują nim moje poszukiwania? To już zupełnie inna sprawa. Szukać na pewno warto, wręcz należy.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Eugeniusz Helbert, z cyklu "Męskie rozmowy: fotografowie"
Właściwie od zawsze fotografuję trzema ogniskowymi: 28 mm, 50 mm i 85 mm. Ostatnio doszedł do tego także obiektyw 35 mm. Wszystko z serii Sigma ART, bo to fantastyczna optyka. Pewnie mógłbym fotografować wyłącznie standardem i 85-tką, gdyby nie to, że pracuję w dosyć małym pomieszczeniu. Szerokich szkieł używam głównie po to, by zyskać przestrzeń. No chyba, że chcę coś specjalnie przerysować.
Tak, ale ja przede wszystkim mam tendencję do zacieśniania kadrów. Zwykle na pierwszym planie jest u mnie twarz. We „Wproście” te moje ciasne zdjęcia nazywali „furmanizacją” (śmiech). Ale ja mam taką teorię-żart, że cała ludzka twarz mieście się między wargami, a brwiami. Reszta to tylko dodatek.
Poza tym, według mnie to właśnie twarz jest najbardziej intymną częścią ludzkiego ciała. Myśmy się umówili, że intymne są narządy rodne, ale to na twarzy obrazują się wszystkie emocje; to ją czytamy jako pierwszą po spotkaniu jakiejś osoby.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Tomasz Mościcki, z cyklu "Męskie rozmowy: fotografowie"
Dla mnie największą wartością tych sesji jest spotkanie z drugim człowiekiem i rozmowa. Gościłem i goszczę tu masę fantastycznych osób. I nigdy nie wygląda to tak, że ktoś wpada do mnie na 15 minut. Jak już do mnie przychodzisz, to licz się z tym, że skończymy najwcześniej za 3 godziny. My tu wypijamy kawę, herbatę i sobie gadamy, w pewnym momencie biorę aparat, robię kilka ujęć i... gadamy dalej.
Każdy musi mieć jakieś profity z tego, co robi. Moim profitem z fotografowania ludzi jest możliwość obcowania z nimi. Zawsze staram się tak ukierunkować te spotkania, żeby to oni mówili; żeby wzbogacali lub drażnili mnie swoimi teoriami. To zawsze ryzyko, ale i największa wartość.
Dziś nie ma już takiej kultury, że idzie się do fotografa zrobić sobie portret. Kiedyś wizyta w w studio była czymś niezwykłym. Trochę jak u malarza w atelier. Dziś przywykliśmy do tego, że zdjęcia robimy sobie smartfonem. Dlatego staram się sprawiać, żeby było to jednak jakimś przeżyciem. Oczywiście nikt nie przejmie się wizytą u Furmana tak, jak sesją z Avedonem, ale przynajmniej pozostanie im jakieś wspomnienie.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Maciej Włodarczyk, z cyklu "Męskie rozmowy: fotografowie"
Teraz przeżywam właśnie pewien sentymentalny powrót do socjologii i fotografuje więcej obiektywami 28 mm i 35 mm. Może kiedyś coś z tym zrobię i będzie okazja do kolejnej zmiany oblicza? A właściwie na powrót do dawnego oblicza...
Na pewno gdyby to wszystko zebrać w jakąś całość, coś by z tego można było ułożyć. Pewnie tak, jak w przypadku wystawy "Męskie Rozmowy" z 2019 potrzebny jest taki Andrzej Zygmuntowicz, który kopnie mnie w przysłowiowe cztery litery i powie, że warto coś takiego zrobić. Problemem jest tylko to, że z tamtych czasów mam bardzo mało zdjęć.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Michał Olszewski, z cyklu "Męskie rozmowy: fotografowie"
Niestety archiwum "Życia Warszawy" gdzieś zaginęło. Mam cichą nadzieję, że ktoś je po prostu ukradł, bo w przeciwnym razie oznacza to, że zwyczajnie wyrzucono je na śmietnik. Tu niestety pokutuje myślenie, że niektóre rzeczy będą istnieć zawsze. Gdybym po skończeniu swojej pracy poprosił ładnie archiwistkę, to pewnie po trochu mógłbym to swoje archiwum odzyskać. Ale nikt się wtedy do takich rzeczy nie przywiązywał. To, co się uratowało z tamtych zdjeć jest obecnie w Agencji Reporter. Ale to może 10% mojego archiwum.
To, że poginęły zdjęcia Furmana to oczywiście żal, ale trudno. Natomiast niezwykłe jest dla mnie jednak to, że zaginęło całe archiwum "Życia Warszawy" z potężnym zbiorem, dokumentującym Warszawę od lat 50. XX wieku.
Nie wiadomo. Podobno ostatni raz wiedziano je w jakiejś drukarni, zapakowane w plastikowe worki na śmieci. Niestety wierzę, że to bardzo możliwe.
Nie ma jednej dobrej rady. Nie czuję się też na tyle władny, żeby radzić coś intelektualnie. Życie z fotografią nauczyło mnie jednak jednego: nie istnieją zdjęcia nieważne. Bo funkcja zdjęć zmienia się wraz z upływem czasu. Zrobione dziś zdjęcie może wydawać się nudne, ale gdy wrócisz do niego za kilka czy kilkanaście lat, odkryjesz je na nowo.
fot. Zbigniew Furman, na zdjęciu: Mirosław Stępniak, z cyklu "Męskie rozmowy: fotografowie"
Czasem gdzieś pojawiają się moje zdjęcia sprzed 40 czy 50 lat. Jakże inaczej czyta się takie fotografie. Obrazy sprzed lat zyskują dziś ogromną funkcję poznawczą. Podam ci dwa proste przykłady. Gdy w 74 roku zaczynałem pracę w "ŻW", akurat odbywały się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Dwóch moich kolegów, z racji tego, że byli starsi, zostało w redakcji oglądać mecz Polska-Argentyna, a mnie poprosili żebym poszedł na miasto i sfotografował to, jak wygląda ulica w godzinie meczu. Poszedłem do centrum i sfotografowałem Marszałkowską w stronę Placu Konstytucji. Dramaturgia jak na grzybobraniu, bo nic się tam nie działo. Natomiast dzisiaj to zdjęcie pokazuje, jak zupełnie inaczej wyglądało wtedy miasto. Albo zdjęcie schodów przy rotundzie, które pokazuję swoim studentom. Nie ma na nim nic szczególnego. Ale jest inna rotunda, nie ma budynku Uniwersalu, ludzie są inaczej ubrani i noszą inne fryzury. To po prostu wartość historyczna, której zdjęcia nabierają w zupełnie niezamierzony przez nas sposób. Według mnie to właśnie największa siła fotografii.
I jeszcze jedno. Gdzieś w niezmierzonych odmętach internetu znalazłem taką oto sentencję przypisywaną Beethovenowi: „ Zagranie złej nuty jest bez znaczenia. Granie bez pasji jest niewybaczalne”.
Tak więc fotografujmy, poszukujmy, eksperymentujmy, ale proszę, porzućmy pstrykactwo.
Urodził się w 1950 roku. Może pochwalić się szerokim doświadczeniem. Pracował w „Życiu Warszawy” i tygodniku „Razem”. Był właścicielem zakładu fotograficznego, a następnie Studia Fotografii Reklamowej. Dowodził również zespołem działu foto tygodnika „Wprost”. Pracował w Muzeum Powstania Warszawskiego. Od wielu lat jest członkiem ZPAF (Związek Polskich Artystów Fotografików). Autor licznych wystaw indywidualnych oraz współautor wystaw zbiorowych. Najbardziej lubi portretować ludzi, ale nie unika również innej tematyki. Od wielu lat przyjaciel i ambasador marki Sigma.