Wydarzenia
Polska fotografia na świecie - debata o budowanie kolekcji fotograficznej
W dzieciństwie chyba nawet nie wiedziałem, co to jest balet. Ale co ciekawe, nie marzyłem też, żeby zostać strażakiem czy policjantem. Chciałem pracować w kuchni i być kucharzem. Kulinaria są takim tematem, który towarzyszy mi przez całe życie. Gotowanie to moja pasja.
Natomiast balet pojawił się jakieś 10 lat temu, gdy zacząłem fotografować dla Warsztatowej Akademii Musicalowej. To są dzieciaki, które uczą się pod pilnym okiem wielu rzeczy, które składają się na musical, czyli tańca, aktorstwa, dykcji. Wtedy zakochałem się w tańcu, ale w pewnym momencie okazało się, że na tych moich zdjęciach czegoś brakuje. W tych zajęciach uczestniczyło 800 dzieciaków i podczas występów brakowało synchronizacji. Strasznie mnie to denerwowało, bo o ile występ solowy udawało się uchwycić bez problemu, o tyle gdy wchodziła na scenę grupa dzieci (nawet 40), nie byłem w stanie wykonać zdjęcia, z którego byłbym zadowolony.
Czym innym jest bowiem radość rodzica, które widzi własne dziecko na scenie i oczekuje udokumentowania jego występu, a czym innym moja perspektywa, gdy zdaję sobie sprawę, że synchronizacja skoku dałaby potężne zdjęcie, takie, po którym mogę już zdać klucze i kupić miejsce na Powązkach. Tego właśnie mi brakowało. W pewnym momencie zauważyłem, że balet jest takim obszarem, w którym ta precyzja jest tak wyśrubowana i tak wymagające są pewne zasady realizacji tych występów, że zafascynowałem się nim. I jak zobaczyłem pierwszy, drugi występ, to już było po mnie…
Chyba nawet walca nie wymęczyłbym prawidłowo. Jestem zafascynowany tańcem, ale sam nie tańczę.
To już jest profesjonalizm. Każdy fotograf, który bierze jakiś temat na warsztat, powinien się do niego przygotować. Jak zacząłem fotografować musicale, to siedziałem i oglądałem musicale, żeby zrozumieć tę ideę. Tak samo z baletem. Zanim zacząłem fotografować, szkoliłem się, żeby wiedzieć co to jest stopa oporna i co znaczy wiele francuskich nazw. Kiedy już poznałem podstawy, poprosiłem baletnicę – pierwszą, drugą, trzecią… I one dopiero pokazały mi, na czym pewne rzeczy polegają. Wytłumaczyły mi, co jest istotą, co to jest klasyka baletu. Dopiero potem, gdy już znamy zasady, można je łamać.
Pamiętam, jak byłem wniebowzięty po pierwszym koncercie, który fotografowałem. Zrobiłem 200 pięknych zdjęć. Po czym zadzwoniła do mnie dyrektorka szkoły baletowej z Moliera: „Panie Arturze, wszystko wyszło pięknie, ale to zdjęcie trzeba ściągnąć, i to, i to…”. Zostało mi może 20 fotografii. Moja radość była więc dość krótka. Zrobiłem piękne artystyczne zdjęcia, ale absolutnie dalekie od obowiązujących w balecie klasycznym póz. Do fotografii baletu trzeba być więc bardzo cierpliwym.
Przy okazji warto zaznaczyć pewną rzecz. Otóż jeśli sfotografujemy baletnicę, bezwzględnie należy poprosić o autoryzację zdjęcia. Zawodowych baletnic jest tak naprawdę mało, praktycznie wszystkie po kilku latach się znają. Problem polega na tym, że jeżeli umieścimy w przestrzeni publicznej zdjęcie, na których baletnica wygląda źle lub ma źle postawioną stopę czy źle zawinięte ręce, to poleci na nią hejt. To jest bardzo małe środowisko i dość chętnie wyeliminuje konkurencję.
Oczywiście tryb seryjny czy ogólnie wszystkie narzędzia w fotografii, których się używa pomagają. Ale one nigdy nie zastąpią rozsądku, umiejętności i – nie ukrywam – gustu. Testowałem tryb seryjny w moim Lumiksie S5 II, bo nie sposób nie wiedzieć, co się trzyma w ręku. Jestem zdania, że trudniej o dobre zdjęcie, gdy się nie ma wiedzy o możliwościach aparatu. Natomiast, nawet w trakcie koncertu jestem w stanie złapać odpowiedni moment bez wykonywania serii zdjęć. Myślę, że pomagają mi w tym wyczucie rytmu i słuch muzyczny. Nie jest on specjalnie rozwijany, wiele lat nie grałem na gitarze, ale – mówiąc górnolotnie – czuję muzykę i to, co jest wewnątrz.
Na przykład widzę, że ta baletnica nie wyrobi się w takcie i się spóźni. Oczywiście tryb seryjny rozwiązałby mi problem, ale po co? Kto potem przejrzy te 10 000 zdjęć? To jest przecież czas. Poza tym do pokazu jestem przygotowany, bo chodzę na próby. Sprawdzam, jak soliści tańczą, jak będą oświetlani, jakie będą wydarzenia na scenie, które mogą mnie zaskoczyć. Na koncercie wiem, że nagle cztery baletnice jednocześnie skaczą w różne strony, a ja nie mogę wtedy być skupiony na solistce. Dlatego zawsze staram się chodzić na próby, mimo że nie mam za nie płacone.
Nigdy nie pracuję w sposób autorytarny. Zawsze jest ten margines współpracy po to, by to zdjęcie nabrało ponadczasowych barw. Takie „autopodejście” do tematu sprawia, że fotograf gubi się gdzieś w swoim ego i zdjęcia powstają raczej słabe. Najlepsze efekty w moim przekonaniu uzyskuje się, gdy cała ekipa współpracuje. Obecnie sesje solowe raczej realizuję samodzielnie, ale jeśli jest taka możliwość, zawsze chętnie korzystam z pomocy. Sam nie jestem w stanie wszystkiego dostrzec, a samych detali w balecie jest bardzo dużo. Do tego dochodzą technikalia, by uzyskać efekt, jaki oczekuję, emocje, kolor… Tych składowych do ogarnięcia jest bardzo dużo.
Wydaje mi się, że to wynika chyba z tego, jak się wychowywałem, co mnie fascynowało w młodości, co robiłem. Jestem wychowany na rocku, kocham Hendriksa, Clapton jest najlepszym gitarzystą na świecie, ale gdzieś tam mam komplet płyt z muzyką poważną, której zawsze słuchałem. Dużo też czytam. Generalnie uważam, że to, co fotograf prezentuje, jest odzwierciedleniem tego, jakie środowisko go otaczało. To nie jest tak, że obudziliśmy się rano, kupiliśmy sprzęt i już jesteśmy fotografami.
To, co dziś prezentujemy, rodziło się przez wiele lat. Najlepsze zdjęcie, które teraz zrobię, powstawało przez dziesiątki lat mojego życia. Dlatego staram się unikać ludzi toksycznych, roszczeniowych. To są takie przypadłości ludzkie, które mogą przykleić się i do mnie. Nie chcę tego. Chcę nadal pozostać dzieckiem i móc to dziecko w trakcie sesji baletowych uwalniać, by ta lekkość i zwiewność pszczółki Mai cały czas pojawiała się na tych zdjęciach.
Od gustu. Jeśli kolor jest na tyle spokojny, że nie zakłóca mi obrazu, wówczas go zostawiam. Natomiast jeśli widzę, że mimo pięknego ujęcia ściągnięcie koloru stworzy obraz ponadczasowy, to absolutnie się nie waham.
Nie ma tak. Wszystko jest kwestią pomysłu. Gdybym jednak miał wybrać, zostałbym w studiu, gdzie warunki są zawsze przewidywalne. W plenerze bywa różnie – tu słońce wyjdzie, tu zajdzie, tu za zimno, tu za gorąco… Poza tym wolę mieć pewność, że nic nie będzie nam przeszkadzało, bo ta koncentracja, jak już wcześniej mówiłem, jest kluczowa. Baletnica w plenerze musi też bardziej uważać, bo poślizgnięcie się na piasku w poincie może spowodować kontuzję.
Jestem organizatorem fotospotkań. To są takie spotkania, na których pojawiają się amatorzy, by razem fotografować. Robię je nieodpłatnie, tzn. ja na tym nie zarabiam. Jestem takim pośrednikiem, który spina modeli i fotografów w jednym miejscu. Dlatego też czasami spotykam się z wdzięcznością ludzką. I nagle okazuje się, że brat uczestnika jest dyrektorem w jakimś pałacu i tak się składa, że w tę niedzielę można by zrobić tam sesję… (śmiech) Oczywiście, jeśli wpadnie mi w oko naprawdę urzekające miejsce, to zapłacę, żeby zrobić tam zdjęcia.
Teraz już chyba nie szukam. Może poza wyjazdami za granicę, bo jeżdżąc po Europie i fotografując balet, jednak potrzebuję tancerek. W kraju jestem już chyba na tyle rozpoznawalny, że raczej dostaję propozycje, niż ich szukam.
Aktualnie jeżdżę raz w miesiącu. To, nie ukrywam, efekt współpracy z firmą Panasonic, której jestem ambasadorem. Po wyjeździe do Madrytu udało nam się przetestować pewne rozwiązania, poprawiliśmy niedociągnięcia, np. już wiem, że nie leci się na zdjęcia do Madrytu na początku lipca, gdy jest 40 stopni w cieniu. (śmiech) Poza tym na dobry materiał 2-dniowy wyjazd jest za krótki – 3–4 dni to minimum. W Rzymie będę przez 5 dni i lecę z dokładnie rozpisanym planem.
W Madrycie miałem przyjemność fotografować solistkę z teatru kubańskiego, teraz zabieram tancerkę ze sobą. Baletnicę muszę mieć na jakieś 50 godzin. A ponieważ Rzym jest drogim miastem, taniej i wygodniej jest wziąć tancerkę ze sobą.
Choć córka mówi na mnie boomer, bo ciągle żyję na Facebooku, jestem całkowicie otwarty na nowinki techniczne. To są przecież narzędzia, które pozwalają realizować tak naprawdę nasze marzenia. A to, że przy okazji zarobimy parę groszy, to jeszcze lepiej. Sam nigdy bym tak sesji nie zrobił. Nie wyobrażam sobie, że nie mogę usiąść z modelką face-to-face, nie wypić z nią kawy, nie poczuć jej nastroju. Dla mnie wariant online, który powstał w pandemii, odcina ten ludzki wymiar fotografii. Mam wrażenie, że nawet jeśli zdjęcie nie jest idealne, tę relację między fotografem a osobą pozującą zawsze widać.
Z sesją komercyjną jest inaczej. Czy się komuś podoba, czy nie, musi wycisnąć banana na twarzy. Przy sesjach, które chciałbym, aby jednak przeszły do historii fotografii, nawet tego mojego malutkiego świata, zależy mi na tym, aby tę relację między dwiema osobami było widać – że to nie było przemysłowe wytwórstwo ołówków w Chinach, a indywidualne podejście do osoby fotografowanej.
Dla mnie wszystkie najnowsze rozwiązania są megawygodne. Wcześniej oczywiście pracowałem na lustrzankach, ale te nowe „bajery” w bezlusterkowcach tak bardzo poprawiają ergonomię pracy, że dziś już nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że nie mam odchylanego ekranu albo że nie mogę od razu nakręcić filmu.
Dopiero się uczę. Ale jestem pod ogromnym wrażeniem jakości materiału wideo w S5 II. Nie mogę się nadziwić, że takim małym aparacikiem mogę kręcić w wysokiej jakości 4K. Dzięki stałkom Lumix praca z gimbalem jest bardzo wygodna. Jeśli chcę zmienić ogniskową z 24 na 50 lub 85 mm, to nie muszę za każdym razem na nowo wyważać zestawu, bo te obiektywy mają taką samą wagę. To jest dla mnie bardzo pomocne, szczególnie gdy baletnica wczuje się już w muzykę i ja wiem, że ten moment muszę uchwycić. Wtedy nie ma czasu na zastanawianie się i ponowne wyważanie gimbala, bo zanim to zrobię, czar pryśnie.
Podobnie mam z obiektywem Lumix S 20-60 mm f/3,5–5,6 – przejście z 20 na 60 mm to tylko ruch nadgarstka, od razu mam dwa zdjęcia niemal w tym samym czasie, z tymi samymi emocjami. Na początku ten zakres wydawał mi się dziwny, bo byłem przyzwyczajony do 24–70 mm, ale okazało się, że jeszcze szersze 20 mm jest lepsze. Poza tym zoomu używam też na koncertach – Lumix S Pro 70–200 mm f/2,8 sprawdza się wtedy najlepiej.
To, co jeszcze często stosuję, to slow motion. W S5 II ten tryb to po prostu petarda: 180 kl./s – nie potrzebuję zwalniać ani poprawiać, wszystko jest po prostu idealne. To się rewelacyjnie sprawdza w balecie, bo pewne rzeczy trzeba nagrać w wersji bardzo wolnej.
Ja się z nią nie spieram, bo ona wie więcej. (śmiech) Jeśli potrzebuję przestawić coś w telefonie, to proszę ją. Tak naprawdę filmowaniem zachwyciłem się, kiedy zacząłem korzystać z aparatów Lumix. Właśnie na takie narzędzie jak S5 II czekałem od dawna. Nadal chyba jednak pozostaje tradycjonalistą, bo poza nagraniem materiału, sklejeniem go i podłożeniem muzyki nie oczekuję więcej.
Nie mam takich marzeń. Dla mnie gwiazdą baletu jest już osoba, która kończy trzecią klasę podstawówki i w czwartej idzie do szkoły baletowej. Ja naprawdę fotografuję je z pełnym podziwem. Te dzieciaki męczą się potwornie, pracują ciężko, pocą się, płaczą, niejednokrotnie kropla krwi też spłynie im po stopach. Dla mnie każda z baletnic, nieważne, czy z dużym, czy małym dorobkiem, nieważne czy niska, czy wysoka, otyła czy nieotyła, to są dla mnie bohaterki dnia codziennego, które realizują swoje marzenia. To jest mój hołd dla każdej baletnicy i każdego baletmistrza. Oczywiście, jeśli znajdzie się osoba, która osiągnęła większy sukces, to również ją sfotografuję, ale będę to robił z takim samym sercem. Tak więc nie mam marzenia, żeby sfotografować solistkę z Bolszoja. Jeśli będzie kiedyś w Polsce, to pogadamy, ale bez ciśnienia.
Również dziękuję i na koniec chciałbym bardzo podziękować baletnicom za cierpliwość do mnie. Chciałbym także polecić fotografkom i fotografom, żeby choć raz w swoim życiu spróbowali współpracy z baletnicą lub baletmistrzem. Jest to niezapomniane doświadczenie i okazja do wspaniałych zdjęć.