Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Rozmawiamy z Anetą Kowalczyk i Grzegorzem Kosmalą - założycielami wydawnictwa BLOW UP PRESS (BUP) oraz twórcami magazynu Doc! photo magazine. To spod ich ręki wyszły nagradzane w Polsce i na świecie photobooki, takie jak 9 bram, z powrotem ani jednej Agaty Grzybowskiej, Death Landscapes Huberta Humki, Land Lorenzo Castore czy Garden Marty Zgierskiej i Mateusza Sarełły. Aneta Kowalczyk uznana została za jedną z trzech Magazine Visual Editors of the Year w konkursie Pictures of the Year International (2018).
Aneta: ...ponad 30 lat temu we Frankfurcie nad Odrą, podczas szkolenia dla instruktorów i nauczycieli do spraw handlu i marketingu.
Grzesiek: To wersja oficjalna, czy ta, którą sprzedajemy?
(Oboje w śmiech)
A: Zaczęło się banalnie. W przerwie szkolenia rzucaliśmy się śnieżkami. Kolega zahaczył o moją kurtkę i złamał mi palec. Chwilę wcześniej umówiliśmy się z Bestią, że coś mu narysuję na ścianie.
A: My jesteśmy Bestie dwie. Tak do siebie mówimy, wydaje nam się to o wiele bardziej pieszczotliwe niż koteczku czy żabciu.
A: Miałam palec na temblaku, a on sobie zamówił rysunek z płyty Guns N’Roses z czaszką, cylindrem Slasha, pistoletami, z których luf wychodzą róże.
G: Po wszystkim musiałem Anecie myć ręce i tak się zaczęło.
G: Aneta przeniosła się na Europejski Uniwersytet Viadrina, a ja wyjechałem na blisko 2 lata do Torunia studiować prawo. Aż uznaliśmy, że związek na odległość jest do bani i pojechaliśmy do Nowego Sącza, żeby studiować w Wyższej Szkole Biznesu – National-Louis University.
G: Zawsze ciągnęło mnie do mediów. Jeszcze w ogólniaku współpracowałem z rozgłośnią Polskiego Radia w Zielonej Górze. A w Sączu zainteresował mnie kierunek Zarządzanie w mediach.
A: A ja zaczęłam od tzw. zerówki, czyli przez pierwszy rok uczyłam się tylko angielskiego.
G: Ostatecznie zrobiłem studia magisterskie na kierunku Stosunki międzynarodowe i dyplomacja, a Aneta poszła na Zarządzanie finansami.
A: Bardzo artystyczne kierunki (śmiech). Może dodam jeszcze, że tematem mojej pracy magisterskiej były opcje katastroficzne na rynku polskim w oparciu o analizę rynku w USA.
G: Oczywiście! Na początek chcieliśmy zdobyć doświadczenie w korporacjach, a potem założyć coś własnego.
A: Trafiłam do małej firmy produkującej meble dla dzieci. Ale zamiast zająć się rachunkami, zabrałam się za projektowanie logo i katalogu, bo zauważyłam, że mają słabą komunikację.
G: Miała, miała!
A: Jako dziecko marzyłam, żeby iść do szkoły plastycznej, ale rodzice nie mogli sobie na to pozwolić. Chodziłam jedynie na zajęcia z rysunku w domu kultury. Potem na studiach w Nowym Sączu uczestniczyłam w zajęciach dodatkowych z rysunku i malarstwa oraz bacznie podglądałam kolegę, który na naszym komputerze przygotowywał oprawę graficzną dużej konferencji naukowej, przy której pracowaliśmy. Wtedy nie znałam jeszcze żadnego programu do projektowania.
G: Absolutnie nie! Na studiach mieliśmy do naszej dyspozycji prawdziwe studio telewizyjne z kamerą i stołem montażowym. Razem z tym samym kolegą, o którym wspomniała Aneta, zrobiliśmy dwa filmiki, w tym jeden o szpiegu działającym na naszej uczelni. W rolę szpiega wcielił się rektor uczelni. Dalej to nigdzie nie poszło, ale dobrze się bawiliśmy. Po studiach trafiłem do dużej, międzynarodowej agencji PR.
A: Ja z kolei coraz lepiej radziłam sobie w projektowaniu graficznym. Miałam sporo zamówień na zaproszenia, banery, plakaty, wizytówki itd., w tym zlecenia z firmy Grześka. I nagle się okazało, że z tych wszystkich drobnych zleceń, które realizuję po pracy, zarabiam więcej niż na etacie, więc odeszłam z firmy.
Aneta Kowalczyk i Grzesiek Kosmala. Fot. Łukasz Sokół
G: Nie, pojawiła się zawodowo. Jednym z moich zadań odziedziczonych w spadku po koledze, który odszedł z agencji było nadzorowanie konkursu BZ WBK Press Foto. Takie całościowe: od ogłoszenia open calla po wystawy pokonkursowe. Można powiedzieć, że dołączyłem tutaj do Anety, która odpowiadała za komunikację wizualną konkursu na kilka edycji przede mną, a także po mnie. Na 10. rocznicę konkursu przygotowała pamiątkowy album.
A: To wtedy wciągnęliśmy się w fotografię. Oglądaliśmy materiały uczestników kolejnych edycji konkursu, analizowaliśmy wszystkie nadesłane prace, nie tylko te zwycięskie.
G: Przez dwa lata zajmowaliśmy się konkursem od A do Z. Byłem obecny na obradach jury i czasem musiałem dopilnować, żeby jurorzy się nie pozabijali w trakcie wyboru zdjęcia roku i usiedli obok siebie na gali…
G: Oj, nie raz zdarzyło się wyjście z sali i trzaśnięcie drzwiami. Dzisiaj to oczywiście miłe wspomnienie. Pamiętam długie dyskusje na temat edycji, pojedynczych zdjęć, w które wsłuchiwałem się z zapartym tchem. Czy to zdjęcie jest dobre, czy złe? Czy jest na temat? Czy poprawiamy edycję, żeby pomóc autorowi, czy zostawiamy tak jak jest? Na BZ WBK Press Foto można było wyjmować zdjęcia z materiału, zmieniać kolejność albo nagradzać tylko jedno zdjęcie, a resztę odrzucić. I wtedy pomyślałem, że powinniśmy z Anetą zrobić coś swojego, związanego z fotografią. Trochę na przekór temu, co się wtedy w Polsce działo. To był rok 2012, czas pierwszych cięć w działach foto „Gazety Wyborczej” i „Rzeczpospolitej”, „Kwartalnik Fotografia” wydawał właśnie swój ostatni numer, a miesięcznik „Foto” publikował łączone numery. A my wtedy myśleliśmy o założeniu wydawnictwa, powołaniu letniej szkoły fotografii z magazynem, w którym najlepsi absolwenci mogliby publikować swoje materiały obok materiałów innych polskich fotografów, w szczególności fotoreporterów, którym raptem zabrakło miejsc, gdzie mogli pokazać swoje prace.
G: Z tego wszystkiego udał nam się tylko magazyn.
A: Jak dziś o tym pomyślę, to nazwałabym nas hardcore’owcami, musieliśmy mieć jakąś nieziemską energię. Co miesiąc wydawaliśmy 200 stronnicowy, dwujęzyczny magazyn. Wszystko robiliśmy zupełnie sami, ucząc się od początku kolejnych rzeczy na własnych błędach.
G: Tak powstał „doc! photo magazine” i zamiast strony firmy - strona magazynu. Idea była taka, żeby projekty mówiły o firmie, a nie odwrotnie. Aż po 5 latach ktoś nam zhakował stronę i nie udało nam się jej odzyskać.
A: Z dnia na dzień straciliśmy wszystko: archiwum, bazę danych, sklep, w którym można było pobierać magazyn, ale też kupować nasze pierwsze książki. Dziś wchodząc na nasz stary adres, można sobie poczytać o tureckiej lidze piłkarskiej. W tamtym czasie z naszej strony można było pobierać bezpłatny pdf z magazynem, tymczasem hakerzy chcieli od nas ogromnych pieniędzy za odkupienie adresu. Cóż było robić? Założyliśmy nową stronę, już taką zorientowaną na wydawnictwo, którą oparliśmy o mechanizmy, nad którymi czuwa duża firma. To wtedy podjęliśmy decyzję skoncentrowania się na książkach fotograficznych.
Aneta Kowalczyk i Grzesiek Kosmala. Fot. Łukasz Sokół
A: Pasją, tylko i wyłącznie. Gdyby nie to, już dawno przestalibyśmy się zajmować książkami, na których jak nie trudno się domyślić, nie da się zbić kokosów. Nadal pracuję komercyjnie, projektuję katalogi i identyfikacje dla firm. Książki fotograficzne, to tylko część mojego życia zawodowego. Tym bardziej cieszę się z każdego nowego projektu, mam ogromną satysfakcję, gdy ludzie oglądają nasze książki i doceniają je w konkursach czy na festiwalach. Ostatnio do naszego stoiska na targach Unseen w Amsterdamie podszedł mężczyzna i poprosił mnie o autograf. Wytłumaczyłam mu, że nie jestem autorką zdjęć, a projektantką książek, graficzką. Odpowiedział, że o tym wie i właśnie dlatego chce mój podpis. Na coś takiego nie ma waluty, możemy się zwyczajnie cieszyć, że ktoś nas docenia.
G: Zgadzam się. Praca to nasz sposób na życie.
A: Dzięki nim podróżujemy, spotykamy fantastycznych ludzi, z częścią się przyjaźnimy.
G: Mamy szczęście, że znaleźliśmy coś, co bardzo kochamy robić i to robimy.
A: Zdecydowanie nas łączy. Gdyby nie ona, pewnie dalej pracowalibyśmy osobno w korporacjach. Znajomi często pytają, jak dajemy radę tyle czasu spędzać razem. Bo my jeszcze na długo przed pandemią pracowaliśmy w domu.
G: I to przy jednym stole: z jednej strony jest studio graficzne, z drugiej - wydawnictwo. Żartujemy, że w rogu pokoju jest kącik rekreacyjny, a stolik kawowy to salka konferencyjna. To nasza mini-korporacja.
Chórem: Nigdy!
A: To jest właśnie ten minus… Często pracujemy do północy albo i dłużej. Przed targami książki w Paryżu pracowałam 26 godzin bez przerwy. Skończyłam o 8 rano, a chwilę później już siedzieliśmy w samochodzie wyładowanym po dach książkami. Na miejscu też jeszcze coś kończyłam. Nie chciałabym po raz drugi przekroczyć tej granicy.
A: Prowadzimy osobne działalności.
G: No ja mam idealnego szefa, świetnie się dogadujemy. Gdy mówię mu, że gdzieś są targi i muszę tam jechać, odpowiada natychmiast „Jedź!”
A: Z moją szefową jest trudniej. „Najpierw zrób to, to i jeszcze to, dopiero wtedy możesz jechać” - mówi kategorycznie.
G: Natomiast jeśli chodzi o projektowanie książek szefową jest Aneta. Moja rola jest tutaj mocno ograniczona i gdy sugeruję jakieś zmiany, na ogół słyszę zdecydowane: "Nie wcinaj się!”. I tak już jest: ja dobieram kolejne projekty wydawnicze, Aneta je projektuje.
A: Cóż, nie jest różowo. Nic na to nie poradzę, że gdy coś mi nie pasuje, od razu o tym mówię.
Aneta Kowalczyk na stoisku BLOW UP PRESS na targach książki fotograficznej Cosmos podczas festiwalu Rencontres d’Arles w 2019 we Francji
G: Mateusza Sarełły i Marty Zgierskiej. Choć był z tym pewien kłopot… Do momentu gdy na horyzoncie pojawiła się możliwość wydania „Garden”, niemal wszystkie nasze książki były czarno-białe. Czerń królowała też na okładkach. Aneta w końcu zbuntowała się i powiedziała stanowczo: „Następny projekt ma być kolorowy!”
(wybuchają śmiechem)
G: Pewnego dnia spotkałem się z Martą i Mateuszem. W trakcie rozmowy zdradziłem im, że chcemy bardziej wejść w książki artystyczne i jeżeli mają taki projekt, to bardzo chętnie na niego rzucę okiem. Opowiedzieli mi wtedy o „Garden” i już nie mogłem o nim zapomnieć, tak niezwykła jest to historia. Kłopot polegał na tym, że zdjęcia, które mi przysłali, były oczywiście czarno-białe. Nie wiedziałem, jak przekonać do niego Anetę.
A: Robił dziwne podchody, w końcu powiedziałam: „No dobra, pokaż.” I zachwyciłam się tak jak Grzesiek. Nie było innego wyjścia, musieliśmy zrobić tę książkę. To jest historia o miłości opowiedziana w piękny i oryginalny sposób.
G: Musimy się zakochać w czyjejś historii i kropka.
Ł: Jesteście kochliwi?
G: Bardzo! W konkursie BUP Book Award, który organizujemy, międzynarodowe jury wskazuje 20 projektów, które uznaje, że mają największy potencjał na dobrą książkę fotograficzną. Ostateczna decyzja, który z nich zamienimy w prawdziwą książkę, należy do nas. Przy dwóch edycjach nie mogliśmy się jednak zdecydować na ten jeden, jedyny i w konsekwencji nagrodziliśmy po dwa projekty.
W tym roku obiecaliśmy sobie, że wybierzemy tylko jeden projekt, bo fizycznie nie damy rady zrobić więcej książek. Mamy już plan wydawniczy na najbliższe dwa lata. Oznacza to, że jeśli ktoś zgłosi się do nas dzisiaj z fantastycznym materiałem, my się w nim zakochamy i przyjmiemy do publikacji, to do pracy nad książką będziemy mogli usiąść za dwa lata, a jej premiera będzie możliwa najwcześniej za trzy. To długo, nie wszyscy mogą tyle czekać. Konkurs jest jedyną furtką, aby wskoczyć wcześniej.
A: Czasem robimy wyjątki. Kiedy zwrócił się do nas Tomasz Tomaszewski z propozycją wydania książki na jego 70. urodziny, taką próbę podsumowania czterdziestu lat pracy, nie mogliśmy odmówić. Na szczęście autorzy, z którymi współpracujemy, są wyrozumiali i bardzo cierpliwi. I bardzo im zależy, abyśmy to właśnie my wydali ich książkę. Byliśmy niezwykle wzruszeni i dumni, gdy Michael Ackerman powiedział nam, że odmówił francuskiemu wydawnictwu, ponieważ nie wyobraża sobie innego wydawcy dla jego „Life Book”. Z Michaelem będziemy w sumie pracować nad trzema książkami, a pierwsza z nich ukaże się jeszcze w tym roku. Michael jest fantastycznym artystą i wyjątkowym człowiekiem.
Aneta Kowalczyk, Tomasz Tomaszewski, Grzegorz Kosmala podczas pracy nad książką "The world is where you stop", Konstancin, luty 2023
A: W zeszłym roku byliśmy pierwszy raz na urlopie od 10 lat…
G: Planujemy, że nie będziemy pracować cały czas, ale potem coś trzeba dosłać, poprawić, mail za mailem… No i nie wychodzi.
G: Albo jedziemy na targi książki, albo z targów wracamy…
A: Pytasz o takie zwykłe rzeczy? Oglądamy filmy, czytamy książki i dużo gotujemy.
G: Razem.
A: Bestia lubi obierać, kroić i siekać.
G: Aneta przyprawia. Ja niestety mam skłonność do przepieprzania.
A: Lubimy włoską kuchnię, proste makarony. Sami też robimy pizzę.
G: Przez pizzę weszliśmy kiedyś w konflikt z byłym sąsiadem. Przepis, z którego korzystałem zakładał, że w pewnym momencie trzeba było mocno rzucić 10 razy ciastem o blat. A że prowadzimy południowy styl życia, czyli jemy obiadokolację po 21, zacząłem rzucać tym ciastem chwilę przed godziną 22. Sąsiad pojawił się pod naszymi drzwiami w przeciągu sekundy. Oczywiście nie z winem, tylko z awanturą.
A: Lubimy wspólne gotowanie i biesiadowanie. Niepisaną tradycją końca targów książki na festiwalu w Arles stała się kolacja dla zaprzyjaźnionych wydawców i autorów. Rano Grzesiek biegnie na targ po świeże ostrygi, a wieczorem po sprzątnięciu stoiska wydawnictwa znikamy w kuchni…
Edycja zdjęć do książki “Object amnesic: a compost manifesto” Henrika Strömberga i Jensa Soneryda. Na zdj. od lewej: Henrik Strömberg, Aneta Kowalczyk, Chiara Valcci Mazzara i Grzegorz Kosmala. Warszawa, 2020
Przez kolejną godzinę rozmawiamy o foie gras w Ząbkach pod Warszawą, ślimakach w Paryżu, oliwie o zapachu świeżo ściętej trawy z Sycylii, wienerschznitzelycelu, apfelstrudlu i nalewkach z orzecha laskowego bądź brzoskwini w Wiedniu, lodach tymiankowych w Arles, kleksach bitej śmietany, chrupiąco-rozpływającym guanciale oraz niepozornych knajpkach na 4 stoliki, do których Bestie trafiają zupełnie przypadkiem.
A: Może na równi?
G: W jednym z odcinków serialu „Columbo” następuje morderstwo w japońskiej restauracji. Ofiara zjadła rybę fugu, która nieodpowiednio przyrządzona, jest śmiertelnie trująca. Ciekaw jestem, jak smakuje.
G: Tak jest.
A: Ja zdaję się na miejsce i na odkrywanie.
A: Podobnie.
A: Nie zawsze tak jest, szczególnie w sprawach zawodowych.
G: Nie lubisz robić przeglądów portfolio i ja to ogarniam.
G: Tylko na wakacjach albo gdy musimy sfotografować okładkę książki na stronę internetową. Tak mocno siedzimy na co dzień w fotografii, że korzystamy z okazji, żeby od niej odpocząć.
A: Raz zrobiliśmy wspólny projekt, trochę na przekór temu, co się dzieje latem, gdy do mediów społecznościowych wpada miliony selfie z podróży. Sfotografowaliśmy się razem, robiąc minę w stylu: „Wow, jesteśmy właśnie pod wieżą Eiffla” i w Photoshopie wkleiłam je w różne zdjęcia przypadkowych miejsc z Krakowa: dach hotelu, lampa na rynku, tulipany na plantach, plastikowe modele serc w MOCAK-u. Wrzuciliśmy to na Facebooka i znajomi byli zachwyceni.
Druk książki “Garden” Marty Zgierskiej i Mateusza Sarełły w drukarni Argraf. Warszawa, 2022
A: Za każdym razem dzieje się coś innego, nie mam gotowych rozwiązań. To nie jest tak, że coś mi się spodobało w jakiejś książce i teraz dopasowuję to do materiału, nad którym pracuję. Jest odwrotnie. Dostaję materiał i zastanawiam się, jak go wyeksponować, żeby wybrzmiał. Żeby nie zgasić projektu, żeby to nie była jedynie gra papieru i designu, w której przepadnie opowieść.
A: Zdecydowanie to jest cieszenie się foie gras! Czasem czuję się jak Pomysłowy Dobromir z kreskówki. Gdy dostaję zdjęcia od autora, puszczam je sobie na ekranie komputera, a w tle jakąś playlistę. Krzątam się wokół ekranu wykonując zupełnie przyziemne rzeczy, równocześnie coś tam sobie szkicując w głowie. Aż w pewnym momencie przychodzi do mnie pomysł. Który nie pojawia się znikąd, tylko jest efektem zrozumienia materiału, ale też rozmów z autorem. I nagle ciach, jest!
A: Tak było w przypadku Iliasa Georgiadisa, który oddając nam swój materiał, w tym kilka propozycji makiet, powiedział, że wie, że makiety są złe i że ma do nas całkowite zaufanie. Zajrzałam do nich i od razu je odrzuciłam. Gdy projekt był gotowy, wydrukowaliśmy swoją makietę, którą sfilmowaliśmy i wysłaliśmy to wideo Iliasowi. Zapadła cisza na 3 dni. Milczenie odebraliśmy jako złą wróżbę. Zwykle jest tak, że jak pomysł zaskoczy, autor od razu do nas dzwoni. Gdy w końcu Ilias do nas wrócił, jego wiadomość zaczynała się od słów: „How your brain works?!” Powiedział nam, że przez tych kilka dni obejrzał nasz film setki razy, bo musiał się oswoić z tym co zrobiłam i na koniec dodał, że nawet jego mama zaaprobowała projekt.
A: Zaprojektowałam „Over.State” jak pamiętnik. Ma miękką okładkę, wszystkie teksty są ręcznie napisane, nawet strona redakcyjna. Historia dzieje się na pograniczu wyobrażeń i rzeczywistości, przypomina sen. Stąd w środku jest kilka pomysłów, które to eksponują np. niektóre zdjęcia są ukryte, więc trzeba uważnie przejść przez książkę, żeby tego nie przeoczyć, jak w książkach dla dzieci.
Damien Daufresne i Aneta Kowalczyk w trakcie prac nad książką “Undertow”, Berlin, 2022
G: Nie mam pojęcia. Czasami ośmielam się podrzucać jej jakieś rozwiązania, niestety później one nie są wykorzystywane, więc nie wiem.
G: No muszę to zaakceptować, bo już parę razy usłyszałem: „To rób sobie sam!” Więc... (śmiech)
G: Podziwiam Bestię za jej pomysły. Zwykle nie pokazuje mi tego, co robi w trakcie pracy. Tylko nagle woła mnie do komputera, gdy coś jest już gotowe i pyta, co myślę. Oglądam jej projekt i zamieram. Jestem pod ogromnym wrażeniem do czego Aneta doszła ucząc się wszystkiego od podstaw.
A: A ja podziwiam Bestię za jego nieustanny optymizm. Gdyby nie to, nie bylibyśmy w tym miejscu, co teraz. Sama już wiele razy bym się poddała, to on jest naszą siłą napędową. Dzięki Grześkowi mamy szansę robić niezwykłe rzeczy.