Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
W fotografii, od zawsze, najbardziej interesuje mnie spotkanie z drugim człowiekiem, jego historia, środowisko, kontekst społeczny oraz kontekst kulturowy, w którym funkcjonuje. Ale fotografia to dla mnie także okazja, by przy każdym kolejnym projekcie jeszcze głębiej zanurzyć się w sobie. Jestem ja, to co mnie otacza, myślę obrazami. Kiedy jestem w drodze sam, mogę skupić się w 100% na obserwacji. Jest to pewnego rodzaju trans, który bardzo mi odpowiada. Staję się wówczas bardziej uważny, nie oceniam, ale przyglądam się mocniej ludziom, otoczeniu, światu, zależnościom, sobie. Ta uważność przypomina mi kim jestem, co robię, dokąd zmierzam i po co – jaki jest cel i ta moja misja.
Ponadto w fotografii pasjonuje mnie też jej zmienność i proces rozwoju w posługiwaniu się językiem fotografii, odkrywanie znaczeń, kodów, symboli, czy możliwości z tym związanych. To ciągła nauka, nie tylko jak te zdjęcia robić, ale przede wszystkim jak myśleć. Z ogromną ciekawością i energią angażuję się w każdy kolejny etap procesu, w pracę nad materiałem, zwłaszcza edycję, czyli układanie zdjęć już w konkretną wypowiedź. Niesamowite, jak z każdym kolejnym krokiem zaczynasz widzieć więcej i rozumieć, jak wiele różnych opcji tej wypowiedzi daje sam materiał. Moment, w którym prace zostają wyprodukowane, oprawione i powieszone na ścianach też jest istotny – bo to wtedy cały proces zostaje w końcu spięty klamrą. Wystawa, czy publikacja natomiast, to dla mnie ponownie okazja do kontaktu z drugim człowiekiem. Na wernisażach czy spotkaniach autorskich otwieram się na różne punkty widzenia, słucham interpretacji i refleksji, obserwuję emocje, które wywołuje prezentowany temat.
Od zawsze fascynowały mnie ludzkie historie. Pasjonują mnie też podróże. Kiedy zająłem się fotografia profesjonalnie poczułem, że w sposób naturalny mogę obie te rzeczy połączyć. A fotografia stała się dla mnie wówczas nie tylko środkiem przekazu, ale także wyrazu, zwłaszcza. emocji – tak osób, które portretuję, jak i emocji, które mi towarzyszą na każdym etapie procesu.
Na początku mojej drogi sporo czytałem – o sztuce fotografii, fotografkach, fotografach, ale i reportaże. Często sięgałem po albumy fotograficzne, w których na zdjęciach pojawiali się ludzie. Moją pierwszą ulubioną fotografką była Diane Arbus. Potrafiła w unikalny, niezwykle prawdziwy oraz wyrazisty, a zarazem prosty i bezpośredni sposób opowiadać o świecie, ludziach, o sobie. Była dla mnie inspiracją. Coraz bardziej zagłębiając się w fotografię doszedłem do wniosku, że muszę lepiej poznać moje mocne i słabsze strony, bo tylko wtedy łatwiej będzie mi odnaleźć własną drogę i tę moją misję. Pamiętam, też, że kiedyś kuratorka Joanna Kinowska powiedziała, że mam umiejętność nawiązywania relacji, skracania dystansu, że „jeśli nie drzwiami to oknem“, ale z szacunkiem. Jestem też odważny, uparty, konsekwentny, nigdy nie udaję. Kiedy to wszystko do mnie dotarło, połączyło się w swoistą całość, zrozumiałem co powinien robić, i jak, w którą stronę pójść. Ujrzałem siebie jako fotografa, odnalazłem swoja drogę oraz cel.
Na Sri Lankę poleciałem pierwszy raz na rodzinne wakacje w poszukiwaniu fal do surfingu. Spędziliśmy tam miesiąc. Wyspa nas oczarowała do tego stopnia, że poważnie myśleliśmy, aby się tam przeprowadzić. Podczas drugiej miesięcznej wizyty już więcej przemieszczaliśmy się po kraju, chcąc go lepiej zrozumieć i poznać. Szukaliśmy nawet miejsca, w którym moglibyśmy zatrzymać się na dłużej, snuliśmy plany na przyszłość.
Jako że cenię sobie różnorodność w każdym wydaniu, zwłaszcza jej społeczno-kulturowy aspekt, to zadaję pytania, szukam odpowiedzi. Wchodząc więc głębiej w historię kraju zauważyłem, że ciężko znaleźć informacje o północnym wschodzie wyspy. W popularnych przewodnikach ta część jakby nie istniała, jakby była białą plamą, jakby była niewidzialna. Podjąłem wówczas próby rozmów z lokalsami z południa.
Albo unikali tematu, albo szybko kończyli dyskusję stwierdzeniem, że tam zwyczajnie nie ma po co jechać. Tym bardziej więc zaczęło mnie to nurtować – dlaczego? Sięgnąłem po literaturę i dość szybko odkryłem prawdziwy powód: wojna domowa, która trwała kilka dekad, a wraz z nią zło, które od lat rzutuje na wszystko. Nie było już odwrotu – poczułem, że muszę tam polecieć, sam, z aparatem. Po przygotowaniach i dobrym researchu nakreśliłem plan działania i jesienią 2019 wylądowałem w Colombo, wsiadłem w pociąg do Jaffny z której zacząłem poszukiwania. Chciałem zbadać jak wygląda życie i otoczenie w tej zapomnianej krainie, zwłaszcza na terenach ostatniej, najbardziej krwawej fazy konfliktu, zakończonego w maju 2009, kiedy to doszło do masakry. W głowie miałem wiele pytań, chciałem znaleźć odpowiedzi, ale tym razem nie z książek czy internetu, tylko już bezpośrednio od ludzi, od świadków tamtych wydarzeń. Wiedziałem, że chcę skupić się na sytuacji kobiet, bo to one najczęściej mają najtrudniej. Okazało się, że miałem rację, a liczba powojennych wdów, na historii których się skoncentrowałem oraz ich sytuacja są porażające…
Kobiety, które przetrwały to najczęściej wdowy, samodzielnie wychowujące po kilkoro dzieci, do tego opiekujące się starszyzną. Pozostawione są w ogromnej większości bez jakiegokolwiek wsparcia. Nie mam tu na myśli tylko braku wsparcia socjalnego, czy materialnego, ale też brak pomocy psychologicznej, czy systemowo chociażby utrudniony dostęp do edukacji. Te kobiety nie tylko straciły swoich mężów, ale często wręcz całe rodziny, a mimo to, tyle lat po wojnie nadal żyją z nieprzepracowanymi traumami, odsunięte na margines społeczny. Najpierw zabrano im młodość, później domy i bliskich, a w finale również zdrowie i nadzieję.
Zdecydowana większość osób zamieszkująca północ Sri Lanki to osoby wyznania hinduistycznego - Tamilowie. Pozostała część wyspy to w znacznej przewadze buddyści - Syngalezi. Wojna domowa była na tle etniczno-religijnym. Trudno mi sobie wyobrazić położenie, w którym nie jest się chcianym we własnym domu – bo tak traktowana jest wciąż mniejszość tamilska na Sri Lance. Podróżując po wyspie zauważyłem co kilka kilometrów bazy wojskowe armii Sri Lanki, syngaleskich żołnierzy z karabinami nieustannie obserwujących Tamilów. Na kilkunastu Tamilów przypada jeden uzbrojony żołnierz armii lankijskiej. To ciężkie położenie żyć ciągle pod taką presją. To według mnie okrutny rodzaj przemocy psychiczno-emocjonalnej.
Jak dotąd jadąc na zdjęcia zawsze podróżowałem sam. Nie korzystałem też nigdy ze wsparcia lokalnych, wynajętych osób, które przygotowują grunt pod realizację projektu (tzw. fixer). Dla mnie bowiem proces twórczy jest niezwykle osobisty i w pewnym sensie intymny. Droga którą muszę pokonać żeby zrealizować zdjęcia jest kluczowa, chcę sam wypracować wszystko będąc już na miejscu. To część tej historii, którą mogę później opowiedzieć, choć ta część dotyczy mnie samego i tego z czym się zmagam.
Jadąc gdzieś w trudniejszy teren mam szansę się sprawdzić, ale nie w kontekście odwagi, tylko bardziej poznawania siebie i rozwoju. Mogę wówczas z pewnym dystansem przyjrzeć się sobie, temu kim jestem, co czuje, jak żyję, co robię dobrze, a nad czym powinienem popracować, żeby stać się lepszym człowiekiem. A co za tym idzie lepszym fotografem i "storytellerem". Taka podróż to rodzaj autoportretu, według mnie dużo bardziej wartościowego, niż tak bardzo ważne dzisiaj dla wielu lustro, czy selfie. Bycie gdzieś daleko od tego co znam, od tego co bezpieczne, uruchamia całkowicie inne obszary mojego ja. Rozmawiam sam ze sobą, przepracowuję rzeczy. Wchodzę w ten wcześniej wspomniany „trans”.
Wydaje mi się, że w pewnym sensie odsłaniam się jak najbardziej to możliwe i z czystą szczerą intencją oraz szacunkiem wchodzę w relacje z napotkanymi po drodze ludźmi. Wydaję mi się, że te osoby czując tę szczerość, łatwiej się otwierają. A gdy rodzi się relacja, ujawnia się prawda, bariery znikają. Także na przykład te językowe, bo liczy się energia chwili, to co z niej wynika i co my z tym dalej zrobimy.
W procesie fotograficznym pośpiech, czy ciśnienie nie pomagają. Uczysz się odpuszczać. A to ważne, bo trzeba też wiedzieć kiedy zdjęcia zwyczajnie nie zrobić, kiedy zrezygnować z naciśnięcia spustu migawki, mimo iż bardzo chciałoby się to zdjęcie mieć. Kiedy wyjść z pozycji "za szybką" - przed nią, uszanować czyjąś przestrzeń. Według mnie wrażliwość, wyczucie i zaufanie, ale też wewnętrzna zgoda oraz przyzwolenie na to, że coś się może nie udać od razu, są bardzo istotne. I także podczas tego wyjazdu po raz kolejny to podejście się sprawdziło. Ciąg z pozoru przypadkowych wydarzeń i to, że nie próbowałem w nie ingerować na siłę, doprowadziło do kluczowego momentu, czyli do pojawienia się na mojej drodze Newmana. To zmieniło wszystko – tak dla projektu, jak i dla mnie. Newman został nie tylko moim przewodnikiem, ale też prawdziwym przyjacielem.
Zrobiłem portret kobiety, na którym widać tylko oczy, czoło i włosy. Trochę tak jakby głowa była wystawiona nad jakąś krawędź, parapet czy blat. Nad głową biel, pustka, nie ma nic. Ta kobieta choć zdecydowała się ze mną spotkać i porozmawiać, nie odważyła się pokazać całej twarzy. Bała się i boi o swoje bezpieczeństwo. Jest wdową, matką trójki dzieci w wieku szkolnym. Nie jest w stanie pracować ze względu na bardzo słaby stan zdrowia fizycznego oraz psychicznego. Nie ma jak zapewnić dzieciom edukacji, nie ma pracy oraz środków do życia. W jej oczach widać strach, bezsilność, te oczy mówią wszystko, mają moc. To było bardzo trudne spotkanie.
Premiera wystawy „Porzucone córki Tygrysa“ odbyła się we wrześniu ubiegłego roku podczas festiwalu fotografii „W Ramach Sopotu“. Podczas pracy wraz z kuratorką Mają Kaszkur zdecydowaliśmy się pokazać 25 fotografii. Wernisaż był dla mnie ogromnym przeżyciem, nie tylko dlatego, że pojawiło się bardzo dużo osób, ale też poprzez sposób w jaki te zdjęcia zostały zaprezentowane, rama w ramę, czarno białe wraz z kolorowymi, co powodowało pewnego rodzaju wyczuwalne napięcie. To ta praca kuratorska dała fotografiom dodatkową moc. Jednakże szczególnym dla mnie momentem było pojawienie się na otwarciu wystawy pary Tamilów - trochę tak, jakby wyszli z moich zdjęć. Fakt ich obecności na wernisażu w Sopocie był dla mnie dość abstrakcyjny, tak jak dla nich abstrakcyjny był fakt, że oglądają taką wystawę w Sopocie. Że ten zapomniany przez społeczność międzynarodową i pomijany na samej Sri Lance temat jest nagle poruszany w Polsce.
Następnie miałem wystawę w Berlinie. Aktualnie ekspozycja jest dostępna w Warszawie w Pracowni Duży Pokój przy ulicy Wareckiej 4/6. Wystawa trwa do 31.03.2023 i jest rozbudowana w warstwie tekstowej. Dodałem także dźwięk… Wszystkie trzy wernisaże były dla mnie wyjątkowe, a odbiór projektu bardzo dobry. Cieszę się, że ludzie chcą poznawać takie historie i podobnie do mnie, uważają, że są one ważne, ale też dlatego, że są osoby i miejsca dzięki którym można je prezentować oraz o nich mówić. Za to jestem bardzo wdzięczny całej ekipie Picture Doc, szczególnie Julii Klewaniec i Michalnie Kacperak. To w większości młodzi bardzo zdolni, zaangażowani ludzie, którzy dają z siebie naprawdę wiele. Są wspaniali.
Planuję pokazać „Porzucone córki Tygrysa" jeszcze w innych miastach w kraju, tak samo jak w przypadku mojego wcześniejszego projektu „Zamknięte“, który doczekał się kilkunastu edycji wystawy. Ważną częścią prezentacji fotografii są dla mnie spotkania autorskie, podczas których opowiadam więcej o kulisach powstawania projektu oraz o samej wyprawie. Opracowuję tez aktualnie kilka możliwych nowych tematów, których realizację planuję na koniec tego roku. Czekam tylko na to, który z nich mnie finalnie wywoła do podróży i tego mojego wejścia w historię, żebym znów ruszył w drogę.
Oprowadzanie kuratorskie po wystawie „Porzucone córki Tygrysa“ odbędzie się 25 lutego 2023 o godz 16:00 w Pracowni Duży Pokój w Warszawie.
Kolejna okazja do spotkania fotografa będzie miała miejsce 17 marca 2023 o godz 18:00 na spotkaniu autorskim z Patrykiem Bułhakiem.