Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
Jak wiele rzeczy w tym globalnym świecie na pewno bardzo się rozrosła. Dzięki tanim lotom stała się szeroko dostępna. To jest temat na ogromną debatę, bo masowa turystyka to też nowe problemy, które generuje. Znamienne jest to, że choć możemy dotrzeć niemal wszędzie, lubimy się kumulować w tych samych miejscach, odwiedzać te, w których ktoś już był, by przeżyć w gruncie rzeczy podobne emocje.
W efekcie zmieniamy też te miejsca bezpowrotnie, choć oczywiście na zdjęciach uparcie przedstawiane są w sposób nieomal dziewiczy, Petra w Jordanii jest tego świetnym przykładem. Rocznie odwiedza ją milion ludzi i codziennie odgrywa się tam dosyć podobny spektakl, by pokazać to miejsce jako puste, mistyczne, zapomniane.
Nasze pokolenie żyje trochę takim mitem fotografa-podróżnika, odkrywcy. Zauważyłem to również u siebie. Fotografując syryjską Palmirę, jeszcze przed wojną, kadrowałem tak, by pokazać miasto na środku pustyni. Nie obejmowałem kadrem całego anturażu z jego turystycznym zapleczem, a trochę szkoda, bo to byłby ciekawy dokument. Myślę, że powodem jest nostalgia i dążenie do tego, by doświadczyć tych miejsc, zanim ostatecznie znikną, udokumentować je takimi, jakie były, ale trochę też w sposób, jaki je sobie wyobrażaliśmy.
To samo zresztą dotyczy dzikiej przyrody: zobaczyć las deszczowy, zanim wytną go pod plantację, czy naturalne siedliska, które zwyczajnie zmienią się za sprawą nowych inwazyjnych gatunków. Wiele takich miejsc mamy zresztą też w Polsce. W rozlewiskach rzek opadają wody gruntowe, tereny obsychają i za chwilę będą już wyglądać inaczej, zniknie ten wyjątkowy klimat. To jest pogoń za tym, żeby jeszcze gdzieś zdążyć.
Trudno jest definiować absolutne wyroki na temat tego, czy coś jest zawsze wyzyskiem czy tylko czasami lub też nim nie jest. W różne miejsca dociera się na różnych zasadach. Są sytuacje, gdy jest zupełnie przejrzyste, że turysta z aparatem staje się kimś w rodzaju klienta, który będzie chciał wykonać zdjęcia. I zdecyduje się za nie zapłacić. Ja takich sytuacji i miejsc unikam, zapala mi się czerwona lampka. Nie chodzi o skąpstwo, ale o własne motywacje do zrobienia gdzieś zdjęć. Wywodzę swoją fotografię ze środowiska zawodowej fotografii prasowej. Jedną z zasad etycznych dziennikarzy fotografujących jest niepłacenie bohaterom za prawo do dokumentowania. Ma to związek z równym dostępem i jawnością informacji.
W trakcie swojej pracy i podróży dbam o to, żeby wracać do siebie z pytaniem o to, czy na pewno postępuję fair. Pośpiech i powierzchowność związana z turystyką masową po prostu kiepsko sprzyjają jakości ludzkich kontaktów. Podczas szybkiej, objazdówki może zabraknąć czasu, by zamienić słowo z bohaterami zdjęć, powiedzieć: „hej, to jest mój adres e-mail, jeśli chcesz, wyślę Ci to zdjęcie”. Może zabraknąć czasu na zasadę dobrej wzajemności, by mądrze odwdzięczyć się lub wesprzeć lokalną społeczność.
Trzeba też dużo wyczucia, tak aby swoją pozycją nie przytłaczać gospodarzy. W ogromnej liczbie miejsc na świecie nierówności społeczne i ubóstwo nie zostawiają wyboru, turysta w takim miejscu jest po prostu okazją do zarobienia jakichś pieniędzy. Wybierając się w takie miejsca, decydując się na fotografowanie świata ubóstwa, trzeba przywieźć ze sobą więcej wrażliwości niż własnych aspiracji.
To jest kolejna trudna kwestia, czy fotografowanej osobie na pewno jest z tym dobrze, czy to nie jest jakaś sytuacja dominacyjna. To, że bohater nic nie mówi, nie znaczy, że ta sytuacja nie jest dla niego trudna. Trudna może być bieda, wygląd, warunki życia. Warto zadawać sobie dużo pytań. Każde spotkanie jest inne. W tym samym miejscu można trafić na skrajnie różne postawy i motywacje ludzkie, nie ma jednej wytycznej, czy i jak fotografować.
Podróże interesowały mnie od dziecka. Rajdy PTTK, skauting, harcerstwo, pierwsze podróże stopem. Fotografią zainteresowałem się właśnie dzięki podróżom. Zawsze dużo czytałem, w książkach i albumach widziałem mnóstwo fantastycznych zdjęć i chciałem robić takie same. W końcu na wyprawy z plecakiem zacząłem zabierać aparat. To jest zresztą właśnie to powielanie zdjęć, które oglądamy, od którego zaczęliśmy. Klisza, ale myślę, że zdrowa – czytanie książek działało na wyobraźnię, dawało mnóstwo nowych tropów, których się nie widzi, które chce się znaleźć i sfotografować. Czytanie generalnie bardzo zagęściło mi wówczas chęć podróżowania.
Na pewno potrzebowałem pretekstu, by po prostu podróżować! (śmiech) Zostały mi gdzieś w głowie rozmowy z Witkiem Krassowskim, który pomagał mi przy edycji zdjęć do książki Saraha o losach Syryjczyków, ich wojnie i emigracji. To były głównie zdjęcia trudnych czasów i ciężkich chwil. Witek zapytał, gdzie mam zdjęcia, które pokazują zwykłe, codzienne życie Syryjczyków, a nie tylko jak przeżywają swoją rewolucję lub migrację.
Pomyślałem: OK, może dobrym sposobem, by zobaczyć więcej „zwykłego” życia, będzie wędrówka. 650 km według planu, finalnie ponad 800 km. Jak można poznać miejsce lepiej, niż idąc powolnym tempem, ok. 2–3 km/h, niosąc na plecach swój cały dom i stawiając go codziennie na podwórku ludzi, którymi jestem zaciekawiony? Na dobrą sprawę na pewien czas się tam przeprowadziłem. Czasem mieszkałem sam w namiocie, czasem ktoś zapraszał mnie pod dach.
Oczekiwałem, że będzie to okazja do zrobienia zupełnie innych, niezwykłych zdjęć. I to się wcale nie wydarzyło! Okazało się, że cholernie trudno fotografuje się, idąc. To jest niesłychanie duży impakt na głowę, gdy niesie się przez pustynię ciężki plecak i zapas wody na 3 dni. W pewnym momencie głowa zaczyna opadać, częściej patrzymy pod nogi niż za siebie czy dookoła. Dlatego wytyczyłem sobie dwie pory, gdy skupiam się na zdjęciach: zaraz po tym, jak wstałem i przed pójściem spać. Wtedy miałem też najlepsze światło.
W każdym razie przeszedłem piechotą Jordanię, przeszedłem większą część Libanu, szykuję się do dużego przejścia w Egipcie i mam nadzieję, że kiedyś będę mógł pokazać te „zwykłe” zdjęcia zebrane w jednym miejscu, tak by oddały zarówno nastrój tych wędrówek, jak i to, czego szukam. Dostrzegam przemiany, jakie zachodzą w tych tradycyjnych społecznościach i staram się dokumentować fragmenciki tego świata, zanim odejdzie. A odejdzie na pewno, bo musi odejść – postęp technologiczny, zmieniające się relacje społeczne, edukacja…
Z Islandią miałem podobnie. Gdzie nie spojrzysz, jest po prostu przepięknie, tylko co z tym pięknem dalej zrobić! (śmiech) Ja absolutnie wracam w miejsca głównie z tego powodu. Pierwszy wyjazd to jest rekonesans, to mnie jakoś zapładnia. Po powrocie tę podróż się powoli trawi. Idąc przez Jordanię, robiłem sobie notatki, gdzie warto wrócić na dłużej, bo jest tam coś ciekawego. To jest bardzo normalne.
Poza tym skąd mogę wiedzieć, wyjeżdżając do Jordanii, że gdzieś w okolicach miasta As-Salt mieszka Ismael, który wypala węgiel drzewny z drzewek cytrusowych? On ten teren karczuje, okolica pustynnieje, mamy już małą opowieść o zmianie klimatu, o bardzo ciężkim życiu jednego człowieka, o zawodzie, który odchodzi. Mamy jakąś historię, która może zostać opowiedziana tylko dlatego, że akurat w tym miejscu postanowiłeś zdjąć na chwilę plecak, napić się wody, powiedziałeś do kogoś „marhaba”.
Chodzić z plecakiem dookoła domu! Jechać autobusem do najbliższego lasu i spędzić tam jedną, drugą i trzecią noc. Pójść na rajd szlakiem, zrobić 60 km w trzy dni, sprawdzić, czy się podoła, czy nie. Rzeczy, które chcemy robić daleko, spróbujmy najpierw zrobić blisko domu. I jeśli się udało, trzeba sprawdzić, czym ten spacer dookoła własnego komina będzie różnił się od tego, co czeka nas na miejscu. Trzeba przewidzieć wiele rzeczy. Najpierw zawsze myślę, jak zabezpieczyć siebie, podstawowe potrzeby, dopiero później, jak będę tam fotografował. Różne destynacje to różne wyzwania.
Musimy zadać sobie pytania: Jakie trudności mogą mnie spotkać na miejscu? I gdy się pojawię, to jak będę mógł je rozwiązać? Czy będę miał dostęp do prądu? Jak przygotować aparat do oszczędnej pracy i jakie wyrobić sobie nawyki z tym związane? Z czasem to wszystko wchodzi w krew. Na pewno im mniej rzeczy zabieramy, tych osobistych i tych foto, tym więcej zostawiamy luzu dla głowy. Człowiek przygnieciony bagażem nie będzie w stanie się otworzyć.
Przede wszystkim trzeba ustalić, co możemy zastać na miejscu. I zrobić listę niezbędnego sprzętu, taką mapę plecaka. Jeśli wybieram się na Bliski Wschód w okresie zimowym, to wiem, że mogą tam być ulewne deszcze, być może będę przeprawiał się przez rzekę i potrzebny mi będzie totalnie wodoodporny worek na sprzęt. Jeśli pojadę z beduinami na pustynię na wielbłądach, być może zdecyduję się na zoom zamiast „stałek”, żeby bez przerwy nie przepinać obiektywów. Albo dwa body z krótkim i długim obiektywem. Czy będę potrzebował statywu, czy wystarczy mały gorillapod? A może zwinę kurtkę i też będzie OK? Co z archiwizacją zdjęć? Czy jeśli jadę w miejsce niebezpieczne, będę miał możliwość wysyłania na bieżąco zdjęć do chmury? A jeśli nie, to jak backupować te zdjęcia na miejscu? Czy będzie mi potrzebny komputer? Staram się mieć takie rzeczy przemyślane.
Pakuję się tak, by zawsze cały sprzęt foto mieć przy sobie, w bagażu podręcznym. A gdy jestem w strefie konfliktu, w malutkim plecaku 25 l musi się zmieścić nie tylko aparat, lecz także wszystko, czego potrzebuję do przeżycia: coś, w czym mogę się przespać, coś, w czym przefiltruję wodę, coś, za pomocą czego mogę się skomunikować ze światem i coś, co pozwoli mi nawigować, ustalić, gdzie jestem. Świadomie wybieram też bardzo lekki sprzęt foto. Zaoszczędzony kilogram to jest litr wody więcej, żeby pójść dalej, dłużej móc fotografować. Takie mam przeliczenie.
To działa też w drugą stronę: zamiast zabierać pięć koszul, mogę zabrać dwie koszulki i dodatkową fajną „stałkę”. Jest to absolutny ping-pong i pomimo tego, że mam ustaloną jakąś swoją rutynę, przed każdym wyjazdem są emocje. Lubię ten moment i ten widok rzeczy rozłożonych do spakowania. Układam kupki z ciuchami i sprzętem. Dokładam i odejmuję. Taki wzrokowy lot nad bagażem jest bardzo cenny. Pakuję się też tak, by ten sprzęt pozostawał jak najmniej widoczny. Lubię umieszczać wkład z torby foto w starym, niepozornym plecaku. Równie dobrze mógłbym tam mieć pęk kolendry i kilogram ziemniaków.
Jest różnorodnie, ale w podróżach, w których muszę być mobilny, od dłuższego czasu są to bezlusterkowce Fujifilm X. Kiedyś X-T30 i X-Pro 2, a obecnie nowy X-T4 i coraz częściej również średnioformatowy GFX 50R. Zabrałem go ostatnio do Libanu. Przekonałem się, że jeśli jadę w miejsca przepiękne, warto wybrać nieco cięższy model, który daje maksymalną jakość obrazu, kosztem innych elementów ekwipunku. Zazwyczaj zabieram po prostu jeszcze mniej ciuchów. (śmiech)
Z „iksami” pracuje mi się świetnie przede wszystkim dlatego, że są dyskretne. Migawka elektroniczna jest bardzo przydatna, ale już sama kompaktowość tych aparatów i retro design sprawiają, że przeważnie uważane są za stare aparaty na film. Interesują mnie też liczby. Stawiam elementy sprzętu na wadze kawowej i dodaję. Mój zestaw waży teraz 40% mniej względem systemów lustrzankowych, których używałem. To już jest dużo.
X-T4 to przede wszystkim bardzo zaawansowany aparat. Mam wrażenie, że nadal nie wykorzystuję w pełni jego możliwości. Zdecydowanie wygrywa, jeśli chodzi o pewność pracy autofokusa. Pracuję w reporterskim stylu wyostrz-przekadruj, ale bardzo spodobała mi się też funkcja wykrywania oka. Przypisałem ją sobie nawet do jednego z przycisków w pobliżu spustu. To też aparaty niezawodne. Wystarczy powiedzieć, że od 2015 roku, czyli od 6 lat nie miałem ani jednej awarii sprzętu. A przecież były na pustyni, na Syberii i w lasach deszczowych.
Mój podstawowy zestaw to trzy modele: 16, 23 i 35 mm, czyli odpowiedniki pełnoklatkowych ogniskowych 24, 35 i 50 mm. Na ogół używam tych bardzo małych i uszczelnionych ze światłem f/2. Niczego więcej nie potrzebuję. Ostatnio zaczynam też trochę filmować, wówczas podpinam raczej zoomy 18–55 mm lub 16–80 mm. Za dwa dni będę nim robił minireportaż. Gdy trzeba zrobić kilka wywiadów, ale też pokazać trochę życia, nadaje się idealnie i w zupełności mi wystarcza.
Zabieram dużo akumulatorów, w Jordanii miałem chyba osiem. To jest kolejna rzecz, którą wystarczy dobrze skalkulować. Jeśli chcesz robić timelapse’y czy długie ekspozycje, wiadomo, że baterie wyczerpią się szybciej. Radzę dobrze sobie to policzyć, zaznaczać na mapie miejsca z prądem i pamiętać, że nie ładują się 5 minut, lecz kilka godzin. Zawsze zabieram też duży powerbank, cegłę o pojemności 30 000 mAh, który pozwala mi naładować wszystkie moje urządzenia, a w razie potrzeby również aparat, bo X-T4 można już ładować przez USB. Bardzo lekkie są też ładowarki, które pozwalają ładować jednocześnie 2 lub 4 ogniwa.
Naucz się jednego zwrotu w lokalnym języku: Czy mogę zrobić zdjęcie? Absolutna podstawa! A potem kolejnych.
Rocznik 82. Mieszka i pracuje w Gdańsku. Jest absolwentem Sopockich Szkół Fotografii. Zajmuje się fotoreportażem i długoterminowymi projektami fotograficznymi. Od 2011 roku wielokrotnie podróżował do Syrii, gdzie zajął się dokumentowaniem skutków konfliktu i rewolucji antyrządowej. Efektem tej pracy jest wydana wspólnie z Rafałem Grzenią książka Sura oraz Saraha. Moskwa jest założycielem kolektywu Testigo Documentary, skupiającego dokumentalistów zajmujących się tematami społecznymi i politycznymi. Ich celem jest uwypuklenie problemów uważanych za ważne w lokalnych społecznościach, a będących jednocześnie mikrokosmosami większych globalnych problemów. Ambasador Fujifilm.