Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Waldemar Śliwczyński "Trzeba być blisko człowieka"
W tym samym czasie, gdy powstawał "Czarno-biały Śląsk", czy "Życie po życiu", które zapewniły Ci miejsce na fotograficznej mapie polskiego dokumentu, tworzyłeś "Kalwarię", czyli zupełnie inną fotografię, niemalże reporterską z ludźmi wypełniającymi prawie cały kadr. Jak doszło do tego, że zacząłeś realizować ten temat?
Rozpocząłem w 1995, kiedy pojechałem do Kalwarii Zebrzydowskiej po raz pierwszy. Po powrocie wywołałem filmy, zrobiłem stykówki i doszedłem do wniosku, że warto tam jeździć przez następne lata; po 2-3 sezonach wiedziałem już, że optymalnym czasem fotografowania będzie 10 lat, bo zauważyłem, że czas właśnie odgrywa tu istotną rolę. Zmieniały się nie tylko ubrania, ale też sami ludzie, ponieważ przez te 10 lat często zdarzało mi się fotografować te same osoby. W 2004 odczuwałem już swego rodzaju przesyt i nabrałem przekonania, że nic więcej nie jestem już w stanie z siebie wydobyć. Kiedy zaczynałem fotografowanie uroczystości w Kalwarii Zebrzydowskiej, byłem "świeżym" fotografem, a kiedy kończyłem, miałem już na koncie duży cykl dokumentalny o Górnym Śląsku, wystawy i pierwszy album, można więc powiedzieć, że rozwijałem się razem z tym projektem.
Jaka jest różnica w fotografowaniu ludzi i obiektów? Opuszczona fabryka, czy synagoga są nieme, jest im obojętne, czy są fotografowane czy nie, natomiast z ludźmi jest chyba inaczej?
Oczywiście, że jest różnica. Po pierwsze, żeby fotografować ludzi z bliskiej odległości, trzeba się przełamać i wykonać zdjęcie ryzykując, że fotografowany człowiek nie będzie mieć na to ochoty. Po drugie, co zresztą wiąże się z tym skracaniem dystansu, nie można tu przekraczać pewnej granicy, czyli np. powinno się unikać protekcjonalnego, czy też bliskiego groteski sposobu prezentacji osób uczestniczących w religijnych rytuałach, co jest - jak sądzę - zauważalną przypadłością rodzimego fotoreportażu.
A czy nie zdarzało się czasem tak, że Twoja obecność wywoływała jakieś zachowania, czy ludzie nie przybierali określonych póz, chcąc dobrze wypaść na zdjęciu? Nie pozowali, nie grali?
Nie. Takich sytuacji właściwie nigdy nie było. Myślę, że ludzie najczęściej starali się zachowywać naturalnie, czasem po prostu zamierali w jakiejś pozie, ale związanej z sytuacją w której uczestniczyli. Pani ze Sławkowa na przykład, którą fotografowałem przez całe te 10 lat, widząc, że podnoszę aparat, sama unosiła nieco krzyż i patrzyła prosto w obiektyw.
Czy zauważyłeś jakieś zmiany w manifestowaniu pobożności Polaków w Kalwarii Zebrzydowskiej przez te 10 lat? Czy czymś Cię to miejsce zaskoczyło?
Poza tym, że starzeli się ludzie, którym robiłem zdjęcia, bo często zdarzało mi się fotografować te same osoby, to - w sensie obyczajowym, w sensie zaangażowania w przeżywaniu tych uroczystości - specjalnych zmian nie dostrzegłem. Być może jest tak dlatego, iż te święta (Misterium Męki Pańskiej na wiosnę oraz Uroczystość Wniebowzięcia Matki Boskiej w sierpniu - red.) mają bardzo ludowy charakter, mocno związany z cyklem pór roku, czyli - by użyć terminu, jaki stosuje się w ich kontekście - typowo misteryjny. Dwa razy do roku, ich uczestnikom zostaje dana obietnica wiecznego życia - na wiosnę Jezus zostaje ukrzyżowany, po czym po trzech dniach zmartwychwstaje, w połowie sierpnia umiera Matka Boska i zostaje wzięta do nieba. Śmierć zostaje więc, powtórnie przezwyciężona. To bardzo silny impuls przyciągający wiernych.
Słyszy się czasem, że pobożność Polaków jest powierzchowna, że ogranicza się do uczestnictwa w niedzielnych mszach świętych, przystępowania do obowiązkowych sakramentów. Czy w Kalwarii Zebrzydowskiej jest inaczej, czy udział w świętach jest tylko biernym uczestnictwem widzów, czy też jest czymś więcej - przeżyciem religijnym?
Trudno mi jest mówić o religijności wszystkich pielgrzymów, ponieważ nie znam ich prywatnego życia, zresztą myślę, że nie jestem uprawniony do dokonywania takich ocen. Z moich obserwacji wynika jednak, co widoczne jest też chyba w zarejestrowanym materiale, że ludzie, którzy przyjeżdżają do Kalwarii Zebrzydowskiej przeżywają głęboko i mocno tutejsze uroczystości.
Twoje zdjęcia powstały bardzo blisko ludzi, zarówno pielgrzymów, jak i aktorów - czy miałeś jakieś pozwolenie od władz kościelnych, zakonników opiekujących się sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej?
W przypadku Misterium Wielkiego Tygodnia, fotografować z daleka może każdy, natomiast aby być blisko aktorów odgrywających sceny z ewangelii, trzeba mieć oficjalne zezwolenie - taką klasyczną przepustkę prasową, którą wyrabiałem sobie bez problemu. Podczas sierpniowych świąt maryjnych przepustka nie jest potrzebna, nie ma też wtedy służb porządkowych.
A jakie były reakcje ludzi, których fotografowałeś, czy nie było protestów?
Bywało różnie, parę razy były jakieś agresywne zachowania, ale generalnie rzecz biorąc, spotykałem się z przyzwoleniem na robienie zdjęć, albo po prostu kompletnym brakiem reakcji.
Jakbyś umiejscowił ten zbiór fotografii w kontekście całej swojej twórczości? Czym jest ten zbiór fotografii dla Ciebie?
Ten cykl ma dla mnie pewien istotny wymiar egzystencjalny, co wiąże się z samą nazwą Kalwaria (łac. czaszka) oraz wspomnianym wcześniej charakterem misteryjnym. Poza tym, per analogiam do literatury, jest to w moim przypadku swoisty bildungsroman, czyli jak już wcześniej mówiłem - po prostu dość istotnie rozwinąłem w czasie jego realizacji swoje fotograficzne możliwości. No i wreszcie chciałem się zmierzyć z sytuacją, gdzie uczestnikom uroczystości o religijnym charakterze, wykonuję portretowe w zasadzie zdjęcia, tyle że sytuacja pozowania nie jest przeze mnie zaaranżowana, a fotografowani ludzie - czekałem zwykle na ten moment, choć nie zawsze z pozytywnym skutkiem - spoglądają wprost na autora zdjęć.
Czy miałeś jakiegoś sponsora tego cyklu?
O tak, miałem - tym sponsorem byłem ja sam! (śmiech). W ciągu 10 lat wykonałem w Kalwarii około 4700 kadrów, czyli tylko o tysiąc mniej, niż przy cyklu "Niewinne oko nie istnieje".
Wszystkie fotografie powstały w sposób analogowy?
Tak, używałem najpierw nikonów, a potem także hasselblada. Ten ostatni sprzęt pozbawiony całkowicie automatyki ekspozycji, z korbką do przewijania filmu, zmusił mnie do większego skupienia i dyscypliny. Rok 2004, kiedy zakończyłem fotografowanie w Kalwarii, jest też w pewnym sensie momentem symbolicznym, ponieważ wtedy właściwie rozpoczęła się na dobre era cyfrowa. Patrząc podczas jednego z ostatnich wyjazdów na pracę fotoreporterów "Rzeczypospolitej" (wykonywali długie serie, żeby po chwili na ekraniku wybierać udane ujęcia), zrozumiałem, że nadchodzi wyraźny kres fotografowania analogowego. Gdybym dzisiaj powrócił do tematu, a miałem pomysł, żeby wybrać się np. do Kalwarii Pacławskiej, to prawdopodobnie chciałbym to robić cyfrą i w kolorze, jednak bez wspomnianej metody "seryjnego strzelania". Zresztą, wracając do książki, to wszystkie zdjęcia, które w niej się znalazły, to jednak skany z negatywów.
A dlaczego fotografowałeś w czerni i bieli, a nie w kolorze?
W momencie, kiedy rozpoczynałem realizację cyklu, fotografowałem wyłącznie w monochromie, potem zmieniłem swoje nastawienie, ale nie mogłem w trakcie realizacji dokonać niespodziewanej wolty w stronę koloru. Dodatkowo, czego się absolutnie nie wyrzekam, byłem i nadal zresztą jestem zafascynowany tradycją klasycznej fotografii humanistycznej, takiej jak ta wychodząca spod ręki autorów, pracujących dla Farm Security Administration Roya Strykera. Oni (tu np. Dorothea Lange, Walker Evans, John Vachon, Jack Delano) nie fotografowali wprawdzie religijnych uroczystości w rodzaju Kalwarii, ale ich podejście do portretowanych osób i związany z tym sposób pracy - także to skrócenie dystansu, o którym rozmawialiśmy wcześniej - są mi bliskie.
Przyglądając się Twoim zdjęciom zauważam w nich silną empatię, bardziej próbę zrozumienia niż szukanie sensacji, czy ośmieszania uczestników uroczystości religijnych, co jest typowe dla większości fotoreporterów. Przed oczami mam wiele takich zdjęć, np. starszą kobietę klęczącą przed mobilnym telebimem, na którym wyświetlany jest Papież. Zdjęcie jest na pewno śmieszne, ale...
Były i takie sytuacje, których byłem świadkiem i które też sfotografowałem... Co można by pewnie odbierać jako przykład ironicznego spojrzenia, np. zdjęcia ludzi klęczących w jakimś groteskowym kontekście, robiących dziwne miny, ale one nie weszły do książki. Tam przyjeżdża zwykle 30-40 osób na zdjęcia. Podszedł kiedyś do mnie jeden z fotografów, którego znałem z widzenia, bo był tam co roku i zapytał: - Jak tam safari, udane? Pamiętam też innego, który zaskoczony religijną stroną wydarzenia, nie wiedząc co powiedzieć powtarzał: - Ale ciemnota... Ale paranoja!
Można powiedzieć, że książka jest bardzo osobistą i bardzo autorską wypowiedzią Wojtka Wilczyka - oprócz samego druku i oprawy, wszystko jest Twoim dziełem - fotografie, ich selekcja, skany, posłowie, skład i opracowanie graficzne...
Tak, i z tego się bardzo cieszę.
To może teraz powiesz parę słów na temat samej publikacji. Co w niej znajdzie czytelnik?
W książce znajduje się 105 fotografii w środku plus dwie na okładkach. Zdjęcia ułożone są w dwie sekwencje odpowiadające dwóm świętom - zaczynam od uroczystości maryjnych, a następnie mamy fotografie poświęcone obchodom Wielkiego Tygodnia. Można też mówić o mini-sekwencjach dotyczących pewnych aspektów uroczystości, czyli np. ludziach z krzyżami wotywnymi, trzymających świece podczas Procesji Pogrzebu NMP, czy niosących gigantyczne różańce stowarzyszeń i bractw modlitewnych. Jest też grupa fotografii, pokazujących pewien rodzaj poufałości - tak to odbierałem - wobec krzyża, który jest przecież narzędziem kaźni. Na końcu pojawiają się osoby, mające na głowach korony cierniowe uplecione z gałęzi olch. Na ostatniej fotografii widać matkę, która trzyma przed sobą syna z założoną właśnie na głowę taką koroną.
Co ten zwyczaj oznacza?
Wydało mi się to bardzo symbolicznym gestem - rodzajem wprowadzenia w pewien tryb kulturowy. Jest to chęć naśladowania męki Chrystusa i gotowość na przyjęcie cierpienia. Zawsze odbierałem to jako moment bardzo przejmujący, trudny też dla mnie do akceptacji.
Dlaczego? Czy trudność, o której wspominasz, bierze się z tego, że rola rodzica sprowadza się raczej do chronienia dziecka przed cierpieniem niż do przygotowywania do niego?
No właśnie! Między innymi dlatego. Nie wiem, czy rodzice, którzy wkładają na głowy swoich dzieci koronę cierniową (olchową) do końca zdają sobie sprawę z tego, co tak naprawdę robią, szczególnie, że są wtedy tylko widzami pasyjnego przedstawienia.
I ostatnie pytanie, które przez całą naszą rozmowę ciśnie mi się na usta: czego jako ateista nauczyłeś się podczas fotografowania ludzi wierzących?
Dobre pytanie. Jak już mówiłem, zainteresowali mnie przede wszystkim uczestnicy tych uroczystości. Kiedy pierwszy raz tam pojechałem spodziewałem się pasyjnego teatru, opowiadającego głosem aktorów-amatorów historię ukrzyżowania Chrystusa, starszych wiekiem członkiń Stowarzyszenia Niewiast w sukniach ślubnych, itd. Zobaczyłem natomiast ludzi o niesamowicie wyrazistych fizjonomiach, jakich we współczesnym obiegu wizualnych informacji właściwie się nie spotyka, dodatkowo autentycznie i głęboko przeżywających te uroczystości. To mnie zafascynowało, a z czasem nabrałem też do nich dużego szacunku.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się oryginalnie w nr 34/2010 Kwartalnika Fotografia.
{GAL|25812