Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Dla Marcina Urbanowicza ten projekt zrodził się z nieformalnych wypadów poza miasto z aparatem w ręku, w towarzystwie córki, na początku pandemii. To właśnie te wyprawy, pełne osobliwości i dziwactw, stanowiły zalążek projektu, który najpierw miał formę fotożartu na instagramie, a z czasem przekształcił się w serię fotografii o polskiej prowincji.
Projekt z czasem zyskał roboczy tytuł "Prowincja" i pojawiły się ramy: fotografie wyłącznie polskich wsi i miasteczek do 10 tys. mieszkańców, format, spójna kolorystyka. Małym wyjątkiem stały się miejscowości jak Lubliniec, do 25 tysięcy mieszkańców, w którym zamieszkał fotograf. Wybór wynikał ze zmęczenia życiem w dużych miastach, które zdominowane są przez tłumy, korki i hałas.
- Polska wieś jest mocno niedoreprezentowana. Jeśli już to często dokumentowana jest jedna miejscowość lub kilka, ale według jakiegoś mocno ograniczającego klucza - mówi fotograf, opisując motywacje projektu. - Kolejnym argumentem za pochyleniem się nad prowincją była po prostu moja ciekawość, chęć odkrywania nowych miejsc, szukania w nich fragmentów w jakiś sposób niepasujących do teraźniejszości. Próba nadania tym, często zwyczajnym przestrzeniom, jakichś nowych znaczeń. Ponadto była to podróż sentymentalna do świata, który powoli znika, czasami refleksyjnego, smutnego czy wręcz przeciwnie absurdalnie zabawnego - dodaje.
Urbanowicz chciał skupić się wyłącznie na przestrzeniach, z wyraźnym zaznaczeniem wpływu człowieka na otoczenie, ale bez bezpośredniej obecności ludzi na zdjęciach. Wybierał takie momenty, aby spotkać jak najmniej osób na swojej drodze.
Na pytanie o ulubione zdjęcie, fotograf zaznaczył, że jest krytyczny wobec własnej pracy i zawsze łatwiej było mu chwalić czyjąś fotografię, niż myśleć pochlebnie o swojej. Jednak kilka kadrów wywołało w nim szczególne zadowolenie.
- Natychmiast po zrobieniu zdjęcia poczułem, że to jest naprawdę niezła fotografia. Nie mam na myśli takich samograjów jak jakiś absurdalny obiekt, które zazwyczaj fotografowałem w dosyć prosty, wręcz typologiczny sposób. Samo znalezienie czegoś bardzo surrealistycznego ogromnie mnie cieszyło, ale fotograficznie nie dawało mi to większej satysfakcji ani wyzwań. Bywały na poły absurdalne rzeczy, które wymagały odpowiedniej perspektywy i kompozycji, aby wydobyć z nich ten nieoczywisty potencjał. Tak było tak chociażby w zdjęciu, na którym dwie rynny schodzą się w jedną. Gdy poszukałem właściwego kąta dostrzegłem, że przypominają nieco południowe granice Polski. Innego zdjęcia na okładce książki ,,Dzień dobry, Polsko’’ po prostu być nie mogło. Zwłaszcza, że te rynny mniej więcej obrazują główny obszar moich działań. Na pewno wśród moich ulubionych znajduje się również kompozycja złożona z ram mobilnych reklam, które dają pewne złudzenie optyczne, jakby kadr był złożony z kilku zdjęć. W czołówce znalazły by się także dramatyczny rząd krzyży przy ulicy z napisem stop czy prześmiewcza kura skacząca w kałuży niemal jak u Bressona - wspomina.
Fotograf nie rozmyślał na temat stereotypów związanych z polską prowincją, nie chciał ich ani utrwalać, ani obalać.
- Nie miałem w sobie misji socjologa, by jakoś naukowo zdefiniować jaka jest współczesna polska prowincja, jakie są jej braki, szanse czy zagrożenia. Przede wszystkim chciałem ją dokumentować, ale przez swój własny bardzo subiektywny sposób. Nie szukałem więc równowagi między pięknymi pejzażami, a ruinami budynków. Fotografowałem to, co mnie w jakiś sposób zatrzymało i zafascynowało bez oglądania się na to, co ludzie powiedzą lub pomyślą. Nie mogę mieć jednak żadnych pretensji do kogoś kto powie, że utrwalam jakiś stereotyp, że traktuję prowincję bardzo tendencyjnie, jako coś gorszego, brzydszego itp. Sam jestem mieszkańcem prowincji i uwielbiam być prowincjonalnym fotografem. Moje intencje nigdy nie były negatywne wobec fotografowanych miejscowości i niestety nic nie poradzę, że najbardziej pociągała mnie prowincja w nie najkorzystniejszym anturażu: najczęściej pozbawiona słońca, najlepiej w deszczu, śniegu lub mgle. Gro moich ujęć pokazuje tylko jakieś drobne fragmenty często naprawdę uroczych miasteczek i wsi. Gdybym chciał estetyzować i pokazać małomiasteczkowe piękno, również dałoby się to konsekwentnie i z powodzeniem robić. Pod niemal każdą hipotezę można dopasować własne środki, by ją potwierdzić lub obalić - przyznaje.
Jako uczciwe Urbanowicz wskazuje podejście mówiące o niezaprzeczalnym subiektywizmie w procesie tworzenia. Podkreśla, że dla niego prowincja jest wielowymiarowa: zabawna, piękna, a czasem zwyczajnie paskudna. Każdy odbiera ją na swój sposób, a nam fotograf prezentuje swoje spojrzenie.
Obserwując reakcje mieszkańców na swoją pracę, Urbanowicz przyznał, że czasami spotykał się z zaciekawieniem lub zaniepokojeniem, ale zawsze był otwarty i tłumaczył swoje intencje. Lubił rozmawiać z mieszkańcami, gdy tylko nadarzała się okazja.
- Jedną z ciekawszych reakcji na moje fotografowanie, jaka przychodzi mi do głowy to interwencja sołtysa w pewnej maleńkiej wsi na Opolszczyźnie. Gdy robiłem zdjęcia jakiejś huśtawki podeszło do mnie trzech panów, z, powiedzmy, mało przyjaznym nastawieniem. Jak się okazało, był to sołtys tej wsi z synami. Podobno mieli we wsi przypadek, że jakiś obcy facet kręcił się i oglądał bawiące się dzieci. Absolutnie nie mam do nich pretensji i nawet mi to zaimponowało, że sołtys raptem po kilku minutach mojej obecności zebrał synów i podszedł wyjaśnić sprawę. Porozmawialiśmy sobie na spokojnie i nawet zaproszono mnie na herbatę. Widok kogoś z aparatem na szyi w miejscowości, w której mieszka 600 mieszkańców, z pewnością nie jest codziennością - opowiada.
Urbanowicz zawodowo jest grafikiem i fotografem ślubnym. "Prowincję" widzi jako połączenie dokumentu z architekturą, streetem i nową topografią w jednym.
- Fotografia ślubna to najmłodsze z moich fotograficznych wcieleń. Z wykształcenia jestem fotoreporterem, ale w mojej powiedzmy górnolotnie ,,karierze” było sporo różnych ścieżek fotograficznych. Był pejzaż, potem street, fotoreportaż, reklama, śluby i teraz prowincja. W zasadzie poza pejzażem i reklamową każdy z wymienionych kierunków nadal jest w mojej fotografii obecny i chcę we wszystkich poprawiać swój warsztat. Z początku byłem bardzo sceptyczny wobec fotografii ślubnej: myślałem, że to zawsze musi być schemat, ustawki, sztuczne pozy - jednak całkiem szybko przekonałem się, że można je robić na własnych zasadach, pomijając te utarte ścieżki. Jest to niezwykle komfortowa sytuacja, bo robię street i reportaż na ślubie, gdzie nie muszę się nikomu tłumaczyć dlaczego robię zdjęcia, nikt mi nie grozi jak to bywa na ulicy, pary są zadowolone i jeszcze dostaję za to pieniądze. Żyć nie umierać! - śmieje się. - Niekomercyjnie robię obecnie aż trzy projekty dokumentalne. Powiem tylko w skrócie, że jeden dotyczy śladów dinozaurów w Polsce, drugi jest o fundacji ratującej konie, a trzeci to kontynuacja prowincji, ale teraz będzie znacznie więcej człowieka. Zależy mi na portrecie, w którym mam bardzo wiele do poprawy. Uważam że zrobienie dobrego portretu, który jest czymś więcej niż tylko wizualnym doznaniem z małą głębi ostrości, jest niezwykle trudne. Wychodzę zatem ze swojej strefy komfortu. Wkrótce będzie więcej portretu, a mniej przestrzeni - dodaje.
Po niemal czterech latach wyjazdów na prowincję, Urbanowicz postanowił zamknąć ten rozdział swojej twórczości wydaniem książki, która gromadzi 152 fotografie z jego eksploracji. Tytuł, „Dzień dobry, Polsko”, to mrugnięcie okiem do czytelnika, któremu bliska jest książka "Good Morning America" Marka Powera z agencji Magnum. W projektowaniu publikacji najtrudniejsza była dla fotografa kolorystyczna kalibracja zdjęć pod odpowiedni rodzaj papieru.
- Poza tym sam proces składania książki strona po stronie jest dość żmudny i czasochłonny. Szczęśliwie koncepcja ustalona z moją edytorką Joanną Kinowską zakładała klasyczną książkę, prostą w swojej formie, bez artystycznych wydumanych zabiegów i zbędnego marnowania papieru. Niemniej jednak w sekwencji jest wiele zagadek wizualnych i połączeń znaczeniowych, które często nie są podane wprost - zaznacza.
To pierwszy projekt długoterminowy Marcina Urbanowicza oraz pierwsza publikacja w postaci książki. To nie tylko odkrywanie zakątków polskiej prowincji, lecz także odkrywanie siebie samego jako fotografa, wciąż ewoluującego i otwartego na nowe wyzwania.
- Z szacunku do czasu, jaki na to poświęciłem, ilości wydanych pieniędzy, przechodzonych kilometrów oraz odkrytych miejscowości nie mogłem pozwolić, by ten obfity zbiór dokonał żywota w jednym czy drugim medium społecznościowym. Wiele osób pisało do mnie prywatne wiadomości, zachęcając mnie do wydania książki. Próbowałem szukać finansowania w różnych instytucjach kultury, urzędach i w firmach prywatnych, ale niestety odbijałem się od drzwi. Polska to nadal mały rynek, a kultura photobooków w kraju dopiero raczkuje i obawiam się, że przez zaporowe ceny papieru w korelacji do naszych zarobków może się tylko wydłużyć proces rozwoju tego segmentu. Wracając jednak do meritum: chcę wydać książkę, która jest już wyedytowana, napisana i zaprojektowana - czeka w drukarni na zielone światło od nas. Uruchomiłem zbiórkę w formie przedsprzedaży książki. Uważam to za najbardziej uczciwą formę wsparcia. Jestem pełen nadziei, że poza moją mamą, teściową i jeszcze kilkoma bliskimi znajdzie się wystarczająca ilość osób, aby produkcja książki doszła do skutku. Byłoby świetnie gdyby chociaż te wyselekcjonowane 152 fotografie z książki przetrwały dłużej niż ich cyfrowe wersje w internecie - mówi na koniec.
Przedsprzedaż książki Marcina Urbanowicza: zrzutka.pl/zxp5mp
Więcej zdjęć fotografa: marcinurbanowicz.pl/ | @prowincjonalny_fotograf/