Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Temat miesiąca
Fotografia ulicznaZawsze ta definicja. Od lat pytamy o nią autorów i kuratorów, jurorów i widzów. Pytamy, znając lepszą odpowiedź. Pytamy, by się nie zgodzić. A przecież w nazwie jest już wszystko. I wszystko zależy też od punktu widzenia i punktu siedzenia.
Kiedy właściwie narodził się „street”? Wraz ze słynnym zdjęciem Daguerre’a, oczywiście. Na jednej z pierwszych fotografii znanych światu jest przecież ulica, człowiek, wygląda na niepozowane (aczkolwiek i tu zdania są podzielone). Eugene Atget też robił zdjęcia na ulicy. A potem już poszło! Street jest tak stary jak fotografia. Oczywiście można wyjaśniać, że nie - że przecież to gatunek całkiem nowy, zdefiniowany w 1994 książką o historii fotografii ulicznej, że In-Public powstało dopiero w 2000 roku. Że wtedy się zaczęło i w zasadzie teraz dopiero kwitnie. Że street jest dzieckiem Internetu, gdzie każdy może swoje powiedzieć i pokazać.
fot. Tomasz Kulbowski
Podobno chodzi o to streetowe podejście: nie ustawiać, nie poprawiać, brać co jest, komponować i oddychać z ulicą, wmieszać się w tłum, zlać się w jedno i wtedy zabierać swoje kadry. Aż będzie pachnieć kurz ze zdjęcia. O tym mówili najważniejsi fotoreporterzy. To nie jest nic nowego. Szczególnego dla streetu. Ale też fotoreportaż to przecież kilka zdjęć, opowieść i narracja. A street to tylko ładny, pojedynczy kadr. Fragment. Obrazek.
fot. Damian Chrobak
Oczywiście street się broni. Że ten jeden obrazek wystarczy. Że to wirtuozeria i zdarte buty. Niekadrowane i z bliska. Jak…no właśnie, jak Bresson i Capa. Okazuje się, że to ojcowie streeta. Jakby się zastanowić, to raczej pradziadkowie. Ojcem byłby Joel Meyerowitz. Tym bardziej, że stworzył rodzinną biblię, rozrysował drzewo genealogiczne i nadał kształt. Ojców było wielu. Pchających to dziecko Internetu w różnych kierunkach. Raz stawiających na nastrój, innym razem na bezbłędną kompozycję, jeszcze kiedy indziej na perfekcyjne umiejscowienie postaci na dziesięciu planach, czasem tylko w stronę koloru i abstrakcji. Każdy wiedział, jak to dziecię wychować.
Nick Turpin, ojciec założyciel kolektywu „In-Public” w książce na dziesięciolecie pisał, że streetphoto będzie zawsze marginalną aktywnością. Kiedy w 2010 roku wpisywał w wyszukiwarce określenie „street photography” wyskoczyły mu 22 miliony rezultatów. Niespełna miesiąc temu, Turpin na Facebooku przyznał się do błędnej prognozy. Ponowił zapytanie w wyszukiwarce i otrzymał 801 milionów rezultatów. Minęło zaledwie 8 lat. W międzyczasie powstawały kolejne filmy, wystawy, książki (w tym wznowienie „Bystander’a”), kolektywy i grupy, festiwale zogniskowane tylko na streeta.
Popularność streetu ciągle rośnie. Mnożą się warsztaty i konkursy. Jest żywotny i uniwersalny. Budzący entuzjazm i radość. To doskonałe ćwiczenie dla każdego. Do patrzenia i widzenia, robienia i próbowania. Dla autorów i widzów. Nie ma tu miejsca na konceptualizację, grubsze teorie. Z wielkim trudem układają się z tych zdjęć serie i większe opowieści. Z nonszalancją obchodzą się bez tego. Z drugiej strony to ciągle nisza. Niedowartościowana i zamknięta. Próbująca się przebić po uznanie.
fot. Marta Rybicka
Jedni się z tym obnoszą, inni nazwani „streetowcem” wciąż poczują się urażeni. Z „Art-worldu” pada wciąż, że ten street taki pusty i banalny. Że tu nie ma wielkiej opowieści, że to tylko masowa zabawa. Odbijając streetowców do ich własnego świata. A w tym zamkniętym, coraz pojemniejszym świecie trwa burza. Gdy spotkają zwolennicy odmiennych frakcji, lecą iskry. A gdyby tak nie myśleć o definicjach, nie zamykać i nie krystalizować gatunku, a pozwolić mu płynąć gdziekolwiek zawiodą go użytkownicy?
zdjęcie główne: Damian Chrobak