Wydarzenia
Black Week w CEWE FOTOJOKER – skorzystaj z fantastycznych cen
Odpoczywam w lesie obok domu. Wsiadam w autobus i jadę biwakować.
Tak, wiele nocy spędzam, śpiąc w lesie miejskim obok Gdańska. To jest dla mnie świetny odpoczynek. Zacząłem nawet taki wewnętrzny projekt, w ramach którego raz w miesiącu próbuję pojechać do lasu z osobą, której nie znam, ale jest w jakimś dalszym kręgu moich znajomych. Chcę pokazać jej biwakowanie w lesie. A drugi rodzaj odpoczynku to dla mnie wysiłek, czyli podróż, trekking. To taki odpoczynek od drugiej połowy życia. Może dla niektórych słowo „aktywność” kłóci się ze słowem „odpoczynek”, ale ja właśnie wtedy odpoczywam.
To był miks pracy i odpoczynku, szczególnie psychicznego. Wcześniej, przez prawie rok nie chciałem już podróżować. Po intensywnej pracy na pograniczu białoruskim popadłem w jakąś taką apatię, uważałem, że trochę nieuczciwym jest podróżowanie w takim momencie. Sam sobie stawiałem jakieś zadania, rozmyślałem o tym, że może powinienem być cały czas w tym smutnym miejscu i odechciało mi się być znów turystą. Ten stan przeszedł i pojawiła się ciekawość, która przez długi czas była martwa.
To była kwestia solidnej pracy mentalnej, przemyślenia tego, czym jest moja praca, czym jest fotografia, skąd ona się u mnie wzięła. A wzięła się właśnie z ciekawości. Zanim zacząłem fotografować, dużo podróżowałem.
A dlaczego traktuję taki wyjazd trochę jak pracę? Po pierwsze, testowałem tam nowy aparat Fujifilm X-T5, co trzeba uczciwie zaznaczyć. Po drugie, bardzo często intuicyjnie szukam tematów reporterskich albo nitek dokumentalnych do dłuższego opowiadania. W 2004 roku pierwszy raz zobaczyłem miejsce, gdzie są uprawy palm daktylowych i zrobiłem wtedy jedno zdjęcie. Parę lat później pojechałem gdzieś na pogranicze algierskie i zrobiłem drugie zdjęcie.
Teraz byłem w Tunezji pod koniec 2022 roku i wylądowałem w środku zbiorów daktyli, zacząłem je fotografować i to była dla mnie praca. Te zdjęcia, które zrobiłem wcześniej, automatycznie wciągnęły mnie w to szerokie myślenie, które wychodzi poza „o, jestem na wycieczce i relaksuję się, a panowie obok zbierają daktyle”. Mnie się pojawia od razu w głowie: „powinienem przeczytać o tym, jakie są stosunki...”.
Chcę, to jest ciekawość, ale też dziennikarskie przyzwyczajenie. Jeżeli mogę opowiedzieć jeszcze coś więcej niż tylko podpis, data, ewentualnie kto jest na zdjęciu, to lubię to zrobić, bo ciekawie się to czyta po latach. Paradoksalnie social media, które czasami tak chłoszczemy i mówimy, że służą wyłącznie chwaleniu się albo manifestacji ego, pełnią bardzo ciekawą funkcję jako dzienniki. Czytam wpisy sprzed wielu lat i w życiu bym nie zapamiętał szczegółów, które w nich zawarłem. Może być tak, że będąc na wakacjach, jest się cały czas w pracy, choć częścią siebie. Ja trochę tak mam.
Niestety tak jest, to jest pewne przekleństwo. Jadąc z hamakiem do gdańskiego lasu, nawet jak zrobię zdjęcie z zachwytu, bo jest piękne światło albo zmieniły się kolory na korze, to ja i tak będę myślał o tym, żeby doczytać, kto ten las sadził. Wiem, że ważne jest, żeby zrobić zdjęcia już teraz, bo zaraz tam wybudują drogę i one będą potrzebne, żeby za paręnaście lat móc dyskutować o tym, co ta droga przyniosła i czy to jest tylko tak, że zyskaliśmy szybszy dojazd do centrum handlowego, czy może straciliśmy bardzo rzadkie miejsce. Jadę odpoczywać, ale i tak jestem w pracy.
Nie owijając w bawełnę, kiedy poczułem, że jestem znów w stanie gdzieś pojechać, bardzo zatęskniłem za pustynią. Nie wiem dlaczego, ale ja uwielbiam środowisko pustynne. Z testów genetycznych wynika, że być może mam to we krwi po stronie mamy. Lubię ten krajobraz, ale też fascynuje mnie to, jak geografia wpływa na kulturę, a na pustyni można to dobrze zaobserwować.
Żyjemy w Polsce, która jest bardzo różnorodna, ale jest też zupełnie inna niż pustynia. Chciałem pojechać w nowe miejsce i wybrałem Afrykę Północną, a tam możliwość szybkiego wyjazdu jest dość zawężona: w Algierii długo czeka się na wizę, Libia jest w trudnej sytuacji po konflikcie, na Egipt mam inny pomysł.
Niezwiązany z pustynia. Mogę powiedzieć, że chodzi o spływ packraftem po Nilu. A to, co na początku przykuło moją uwagę w Tunezji, to największe słone jezioro, czyli po prostu solnisko z obniżeniem terenu. Na początku błądziłem i szukałem jakiegoś sportowo-geograficznego punktu zaczepienia. Zacząłem jednak czytać o miejscowościach oraz patrzeć na mapę i znalazłem informację, że raz do roku na pustyni odbywa się Międzynarodowy Festiwal Sahary. To strasznie podnieciło moją fantazję, z jednej strony nie spodziewałem się niczego, ale z drugiej strony miałem swoje wyobrażenia, że to na pewno będzie fantastyczna cepelia, że super będzie zobaczyć, jak mieszkańcy Sahary sami opowiedzą o swojej kulturze.
Chciałem to połączyć z rowerem, mimo że wcześniej nie odbywałem takiej podróży na rowerze. Zależało mi na tym, by zrobić to z minimalnym bagażem, kompaktowo, czyli spakowałem się w małe torebki, nie zabierałem bagażnika z sakwami. Zacząłem sobie kreślić linię na mapie i tak dotarłem na południe od portu Gabes do pasma gór Jebel Dahar, o których nie wiedziałem nic. Myślałem, że to będzie po prostu intro dla odcinka pustynnego, który będzie dla mnie najważniejszy. To było wielkie niedopatrzenie.
Okazuje się, że to mogłoby być miejsce na osobny wyjazd! Jest usiane pozostałościami po czasach, gdy ludzie budowali domy pod ziemią, w skałach. Jest to rejon przepełniony tzw. maisons troglodytes, czyli osadami w skale. Ten teren jest bardzo surowy, ciekawy dla oka. Może gdybym przeczytał więcej przewodników, to wiedziałbym o tym, ale ja lubię trochę spontaniczności i lubię strawić taką podróż później, doczytać coś po powrocie.
Pustynia była najbardziej wymagająca fizycznie, ale chyba też mentalnie. Wraz z Pawłem Wyszomirskim musieliśmy pokonać piaszczysto-wydmiasty odcinek i nie wiedzieliśmy, czy będzie on przejezdny, czy będziemy musieli prowadzić rowery. To było teoretycznie tylko trochę ponad 100 km w linii prostej, ale prowadzenie roweru, na którym masz dodatkowo 12–14 litrów wody, i nawigowanie przez wydmy, to było superwyzwanie.
W nocy i rano było zimno – to, czego się uczymy na lekcjach geografii, czyli klasyczne pustynne amplitudy temperatury. W ciągu dnia mieliśmy najwyżej 30 stopni, a w nocy spadało do zera. Codziennie wstawaliśmy o 5.00, pakowanie, zwijanie, pierwsze poranne zdjęcia, wsiadamy na rowery i jedziemy do godziny 17.00. Po drodze postoje, kawa.
Po drodze, w kawiarniach, w małych osadach. Siedzenie i picie kawy to chyba jedna z głównych rzucających się w oczy czynności tam, zwykle robią to mężczyźni. To był taki dziwny wyjazd, ani stricte sportowy, ani stricte fotograficzny. Głównym wydarzeniem do udokumentowania był festiwal Sahary. Ciekawe, że taka podróż daje trochę okazji do pracy dokumentalnej, trochę jest „zwykłą podróżą”, a trochę fizyczno-mentalnym wyzwaniem.
Tak, bardzo się potwierdziły. Nie zawiodłem się. To był niesamowity spektakl, połączenie dwóch światów: świat orientalny, wręcz wyciągnięty z nurtu, który znamy z W pustyni i w puszczy. Jeżeli jest jeszcze gdzieś miejsce, gdzie poluje się z chartami arabskimi na króliki, to na takim festiwalu można zobaczyć ludzi, którzy to ciągle robią. Festiwal ma miejsce między innymi na arenie sportowej, takim stadionie. Zupełna fuzja dwóch rzeczywistości, bardzo ciekawa do zaobserwowania. Dotąd Tunezja kojarzyła mi się z kurortami i wakacjami w poszukiwaniu słońca.
Na miejscu okazało się, że ma bardzo dużo strony kulturowej, wciąż żywej. Jeżeli w Polsce pojedziesz na Kaszuby albo na Śląsk, to ciężko znaleźć ludzi, którzy chodzą w stroju regionalnym lub dawnym na co dzień, bo go lubią czy się z nim utożsamiają. A w Tunezji osiemnastolatek na Vespie może jechać w kaszabiji (rodzaj bluzy z wełny) i to jest bardzo urokliwe. Pokazuje mi to, że tożsamość nie zawsze musi wiązać się z martyrologią, dużymi symbolami, ona może się manifestować w łagodny sposób. Kto wie, czy tak nadal będzie za 20 i 30 lat?
Ciężko mi się fotografowało z roweru, bo musiałem się tego nauczyć. Zanim dojdzie się do wprawy robienia „rowerowych” kadrów w jeździe, na długim czasie naświetlania, mija trochę czasu. Na dodatek dzień przed wyjazdem nabawiłem się kontuzji nadgarstka, przez co było mi ciężko trzymać aparat, do dziś zresztą chodzę na rehabilitację. Prościej było po zejściu z roweru. Ale jest też tak, że głowa mi się wystudziła na takie fotografowanie wszystkiego.
Oczywiście wszystko, co jest inne, czego nie ma w Polsce, to wciąż przykuwa moją uwagę, ale już nie wszystkiemu zrobię zdjęcie. Sam festiwal był miejscem, które się po prostu dobrze fotografowało. Wiem jednak, że – ponieważ był to mój pierwszy raz w tym miejscu – ja zaledwie dotknąłem pierwszej warstwy rzeczywistości. A tych warstw jest dużo więcej. To jest prawo pierwszego wyjazdu.
Tak technicznie to jestem przyzwyczajony do szybkiego, reporterskiego fotografowania, więc zawiesiłem sobie na ramie roweru dwie torebki, w które mogłem przekładać aparat. Wiozłem też sprzęt na pasie biodrowym, co było z jednej strony bezpieczne dla niego, ale trzeba się było uodpornić na to uczucie, że coś ci gniecie flaki.
Przede wszystkim zmiana odczuwalna organoleptycznie, czyli ergonomia. To mała zmiana, ale dla mnie ważna. XT-5 jest jeszcze mniejszy, ale inżynierowie Fujifilm uwypuklili przycisk AF-ON do ostrzenia kciukiem. Ja jestem przyzwyczajony do ostrzenia w ten sposób, a pod spustem migawki mam tylko blokadę ekspozycji. Dlaczego? Przykład z pustyni. Natrafiliśmy na coś, co wyglądało jak mały szałas, a okazało się kawiarnią Cafe Grand Erg. Wchodzę do pomieszczenia, a tam urokliwie, w słupie światła leży sobie pan. Dookoła mam ciemno, na niego pada bardzo silne światło, a mnie zależy też na uchwyceniu detalu na bohaterze. Zdejmuję więc światło z otoczenia, a na niego ustawiam tylko ostrość. Ten rozdział przycisków mi się sprawdza.
XT-5 ma też lepszy wizjer, pracuje płynniej. Ma mocniejszy akumulator, co jest bardzo istotne w podróży. Używałem też nowego obiektywu, Fujinon XF 30 mm f/2,8 R LM WR Macro. Świetne szkło. To ciekawa konstrukcja, która pozwala poszerzyć wachlarz możliwości fotograficznych, ponieważ bardzo szybko można przejść z kadru ogólnego do superdetalu, co pobudza kreatywność. Zaczynamy myśleć dwoma planami, trochę jak operator kamery. Mieliśmy taką sytuację, że zjechaliśmy na drogę, której nie było na mapie. To była oczywiście bardzo dobra decyzja, bo dzięki temu przejechaliśmy odcinek zapomnianej drogi, zasypywanej przez piaski. Spotkaliśmy tam pasterzy, którzy opiekowali się stadem 300 kóz. Akurat przyrządzali herbatę przed budynkiem. Przywitaliśmy się, chwila rozmowy, zrobiłem ogólny kadr.
Nagle, czego nie mogłem przewidzieć, jeden z nich wyciągnął do mnie ręce, by poczęstować mnie daktylami. Zrobiłem więc szybko portret jego dłoni. Nie zdążyłbym przepiąć obiektywów, a „trzydziestka” mi to umożliwiła. Wydaje mi się, że przy pewnych ograniczeniach to mógłby być nawet jedyny obiektyw zabierany w podróż. To jest ekwiwalent 45 mm na pełną klatkę i jest relatywnie jasny, bo ma światło f/2,8, co zupełnie wystarcza przy możliwościach, jakie daje wysokie ISO matryc Fujifilm. Dzięki temu mamy wszechstronne narzędzie.
Można dodać do tego wszystkie funkcje aparatu, typu łapanie ostrości na oko czy na twarz, co pomaga szczególnie, jak zsiadasz zmęczony z roweru i trzęsą ci się ręce. Nie miałem też problemów z zapiaszczeniem matrycy, mimo że przecież miałem bezlusterkowca na pustyni. Mam pewien sposób na zmianę obiektywu – obracam korpus bagnetem w dół, by nie nasypywało się na matrycę. Są też piękne symulacje filmów Fujifilm. Ja akurat używam RAW-ów, więc JPEG jest dla mnie tylko wskaźnikiem, że można uzyskać taką charakterystykę i potem już sam decyduję, czy ona pasuje, czy za bardzo odbiega od tego, co pamiętam. Ale dla ludzi, którzy relacjonują podróż na bieżąco, JPEG z tymi presetami to idealny sposób: zgrywa się zdjęcia przez „apkę” prosto z aparatu i można od razu opowiadać historię.
Myślę, że nie wykorzystuję nawet w pełni zaawansowanych funkcji tego aparatu. Nie fotografując na co dzień szybkiej akcji, nie potrafię pewnie w całości skorzystać z dobrodziejstw autofokusa śledzącego, który można bardzo precyzyjnie programować. Na pewno dla innego fotografa to mogą być podstawowe narzędzia pracy w jego niszy. Jeżeli miałbym narzekać, to w XT-5 nie da się obrócić ekranu do wewnątrz, jak XT4, ale znów z pewnością znajdzie się wielu fotografów, którzy wolą ekran uchylny od obracanego.
Sam nie wiem, czy to jest przyzwyczajenie, ale uważam, że w fotografii, którą robię, tekst jest bardzo istotny, a często wręcz kluczowy. Bez tekstu można nawet kogoś danym zdjęciem skrzywdzić. Staram się więc tekst dołączyć. Rozróżniłbym tekst informacyjny od tekstu publicystycznego, osobistego. Czym innym będzie napisanie: „Douz, Międzynarodowy Festiwal Sahary, 2022, człowiek trzymający fenka na kolanach”, a czym innym pisanie o osobistych odczuciach dotyczących faktu, że ten malutki fenek jest obecnie największym drapieżnikiem zamieszkującym całą Saharę, już żadnych większych nie ma, bo wszystkie załatwiliśmy.
Można o tym napisać w tonie liryczno-emocjonalnym, można o tym napisać w tonie informacji naukowej, jest bardzo dużo odcieni tego pisania i to jest cudowne, że mamy tyle możliwości. Oczywiście zawsze trzeba sobie zadać pytanie, co się tam robiło i w jakim celu się przedstawiało daną historię. Jeżeli ja tam jestem turystą i nie jestem tam z zamiarem robienia fotografii informacyjnej, to nie mogę zawiesić sobie legitymacji prasowej na szyi, żeby dostać się bliżej sceny na festiwalu. Wracając do pytania, uważam, że pisanie jest cenne, bo pozwala się odnieść jeszcze do tematu, zawrzeć dodatkowe informacje.
(śmiech) Mam zwykły notatnik, ale ciężko mi jest siebie rozczytać po powrocie, więc robię tam krótkie notatki, opisy czegoś niefotograficznego, wrażeń, zapachu np. „pachniało kardamonem”, „na sukniach były tłuste plamy”. Coś, co sprawi, że potem opis będzie bardziej gęsty. Ale często jest tak, że opis przygotowuję w domu. Internet to jest moje narzędzie pracy i jeżeli nie dowiedziałem się na miejscu, że jest jakiś rodzaj grzyba, który trawi palmy daktylowe, to ja to doczytam po powrocie i wykorzystam w podpisie.
Tak, zdecydowałem się na rozdzielenie, ponieważ na tym drugim koncie chyba będę pokazywał więcej fotografii nieprasowej. Czasem nie przystaje mi publikowanie treści lekkich tuż obok tych, które wymagają uwagi, skupienia i zaangażowania. Podział więc nastąpił intuicyjnie.
Tak, to się zbiegło z ogólnym nastrojem i takim spojrzeniem w tył. Przez dekadę fotografowałem tematy trudne i poważne, wojny, człowieka w ciężkiej sytuacji. Podejrzewam, że nie będę tego robił zawsze, ale to nie znaczy, że nie będę dalej dokumentalistą, turystą z aparatem. Poczułem, że chcę rozdzielić pewne obszary fotografii, bo te sytuacje są bardzo różne. „Trudną fotografię” robiłem też po to, żeby zwracać uwagę na własne zdjęcia, na to, co na nich jest, na tych ludzi. Wydaje mi się natomiast, że nie ma potrzeby, żeby ktoś zwracał uwagę na to, co ja robię w wolnym czasie, obok przekazu opartego na cudzym życiu i tragedii. A nie chcę rezygnować ze swoich wyjazdów i pokazywania rzeczy, które nie są trudne.
Takie, że żeby taki kolektyw mógł trwać, powinien dużo szybciej się skomercjalizować. Powinien mieć model finansowy, a nie tylko działać w oparciu o zaangażowanie i iskrę twórczą. Powinien być bardziej profesjonalny w strukturze. Bo my robiliśmy bardzo profesjonalne materiały, ale zabrakło takiego kontinuum, które by pozwoliło dalej pracować i zarabiać na tym tak, by utrzymać poziom. To wymaga środków: nasze teksty były tłumaczone na język angielski, używaliśmy profesjonalnych infografik i map, a teraz zostało po nas duże archiwum.
Taka decyzja nie zapadła i nie ma takiej potrzeby, bo zawsze jest to rzecz, która może dostać drugie życie, ale już na pewno zastanowiłbym się, jak taki projekt usprawnić w warstwie finansowej. W tym momencie mamy odbiorców, którzy dostają fotografię prasową albo wideo, ale w zasadzie pro publico bono. Najlepsze jest to, że ja będąc równocześnie też członkiem Nur Photo czy robiąc zdjęcia dla Getty Images, mogę powiedzieć, że robię taką samą robotę, ale wiem, że stoi za mną jakiś editor desk. W Testigo my to wymyślaliśmy od początku, wręcz stworzyliśmy podwaliny pod redakcję, łącznie ze standardami wykluczania własnych zdjęć. Niejednokrotnie zapadała decyzja, że czegoś nie możemy opublikować: albo dotyczyło to ochrony źródeł, albo kwestii etycznych i to nas różniło od zwykłego blogowania.
Mamy bogate archiwum. Ostatni materiał, który zrobiliśmy wspólnie, to sytuacja na granicy z Białorusią. Pojechaliśmy tam we trójkę z Łukaszem Głowalą i Rafałem Wojczalem jako pierwszy zespół dziennikarski w Polsce. Udało nam się udokumentować dokładnie przebieg push-backu i mam tu na myśli kawał dziennikarstwa śledczego, w którym pokazaliśmy, że konkretni funkcjonariusze popełniali przestępstwo. Pokazaliśmy to z pełną dokumentacją wideo, mapami. W trzech kolesi, którzy przyjechali kamperem, zrobiliśmy robotę, którą czasem robią think tanki i to tylko dzięki temu, że mieliśmy dobry model działania i współpracy.
Od dwóch lat nie pracowaliśmy nad kolejnymi materiałami, co nie oznacza, że zdjęcia, które zrobiliśmy przez ten czas, nie zostaną kiedyś pokazane w formie jakiejś opowieści. Być może to jedno zdjęcie studni, które zrobiłem na obrzeżu Ergu, będzie elementem z opowieści o tym, że woda już nie płynie tak sprawnie w rzece pod Gdańskiem i znajdziemy te wspólne mianowniki, które nas tak interesują.
Nie wiem. Trochę znam siebie i wiem, że często działam impulsywnie. Może być tak, że o godzinie drugiej w nocy najdzie mnie pomysł i kupię bilet. Tak więc planu nie ma, ale jestem w trybie czuwania.
Już 8 maja na kanale Fujifilm Polska pojawi się film z opisywanej wyprawa Maćka Moskwy. Zajrzyjcie na stronę https://www.youtube.com/xplorefujifilm.