Mobile
Oppo Find X8 Pro - topowe aparaty wspierane AI. Czy to przepis na najlepszy fotograficzny smartfon na rynku?
"Detta reddast”, czyli „jakoś się ułoży” to nie tylko islandzkie powiedzenie, lecz także sposób bycia. W kraju, w którym nie wiesz, czy jutrzejsza pogoda pozwoli Ci wyjść z domu, a przez stulecia Twoi przodkowie nie mogli być pewni jakiegokolwiek ogrzewania i zapasu żywności, przejmowanie się sprawami pomniejszymi nie ma większego sensu. Tym bardziej zbędnym nakładem pracy wydaje się samo planowanie. Przecież jakoś to się ułoży. Jaką postawę życiową może przyjąć Islandczyk, który dużą część życia spędził w jeszcze surowszych arktycznych regionach, jednocześnie nowoczesny człowiek sukcesu o międzynarodowej karierze?
Spotkanie proponuję Ragnarowi Axelssonowi w czasie jego intensywnych prac nad otwarciem dużej wystawy w Monachium i zamknięciem najnowszej publikacji. Tam, gdzie w pierwszym odruchu można dostrzec szybką komunikację bardzo zajętego człowieka, ja, po paru miesiącach spędzonych na Islandii, widzę ten specyficzny, wciąż pełen kultury luz, który nie pozwala troszczyć się z kilkudniowym wyprzedzeniem sprawami tak prostymi jak umówienie się na kawę.
Ten sam miks tradycji z nowoczesnością serwuje mi spotkanie w wybranym przez „Raxa” miejscu: niegdyś rybackiej kawiarni i jadłodajni, jednym z naprawdę niewielu miejsc w Reykjaviku, w którym jeszcze czuje się ducha lokalnej i nie turystycznej Islandii, nie tylko dzięki drewnianej boazerii na ścianach i stolikach ustawionych jak w prowincjonalnym, amerykańskim bistro.
W sali pełnej Islandczyków koło sześćdziesiątki, pijących kolejną przelewową kawę i beztrosko plotkujących w środku dnia, spotykam się z ich rówieśnikiem – modnie ubranym, wyglądającym 10 lat młodziej artystą, podpisującym kopie fotografii i kończącym spotkanie biznesowe dotyczące wystawy. Ten sam człowiek skacze do baru z energią nastolatka i zdecydowaniem dżentelmena, gdy słyszy, że zamierzam zamówić sobie kawę. Po minucie filiżanka czarnej filtrowanej ląduje przede mną na stoliku i zaczynamy – choć aura sprzyja wycieczkom w czasie – od spraw w karierze Ragnara najnowszych.
(śmiech) Przyznaję, że coraz bardziej zaczynam doceniać zwierzęta.
Uwielbiam fotografować ludzi i ich otoczenie, zwierzęta i ich środowisko oraz kombinację tych tematów. W Arctic Heroes zwracam uwagę na psy, ale projekt tak naprawdę w równym stopniu dotyczy też ludzi, ponieważ te dwie grupy nie istnieją bez siebie. Myśliwi nie mogliby przeżyć na lądolodzie bez psów zaprzęgowych, a psy są szkolone i karmione przez ludzi.
Nie sposób, będąc na Grenlandii, nie zwrócić uwagi na te zwierzęta, jednak przyznaję, że na początku patrzyłem na nie jak na psy. Z czasem, po wysłuchaniu paru historii myśliwych zacząłem przyglądać się im uważniej i zachwycać się tym, czego się dowiaduję. Posiadają wiele cech, które odruchowo postrzegamy jako wyłącznie ludzkie. I tak właśnie chciałem je przedstawić i sportretować – jak ludzi. Pokazać, że też się smucą, cieszą, złoszczą.
Naprawdę w tych historiach mogłaby być mowa o ludziach. Mój przyjaciel Ole kiedyś powiedział mi też, że wśród psów są „ci źli” i „ci dobrzy”, a najczęściej widzisz to od razu w ich oczach. Niektórych psów nie można dotykać ani prowokować ich spojrzeniem – te najczęściej nie były dobrze traktowane przez swoich właścicieli. Zaś te prowadzone z szacunkiem i mądrością to zazwyczaj najwięksi specjaliści w swoim fachu i najlepsi przyjaciele. Chociaż nie zawsze to bywa tak proste. Zostałem pogryziony z pięć razy, bo myślałem, że „ci źli” to „ci dobrzy” (śmiech).
Nie mogą mówić, ale mają głos. Chciałem oddać im ten głos i pokazać, że bez nich nie byłoby Inuitów.
Jeszcze 10 lat temu było 30 000 psów, teraz – 11 000. Ich liczebność spada, tak jak samych myśliwych, tak jak znika powierzchnia lodowca.
Kiedyś psy były trenowane, a potem doskonaliły swoje umiejętności w terenie podczas kilkudniowych, dalekich wypraw. Zaprzęg to był zespół zgrany i wytrenowany jak najlepsza drużyna piłkarska. Teraz lód jest za cienki i nie wychodzi się już tak daleko i na tak długo, wypraw jest znacznie mniej, a psy – choć wciąż bardzo mądre – stają się coraz głupsze w swojej profesji. Niektórzy mają je już bardziej dla zabawy.
Takimi nigdy nie będą, bo to bardzo silne i czasem groźne zwierzęta, bliżej im do wilków niż psów. Zdarzały się wypadki, w których małe dziecko weszło w złym momencie między grupę psów i… nie wróciło. Na zdjęciach widać, że większość z nich jest uwiązana – nie bez przyczyny. Kiedyś jednak były przywiązane przed każdym domostwem, teraz trzyma się je razem w tym samym miejscu, u wyjścia z osady na lód morski. Ta niełatwa do ułożenia rasa staje się po prostu coraz mniej potrzebna.
Podczas mojej pierwszej wizyty w Thule (najdalej wysunięta na północ ludzka osada, przyp. red) byłem zachwycony tym, co zobaczyłem i poczułem: zupełnie inne, niesamowicie zimne, ale i czyste, świeże powietrze. A nad rankiem, zaraz po przebudzeniu, słyszysz wielowarstwowy, nakładający się na siebie skowyt psów zaprzęgowych. Z jednej strony słyszałem w tym melodię natury, ale z drugiej pomyślałem: przecież one coś mówią. A co, jeśli chcą coś nam przekazać? I co by to było?
Podczas tego samego pobytu codziennie mijałem stojącego przed swoim domostwem mężczyznę. Wpatrywał się w niebo i powtarzał coś pod nosem ze strapioną miną. Gdy zobaczyłem go po raz piąty, zachowującego się znowu tak samo, poprosiłem kogoś o przetłumaczenie tego, co mówi. Grenlandczyk powtarzał: „Coś jest nie w porządku. Nie powinno tak być. Wielki lód jest chory”. Co za piękne i mocne słowa! Trafiły do mnie. I tak zacząłem fotografować cały zagrożony region arktyczny.
Zaczęliśmy od nich w Faces of the North (Twarze północy), a potem w Last days of the Arctic (Ostatnie dni Arktyki, współtworzone z Markiem Nuttallem). Podczas każdej z podróży dowiadywałem się o kolejnych miejscach, wątkach, bohaterach. Ciągle czułem, że jeszcze trzeba coś pokazać. Nie znam nikogo, kto odwiedziłby wszystkie osiem krajów z regionu arktycznego, więc próbuję to zrobić. Niestety dwa lata temu w wyjeździe na biegun północny przeszkodziła mi pandemia.
Skupiłem się więc w tym czasie nad kolejną publikacją Where the world is melting (Tam, gdzie świat topnieje), w której pokażę region arktyczny w najbardziej przekrojowy sposób. To będzie naprawdę obszerna książka, pokazująca ogromną część świata, o której większość z nas nie ma zielonego pojęcia. Mam nadzieję, że po zobaczeniu tych zdjęć część z nas zda sobie sprawę, że nasze zachowania mają bezpośredni wpływ na ludzi Północy. To między innymi od nas zależy ich los, zarówno grenlandzkich myśliwych, jak i pasterzy reniferów z ludu Nieńców na Syberii.
Może uwrażliwić i pokazać pewne rzeczy dziejące się w odległych częściach świata. Tak zadziałało przecież zdjęcie dziewczynki biegnącej nago z poparzonymi plecami po zrzutach napalmu w Wietnamie. To między innymi ono sprawiło, że ludzie powiedzieli w końcu dość. Kolejny przykład: Minamata Eugene’a Smitha, ze zdjęciami takimi jak „Tomoko i matka w kąpieli”. Reportaż o nękanej chorobami społeczności żyjącej wokół wód, do których firma Chisso wpuszczała trujące chemikalia, pozwolił im walczyć o sprawiedliwość. Oczywiście to tylko mały kawałek układanki, ale nie zobaczysz pełnego obrazu bez tych wszystkich elementów, które się na niego składają. Moim kawałkiem jest udokumentowanie tego, co zagrożone, co być może zaraz zniknie: myśliwych czy psów zaprzęgowych. Fotografia ich unieśmiertelnia.
I właśnie dlatego nie pracuję już w gazecie (Ragnar pracował dla gazety Morgunblaðið od 1974 do 2020 roku, przyp. red). Wszędzie coraz więcej jest fotografii o niczym, artykułów o niczym. A ja wciąż wierzę w to, co usłyszałem od doświadczonego redaktora, gdy uczyłem się swojego zawodu: „Masz w rękach lustro. Lustro, w którym odbija się świat, a nie ty”. Zobacz, jak to się zdezaktualizowało! Teraz każdy pokazuje siebie. Nie krytykuję tego, fajnie się to ogląda, ale gdzie jest miejsce na prawdziwe życie?
Wychowałem się pod lodowcem. Zrobiłem jego pierwsze zdjęcie w miejscu, w którym nie ma już nawet śladu po lodzie. Lodowiec wycofuje się po 100 m na rok, a wciąż słyszę ludzi, którzy twierdzą, że nic się nie dzieje. Oczywiście zlodowacenia raz się powiększały, raz zmniejszały, ale mamy miarodajne dane naukowców, którzy nie mają wątpliwości co do wagi tych zmian i to ich powinniśmy słuchać. A rozwiązania, jakie do tej pory słyszę od polityków, to nakładanie kolejnych podatków. Region arktyczny zamieszkuje obecnie 4 miliony ludzi, a ich życie zmienia się już teraz. O ich losach decydują urzędnicy, którzy już dawno stracili kontakt z rzeczywistością, a realiów arktycznych zwyczajnie nie znają. Więc chcę im to pokazać.
„Tundra się topi” – jak powiedział jeden z sybirskiej starszyzny. Widać to między innymi po tamtejszej ziemi – kiedyś płaska, teraz zaczyna się cała falować, wybrzuszać. Bardzo ciężko jest oddać takie rzeczy na zdjęciach, szczególnie jak fotografujesz biały lód. Więc to, co się tam dzieje, staram się pokazać w oczach mieszkańców, ich zamyślonych, zatroskanych twarzach i spojrzeniach.
Zdarzają się i samobójstwa. Obecnie pozostało zaledwie kilku wielkich myśliwych z tych, których poznałem na Grenlandii 40 lat temu. Teraz dla wielu mężczyzn polowanie to bardziej hobby niż styl życia. Nie mają tych samych zdolności, wiedzy, bo nie mają tej samej motywacji. Prawdziwy myśliwy potrafi polować jak niedźwiedź polarny. Hobbyści tego nie potrafią. Pojawia się też krytyka myśliwych, która dotyka obu tych grup. Sam nie zabijam nawet komarów i nie lubię oglądać cierpienia zwierząt, ale ludzie, których fotografuję od lat, nie robią tego dla zabawy. W ich regionie jest zazwyczaj jeden sklep, do którego zaopatrzenie przylatuje raz, dwa razy do roku! Przez większość czasu sklep jest pusty, a oni muszą nakarmić rodzinę i zwierzęta. Dodatkowo, dzięki swojemu stylowi życia, potrafią czytać naturę jak nikt inny.
Morze zamarza na zimę coraz później i rozpuszcza się coraz wcześniej, przez co czas na polowanie co roku się skraca. Kiedyś zapytałem Hjelmera, jednego z myśliwych: „Jakie jest Twoje największe marzenie?”. Unikał odpowiedzi, aż któregoś dnia spojrzał na mnie poważnie i powiedział: „Chciałbym cofnąć się w czasie o 25 lat, kiedy lód na morzu był bezpieczny”. Inuici żyją tam od 4000 lat i ich ocenie stanu rzeczy ufam tak samo jak naukowcom. Moja praca to wciąż mały kawałek układanki, ale wierzę, że wiele szczekających pudli potrafi zrobić wielki hałas. Przy czym staram się przypominać, co stoi za tymi zdjęciami: imiona, historie, które też chcę uwieczniać, a nie tylko portretować intrygujące twarze. Tak, żeby za 100 lat w książce wciąż kryła się cała historia człowieka. Jestem dokumentalistą.
A jednak Islandię fotografuje mi się wciąż najtrudniej. „Oko obcokrajowca” to coś, co przydaje się w pracy fotografa, dlatego kiedy jestem tutaj, fotografuję wieś. Tam czuję się trochę jak za granicą. Inni ludzie, zupełnie inny sposób myślenia.
Tak, i to też chcę pokazać w nadchodzącej książce. Where the world is melting to wynik ping-ponga, w którego gramy od lat z Einarem, projektantem moich książek i wystaw. On ma korzenie w designie, gdzie powoli rozpracowujesz każdy szczegół. Ja jestem ze środowiska reporterskiego, w którym gnasz za wydarzeniami. I tak zawsze on namawiał mnie do zwolnienia, a ja chciałem pokazać więcej i więcej. I w tym wypadku zdecydowaliśmy się opowiadać bardziej powoli. Przekartkujecie wiele stron, zanim traficie do następnego regionu, zauważycie zmiany krajobrazu, zwyczajów ludzkich.
Coś podobnego starałem się zrobić w Arctic Heroes. Przechodzimy tam przez czas zamieci, czas polowania, czas odpoczynku. Tu będą rozdziały wyznaczone kolejnymi regionami, tak różnymi od siebie. Na przykład Syberia okazała się dla mnie wrotami do podróży w czasie. Wioski są niezmienione od 100 lat, wyglądają jak scenografia ze sztuki teatralnej! Znów mogłem fotografować drewniane łodzie, które zniknęły z Islandii, zastąpione nowymi maszynami jak z plastiku.
I to jest główne przesłanie tego projektu. Słowa przemówień są ulotne. Film obejrzysz raz, może dwa razy. A książka trwa. Możesz położyć ją na stoliku kawowym i każdy, kto przy nim usiądzie, obejrzy chociażby parę zdjęć, może do nich wracać. I dać do myślenia.
Przyznaję, to trudna branża. Wyprawy kosztują, a fotografia nie ma tak rozbudowanego systemu grantów i hojnego sponsoringu jak chociażby film. Między innymi dlatego pierwsze książki opublikowałem sam. Wydawcy podziwiali zdjęcia i zadawali mi pytanie: „Wspaniałe, ale kto to kupi?”. I odmawiali. A teraz drukujemy czwarte wydanie Twarzy północy! Za każdym razem, gdy wątpię w tę misję, przypominam sobie historię Beatlesów, którzy przy próbie nagrania pierwszego albumu usłyszeli od producentów, że nie ma już miejsca na zespoły gitarowe.
W najnowszej książce pokażę premierowo zdjęcie, które wykonałem, gdy miałem dziesięć lat. Sfotografowałem łowców fok. Pozwolili mi je zrobić pod warunkiem, że nie pokażę go nikomu za ich życia. I jest to najlepsze zdjęcie z całego albumu! Nie rozwinąłem się ani trochę (śmiech)!
Wyznaję zasadę: jeśli jesteś dobry w piłkę nożną, to nie zabieraj się do gry w golfa.
Tak, i wciąż, kiedy mogę, używam filmu, a cyfrowe zdjęcia robię Leicą Monochrom, w której nie ma kolorów. Matryca zapisuje zdjęcia jako czarno-białe, tak jak klasyczny film B&W.
Zależało na tym ludziom z tego regionu. Kolorowe góry to ich symbol i duma. Pomyślałem: OK, zrobimy najpierw same pejzaże, które wyglądają, jakbyśmy byli na innej planecie. A potem lądujemy na Ziemi, widzimy ludzi i wszystko wraca do czerni i bieli. To był ostatni raz i już na pewno nie pomieszam fotografii kolorowej z czarno-białą (śmiech)
Jeśli masz pasję i zapał do rzeczy, które robisz, trudne warunki stają się tylko mobilizującym wyzwaniem. Poza tym najlepsze zdjęcia to te zrobione podczas niepogody. Kiedy chcę mieć dobre zdjęcie, nie czekam na słońce, czekam na sztorm.
Kiedy po raz pierwszy wychodziłem na lód morski, jeden z myśliwych przyjrzał mi się i zapytał: „Boisz się?”. Ja oczywiście grałem Jamesa Bonda i zaprzeczyłem, na co on powiedział: „Przecież widać to w twoich oczach. Boisz się. Czego?”. Odpowiedziałem: „Nie wiem, gdzie idę i co się wydarzy”. I wtedy usłyszałem radę, którą kieruję się do teraz: „Jeśli wyjdziesz w teren ze złym nastawieniem, w strachu, niepewny czy smutny – z pewnością będzie to zła wyprawa. A możesz też spojrzeć na to jak na wycieczkę do galerii cudów natury: rzeźb lodowych, śniegowej pokrywy i sam sprawisz, że będzie to piękne doświadczenie”. I staram się o to dobre nastawienie, które – mam nadzieję – nie opuści mnie aż do końca. To klucz do dobrej fotografii. Wtedy nie szukasz obrazów, one same do Ciebie przychodzą. Fotografowanie w ekstremalnych warunkach to pewnego rodzaju stan umysłu.
I na to już nie wpłyniesz, one zawsze takie będą. Nieraz musieliśmy przeskakiwać z jednej dryfującej kry na drugą i z pięć razy wpadłem do lodowatej wody. Wychodzisz z niej, rozbijasz szybko namiot, nagrzewasz go, suszysz ubrania i lecisz dalej. To samo spotyka Inuitów, którzy nawet nie potrafią pływać! Im nieraz w naprawdę trudnej sytuacji pomogły psy. Dodatkowo strach często odczuwam już po powrocie do osady. Wcześniej byłem zbyt skupiony na fotografowaniu.
Zdecydowanie tak, ale tu pomaga mi już wiek (śmiech). Z czasem przestajesz kusić los, wybierasz bezpieczniejsze rozwiązania i przestrzegasz pewnych zasad. Na przykład każdy wie, że po lodzie tak cienkim, że zaczyna zachowywać się jak guma balonowa i falować, możesz przeprawić się tylko na bardzo rozpędzonych saniach, a jak zwolnisz czy z nich spadniesz, to wpadasz do wody i tam na powierzchnię już nie wyjdziesz. No więc pędzisz na rozpędzonych saniach i się nie zatrzymujesz.
Poznałem ją, gdy miałem zaledwie 20 lat i ona nauczyła mnie w tamtym czasie więcej niż ktokolwiek inny. Prowadziła wykłady we Francji, pojechałem na nie, a potem ona i jej mąż przyjeżdżali do mnie co roku na wakacje. Stałem się jej przyjacielem i widziałem, jak intensywnie pracowała aż do samej śmierci w 2015 roku. Ciężko mi było za nią nadążyć, nawet gdy byłem młodszy, wysportowany i z dobrą kondycją człowieka gór. I robiła jedne z najlepszych fotografii na świecie. Przekazała mi nie wiedzę o fotografii, ale pasję. Zawsze powtarzała: „Nie przestawaj, nie ma czasu na odpoczynek”.
I to po części właśnie jej wina!
Tak jak powtarzała Mary Ellen i inni mądrzy ludzie: sama podróż jest celem. Kiedyś, podczas warsztatów zganiła mnie za to, że odłożyłem aparat. Próbowałem się wytłumaczyć, że mam już zdjęcie, o które mi chodziło. „Nigdy nie masz zdjęcia! Nie przerywaj, szukaj dalej”. Ponad 20 lat później, na Grenlandii czekałem na kadr Hjelmera, gdy spogląda w przestrzeń w poszukiwaniu niedźwiedzia polarnego. Udało się, zrobiłem zdjęcie i zacząłem się pakować, bo było -45 stopni, zamarzały mi już ręce, a jeszcze była długa podróż przed nami. I usłyszałem głos Mary: „Nie przestawaj”. „Daj spokój Mary, nie widzisz, jak jest zimno? Padam”. „Mam to gdzieś, nie przestawaj”! W momencie, w którym wyciągnąłem z powrotem aparat, Hjelmer usłyszał w oddali niedźwiedzia i odwrócił się w stronę lodu. I jak się okazało, dopiero wtedy zrobiłem zdjęcie, którego szukałem. Tak więc słucham się Mary i już nie przestaję.
Rozmawiała: Justyna Kociszewska
Znany również jako Rax, Ragnar Axelsson urodził się na Islandii w 1958 roku i kształcił się na fotografa studyjnego. Mając zaledwie 18 lat, został etatowym fotografem jednej z najpoczytniejszych islandzkich gazet Morgunblaðið. Od tego momentu kontynuuje swoją życiową misję dokumentowania życia ludzi Północy. Od wczesnych lat 80. podróżuje po całej Arktyce, pokazuje życie Inuitów z północnej Kanady i Grenlandii, hodowców i rybaków z rejonu Północnego Atlantyku i rdzennych mieszkańców północnej Skandynawii i Syberii. Jego zdjęcia były publikowane w magazynach: Time, Life, Stern, Geographical i Newsweek, a także prezentowane na wystawach na całym świecie.