Wydarzenia
Sprawdź promocje Black Friday w Cyfrowe.pl
Marcin Grabowiecki: O czym jest Twoja wystawa "Film obyczajowy produkcji polskiej"?
Kuba Dąbrowski: Ta wystawa jest po prostu o życiu w Polsce; o mojej rodzinie, Białymstoku i Warszawie; o koszykówce, muzyce, wrażliwości i miłości. Trochę o Ameryce i o marzeniach o niej. Tak jak życie ta wystawa jest o wielu różnych rzeczach, które mogę wymieniać bez końca. Mało chodzi w niej o fotografię, raczej o opowieść. Nie chciałbym, żeby podstawową publicznością tej wystawy byli ludzie zainteresowani fotografią, tylko ludzie którzy żyją pewnego rodzaju wrażliwością.
Dajemy na niej znać o tym na różne sposoby. Lesław (kiedyś z Partii, a teraz z zespołu Komety) nagrał akustyczne wersje kilku swoich piosenek. Piosenki Komet i te zdjęcia są dokładnie o tym samym, tylko dzieją się w różnych mediach. Ważna jest też dla mnie współpraca z Prosto - w Zachęcie będzie w sprzedaży 50 limitowanych plecaków. Dzięki mojej wystawie te trzy wrażliwości - rock'n'rollowo-outsiderska Komet, uliczno-chłopacka Prosto i ta zachętowa spotykają się w jednym miejscu.
Czytaj także:Wystawa Kuby Dąbrowskiego w Zachęcie
MG: Tytuł wystawy sugeruje fabularną narrację. Lubisz filmy?
KD: Jak robisz takie zdjęcia jak ja robię, czyli te prywatne, od serca, a nie zawodowe i na dodatek robisz je o sobie, to chcąc nie chcąc stajesz się bohaterem sztucznej narracji. Zdjęcia nigdy nie mogą być w 100% chwytaniem świata, zawsze są jego interpretacją. Po pewnym czasie twoje życie stają się swego rodzaju serialową opowieścią. W tej historii twój tato staje się bohaterem filmu, który ty kręcisz, filmu, w który ty zmieniasz swoje życie.
Myślę, że jak znacie moje zdjęcia, śledzicie moje blogi to rozpoznajecie twarze, które się na nich pojawiają. I bohaterowie tych zdjęć są dla was trochę jak bohaterowie jakiegoś serialu z nakreślonymi rysami psychologicznymi. Tytuł wystawy jest po prostu nazwaniem stanu rzeczy. Robienie zdjęć według mnie polega na wielu rzeczach, ma wiele przyczyn, ale jedną z przyczyn jest estetyzacja życia codziennego.
MG: Miałem cię o to zapytać. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że to była jedna z opcji na tytuł wystawy. Co masz na myśli mówiąc o "estetyzacji życia codziennego"?
KD: Jest taki tekst Mike'a Featherstone'a pod tym tytułem. To jest tekst, który czytałem kilkukrotnie podczas studiów socjologicznych. Ten tekst dokładnie nazywa to co robię za pomocą swojej fotografii. W dużym skrócie, Mike Featherstone pisze w nim o tym, jak we współczesnej kulturze zmieniamy siebie jako obywatele i uczestnicy świata, w postaci tworzonych narracji wokół siebie. Nie estetyzujemy życia w sensie takim, że ono staje się ładniejsze, tylko... nabiera stylu.
Patryk Wiśniewski: Nadajemy im po prostu znacznie.
KD: Tak, obudowujemy się narracją, która przychodzi do nas z filmów, z czyichś fotografii, z magazynów. Stajemy się postaciami z tych opowieści, które serwują nam media, albo z tych opowieści, które sami sobie mówimy. W czasach Instagrama i Facebooka, kiedy każdy siebie tworzy i ma swoją równoległą postać całkowicie pod kontrolą, to to jest prawda w jeszcze większym stopniu niż wcześniej. To czym ja się zajmuję robiąc zdjęcia na swój własny pożytek, jest takim zamykaniem mojego życia w narracyjne ramy. Robieniem z niego filmu, z tego co mi się dobrze wspomina i dobrze ogląda. Z tekstu Mike'a Featherstone'a może brzmieć to strasznie, kojarzyć się z odczłowieczeniem i narzucaniem klisz przez masową kulturę. Ale na poziomie jednego bycia - na przykład jednego Kuby Dąbrowskiego - to może być przyjemne i ułatwiające i uatrakcyniające życie. Wydaje mi się, że to jest idiotyczny tytuł wystawy "Estetyzacja życia codziennego"...
Myślę, że tutaj trzeba zmienić pytanie, albo moją odpowiedź, ale pewnie łatwiej pytanie.
MG: Mnie się podoba. Jest banalny, ale w jakiś sposób paraliżuje swoją prostotą.
KD: Tak, ale jak popatrzysz sobie stereotypowo na Amerykę i popatrzysz sobie na biedne amerykańskie południe, gdzie żyję biedni ludzi, są na dole drabiny społecznej i jeżdżą rozklekotanym Chevrolettem z 86' itd. to ich życie jest opisane do takiego stopnia przez kulturę, że im łatwo jest wskoczyć w rolę. Rola barowego zabijaki ze Stanów jest na tyle wyestetyzowana w piosenkach country, ustylowiona i przez to w jakiś sposób atrakcyjna. Tymczasem życie menela w Polsce nie jest ani trochę jest atrakcyjne.
MG: Ale już Pablopavo śpiewa trochę o menelach z Grochowa.
KD: Trochę tak, ale wyobrażam sobie, że jesteś młody i możesz marzyć o byciu kloszardem w Paryżu, ale raczej nie myślisz tak o byciu menelem na Grochowie. Przynajmniej w tej chwili. Kloszard z Paryża jest wyestetyzowaną postacią.
MG: Jedną rzeczą jest estetyzacja, czyli przetwarzanie na obraz, ale z drugiej strony pojawiają się mity, które mają istotne znaczenie w twojej twórczości. Kiedyś porównywałeś Grochów, na którym mieszkałeś do Brooklynu. Jak to jest z tym tworzeniem mitów? Kiedyś powiedziałeś, że chciałbyś stworzyć swój własny mit Warszawy, ale też bardzo często się odwołujesz na przykład do Ameryki.
KD: Myślę, że odwoływanie się jest nieuniknione. Wszyscy dojrzewaliśmy gdzie dojrzewaliśmy, żyliśmy tym czym żyliśmy. Wychowywałem się na takich piosenkach, filmach na jakich się wychowywałem i myśląc wstecz o latach mojego kształtowania się kulturowego, w dużym stopniu i w dużej mierze żyłem takimi mitami. Marzyłem o świecie, który znałem tylko z komiksów, magazynów, teledysków, z tekstów piosenek, więc żyłem wyłącznie mitami. Mit jako mechanizm uproszczonej opowieści jest mi bardzo bliskim i naturalnym myśleniem.
Wydaje mi się, że nie jestem w stanie przeskoczyć myślenia mitem. Wszystko to co robię prowadzi do jakiegoś mitu, i nim się zamyka. Nie mam ambicji, aby fotografować Polskę, czy Warszawę poza mitami, taką jaka jest "naprawdę", to po prostu nie może się udać. Takie podejście mnie nie interesuje. Natomiast interesuje mnie tworzenie nowego mitu dziejącego się w Polsce. Jego składowymi są oczywiście elementy amerykańskiego mitu, na którym się wychowywałem.
Pierwsza sala na wystawie jest najbardziej tematyczna ze wszystkich. Jest wstępem do reszty i mierzeniem się z podlaskim marzeniem o Ameryce. Są tam zdjęcia koszy do koszykówki stojących w Teremiskach pod Białowieżą, które wyglądają jak żurawie do studni. Są tam takie słowiańskie, podlaskie wersje amerykańskich scen. Ta sala jest o tym, że jedziesz sobie samochodem przez polską drogę i możesz sobie odpalić "Thunder Road" Bruce'a Springsteen'a i mieć to uczucie bycia gdzie indziej. Tak samo kiedy idziesz w nocy ulicą, odpalasz muzykę na słuchawkach i nagle czujesz się jak w teledysku. Wszystko zaczyna szumieć, być w zwolnionym tempie. Zrobienie zdjęcia w takiej sytuacji to nagłe otrzeźwienie, na fotografiach ujawnia się nieprzystawalność tych dwóch rzeczywistości. Ta pierwsza sala jest o takim marzeniu.
Te amerykańskie mity są składowymi tego, co buduję. Nie potrafię patrzyć na rzeczywistość nie myśląc rapem, czy numerami Trashera albo płytami Rage Againt The Machine. Nie mogę i nie sądzę, żeby to siękiedykolwiek zmieniło. Amerykańskie południe jest takim grubo ciosanym przykładem, ale to dobry przykład, jak oglądamy zdjęcia Szymona Szcześniaka z tamtego rejonu, tych panów stojących na tle białej ściany wiesz, że gdybyś wziął polskich panów stojących przy drodze na przykład remontujących trasę z Białegostoku do Warszawy, to to nie byłyby takie fajne zdjęcia...
MG: Tak, inne światło, słowiańskie twarze też są zupełnie inne.
KD: Właśnie i teraz ja się zastanawiam na czym to polega. Czy nie chodzi o to, że widzieliśmy już tysiące obrazów o tych kolesiach ze stanów: filmów, zdjęć, książek. Przez co oni per se nie są ciekawsi od nas, są ciekawsi, bo te rzeczy są o nich opowiedziane. Moja praca to budowanie i szukanie atrakcyjności w tym co bezpośrednio dookoła mnie jest. Chodzi o to, żeby ten widok z pociągu Warszawa-Białystok był równie atrakcyjny jak widok z wyobrażonego teledysku "Thunder Road". Chodzi o to, żeby fotografując Warszawę nie szukać scen, w których wygląda jak Berlin albo Nowy Jork, bo możesz tak zrobić. Nie unikam tego co się dzieje dookoła, tylko staram się zbudować atrakcyjność wokół tego.
PW: A jaką rolę Ty pełnisz w serialu, który tworzysz?
KD: Trochę narratora, trochę głównego bohatera. To nie jest oczywiście wyczerpujące porównanie. Z jednej strony mogę mówić o serialu, z drugiej o grze FPP. I moje zdjęcia są właśnie gdzieś pomiędzy. Czasami daję o sobie znać, widać mój cień, albo mnie gdzieś w odbiciu. Nie staram się być neutralny, stoję tam stopami. To również jest mit mnie, a nie ja jako ja. Słuchając piosenek Boba Dylana albo Morrissey'a wiesz jacy są, co ich boli i tak dalej, ale nie spodziewasz się, żesą tacy non stop, w końcu kiedyś pójdą do domu i będą musieli wyrzucić śmieci. Z moimi zdjęciami jest tak samo, po prostu pojawia się tam postać bazowana na mnie. To nie jest fotografia konfesyjna.
MG: Na swoich zdjęciach budujesz świat, który jest pozbawiony spektakularnych wydarzeń. Wychwalasz codzienność, zwyczajność życia...
KD: ...bo moje życie nie jest spektakularne.
MG: I to jest ciekawe, bo jednak większość fotografów sfotografuje coś co jest wyjątkowe, a Ty konsekwentnie budujesz świat ze zwykłych czynności i zdarzeń.
KD: To jest bardzo proste. Ja oprócz tego, że jestem fotografem, jestem też widzem i konsumentem fotografii. W związku z tym są jakieś rzeczy, które lubię, które do mnie trafiają i są rzeczy, których mi brakuje.
Kończyłem ITF w Opawie, byłem jakoś już ukształtowanym fotografem, robiłem projekty dokumentalne na średnim formacie i chłodne, niemieckie zdjęcia. Jednocześnie studiowałem socjologię i chciałem być socjologiem z aparatem. Dużo czytałem Pierre Bourdieu, właściwie to go wyznawałem (śmiech). "Dystynkcja" to wciąż jedna z najważniejszych książek jakie w życiu przeczytałem. Fotografowałem więc ten swój świat z moim socjologicznym kluczem, robiłem projekty, które czasem kończyły się wystawami. W tym samym czasie pisałem pracę licencjacką do szkoły, o fotografii dokumentującej zmiany na przełomie systemów. Urodziłem się w 1980 roku, więc lata 1992-1993 to już jest czas, z którego mam własne wspomnienia. I te wspomnienia strasznie zaczęły mi się konfrontować z tym co widzę na zdjęciach. Chodziłem do biblioteki i oglądałem wszystkie numery Magazynów Gazety Wyborczej. Moja obserwacja była taka, że moje wspomnienia się totalnie rozmijały z tym, co widziałem na zdjęciach z tego okresu. Widziałem pierwszy strajk, cud w Oliwie, życie codzienne rybaków na Helu, początek kryzysu na Śląsku, pierwsze zwolnienia, ludzie na zasiłku i wiele innych wydarzeń i zjawisk, które wtedy zaistniały. Natomiast ja pamiętam, że kupiłem sobie pismo Bravo, bo zaczęło wychodzić w Polsce, że pojawiła się kablówka, itp...
PW: To bardzo osobista perspektywa.
KD: Tak, ale jednocześnie do wielu osób dotarła kablówka i telewizja satelitarna i prawie wszyscy zaczęli się uczyć angielskiego.
MG: Tak, ale nikomu nie wydawało się to na tyle ważne, żeby to dokumentować.
KD: Dokładnie, ale z perspektywy tych kilkunastu lat pamiętam miasteczko Cricoland pod PKiN w Warszawie i to jest surrealny obraz. Ale tego nie ma na zdjęciach. Pojawiały się artykuły, na przykład w Rzeczpospolitej napisali o tworzeniu się kultury telewizyjnej w Polsce. O pierwszych pracownikach Polsatu, albo w Magazynie Wyborczej był reportaż o pracownikach powstającej branży reklamowej, którzy z dnia na dzień zaczynali zarabiać kilkanaście razy tyle co ich rodzice i mieli drugi zestaw ubrań, w których jechali do domu, bo czuli się nieswojo. Tego typu prywatne historie z mojej perspektywy są zdecydowanie ciekawsze, niż strajki. Oczywiście strajki trzeba także dokumentować, to bardzo ważne. Ale nie jedyne. Właśnie takich rzeczy brakuje mi w fotografii.
Pracę pisałem w 2004 roku i zauważyłem, że tego typu zdjęcia nadal nie powstają. Nie powstają rzeczy, które mnie fizycznie dotyczą. I pomyślałem sobie, że moim marzeniem by było znaleźć albumik kogoś kto na początku lat 90. był taki jak ja teraz: grał w grunge'owym zespole, pojechał do pierwszej IKEI i wymienił meblościankę, kto pracował w tworzącym się Polsacie i nosił zielony garnitur z szerokimi klapami, a jego dziewczyna zrobiła sobie trwałą. Nie wspominam nawet o tym, że chciałbym zobaczyć zdjęcia kogoś o podobnej wrażliwości do mojej, ale z lat 60. Takie zdjęcie kolegów oglądających w akademiku mecz na Wembley. I na pewno takie zdjęcia gdzieś istnieją, ale to nie jest relacja tworzona przez jedną osobę. Dlatego postanowiłem zrobić prezent dla kogoś takiego jak ja, kto będzie żył za ileś tam lat, z drugiej strony mitologizować tę codzienność tak jak mitologizuje się codzienność w Wielkiej Brytanii, gdzie praktycznie na każdym rogu masz zdjęcie Martina Parra albo Wolfganga Tilmansa, w zależności od tego, którymi oczami wolisz patrzeć. W sensie jak postawisz Brytyjczyka na tle sklepu to wychodzi ci Tilmans, a jak fotografujesz kogoś na tle Mokpolu to...
MG: ...wychodzi ci zdjęcie Kuby Dąbrowskiego.
KD: Nie no chodzi bardziej, o to żeby pokazać, że Mokpol nie jest mniej estetyczny od sklepu na osiedlu Leyton w Londynie. Różnica między nimi jest tylko taka, że sklep w Polsce nie pojawił się w teledyskach i nie został obfotografowany, więc po prostu trzeba to zrobić. I to są takie dwie przyczyny, które mnie popchnęły.
Mogę podać jeszcze jeden przykład. Jak się ogląda stare negatywy rodzinne, to są tam oczywiście zdjęcia jak stoję z rodzicami i bratem na plaży w Mielnie, albo na tle zamku w Malborku. Ale później przyjeżdżasz do domu i się okazuje, że zostały dwa zdjęcia na kliszy. Chcecie oddać kliszę do fotografa, bo nie macie ochoty czekać na kolejną specjalną okazję. Rodzice dają wtedy aparat, żebyście skończyli negatyw. I robisz wtedy zdjęcia psa, biurka, pokoju. I te zdjęcia z perspektywy czasu stają się najciekawsze. Jak patrzę na swoje zdjęcia zanim zacząłem hurtowo fotografować, to się okazuje, że nie mam zdjęć najlepszych kolegów. Mam zdjęcie klasowe. Mam dużo zdjęć z kolonii w Janowicach, ze świąt... Tego podstawowego czegoś, co buduje nam wspomnienia po prostu nie fotografujemy.
MG: W tytule jest zawarty nostalgiczny charakter. Myślisz, że jesteś sentymentalny?
KD: Tak, tak sądzę.
MG: Ja na przykład wzruszyłem się na tym slide show, który pokazywałeś na wystawie w Teatrze Nowym. To była bardzo dobra, osobista praca. Nie masz z tym problemu, z takim odkrywaniem siebie w sztuce? Pomimo, że tworzysz mity wokół siebie, to wydajesz się być w tym bardzo szczery.
KD: Rozmawiacie teraz ze mną i myślę, że rozmawiacie z tą samą osobą. Z tym kreowaniem się też jest tak, że ja mam to swoje głupie, studencko-intelektualne zaplecze, którego się po prostu nie wyprę i nie zapomnę. I to kreowanie bierze się z tego, że jak opowiadam tę historię, która tam była to mówię bardziej o sobie, a nie o Bourdiee. Mam nadzieję, że moja fotografia jest szczera, więc łatwiej coś takiego zrobić.
MG: Czy czujesz się amatorem czy profesjonalistą. Wolałbyś pozostać miłośnikiem fotografii?
KD: Hmm... Ja jestem jednocześnie kilkoma fotografami na raz...
MG: W takim razie, który jest Ci najbliższy?
KD: Nie ma takiego. Jestem zawodowym fotografem, płacę podatki mam zarejestrowaną firmę i z tego przede wszystkim utrzymuje się moja rodzina, studia skończyłem. Ale na rzecz tego o czym teraz rozmawiamy, czyli wystawy w Zachęcie, staram się o tym zapomnieć. Staram się wrócić do początku, do tego szczerego, korzennego stanu. Amatorstwa też nie pojmuję tu w kategorii braku umiejętności tylko właśnie szczerości, prostolinijności. W swojej twórczości w jakiś sposób zrobiłem pętlę. Kiedy zaczynałem prowadzić Accidents Will Happen, byłem po Opawie, pierwszych poważnych wystawach, robiłem projekty a zatoczyłem koło do tego momentu, w którym po prostu naciskałem migawkę, ale już z pewnym bagażem umiejętności i doświadczeń. To będzie bardzo nostalgiczne co teraz powiem.
MG: Tak, powiedz coś takiego (śmiech).
KD: To był chyba 1997 roku, nie pamiętam autora tej książki, ale w kiosku Ruchu kupiłem sobie gruby katalog aparatów. Taki w którym były statystyki, oceny różnych modeli, był podział na lustrzanki amatorskie, profesjonalne. W tym katalogu było kilka słów wstępu, takiej rozbiegówki humanistycznej. I tam było coś ładnego powiedziane, że jakby wziąć kilka osób i puścić je na ulicę, żeby fotografowali to co najbardziej lubią, to jeden by fotografował scenki, drugi zaczepiałby ładne dziewczyny, a jeszcze inny fotografowałby samochody. I to jest ten pierwszy odruch, o którym mówię. Później jak już jesteś fotografem, to wracasz do niego, jak twoim pierwszym odruchem było fotografowanie dziewcząt, to może zostajesz fotografem modem. Ale kluczowy jest ten moment do pierwszego odruchu.
MG: To bardzo ciekawe co mówisz, ponieważ w pewnym momencie przestałeś prowadzić bloga Accidents Will Happen, ale nadal robisz zdjęcia, które spokojnie mogłyby się na nim znaleźć.
KD: Przestałem prowadzić tego bloga, bo po prostu musiałem w pewnym momencie zrobić cięcie. Tamten blog miał bardzo stałą formułę. Co miesiąc musiałem wywołać i zeskanować negatywy, co miesiąc wrzucałem te kilkadziesiąt zdjęć. To są raczej poziome zdjęcia, bo pionowe średnio tam leżą, jest pewna zamknięta forma. Accidents Will Happen prowadziłem przez kilka lat i po prostu przestał mnie czegoś uczyć, miałem wrażenie, że co miesiąc produkuję taką samą rzecz.
A jako konsument blogów najbardziej lubię blogi śmietniki, czyli tu piosenka, tu notatka, tu czyjeś zdjęcie znalezione gdzieś tam. Accident Will Happen nie pozwalało mi tego robić. Miałem zdjęcia z cyfry, które spokojnie mogły trafić na ten blog, ale zupełnie nie pasowały i nie mogłem ich tam wrzucić. Im dalej w las tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że chodzi o historię, a nie o to, że zdjęcia są robione małym aparatem na kliszy i mają perforację widoczną. A w Accidents Will Happen forma wymuszała tego typu myślenie.
Treścią wystawy w Zachęcie nie są tylko fotografie. To raczej wystawa o wrażliwości jakimś przeżyciu, a nie wystawa o zdjęciach. Będą na niej mini filmy, więc to też taki blog z rozszerzoną formułą, w którego korzeniu cały czas chodzi o to samo.
MG: Masz wystawę w Zachęcie, która jest pewnym osiągnięciem. Uważasz, że w życiu miałeś więcej szczęścia, czy zdobyłeś to ciężką pracą?
Myślę, że zdecydowanie to pierwsze. Miałem po prostu więcej szczęścia. Mam dwa życia fotograficzne. Zawodowe i to twórcze życie fotograficzne, one czasem się przecinają przeplatają, a czasem są zupełnie obok siebie. Jeśli chodzi o to zawodowe, to ono rzeczywiście wydarzyło się dzięki ciężkiej pracy. Jako fotograf pracuję zawodowo od 19 roku życia, to jest 15 lat i myślę, że mam prawo być tu gdzie jestem. Natomiast jeśli chodzi o te twórcze historie to to się wzięło i stało. Nie chcę, żeby to zabrzmiało fałszywie skromnie, ale jak zakładałem bloga Accidents Will Happen zakładałem, że to będzie swego rodzaju szkicownik, z którego miała kiedyś tam powstać książka czy wystawa. Ten blog powstał po to, żeby trzymać mnie w pewnych ryzach, żebym fotografował, skanował i publikował, żebym miał porządek w negatywach. A w pewnym momencie to się po prostu wzięło i rozpłynęło. Być może jest to niefortunne w pewnym sensie. Nie mam znajomych kuratorów, nie potrafię poruszać się w obiegu sztuki, trochę nie wiem jak to jeść.
PW: A pamiętasz swoją pierwszą wystawę?
Tak, to było w białostockiej galerii Arsenał. To już dosyć poważna galeria BWA i w ogóle. Moje zdjęcia z dyplomu ukazały się w Notesie Na 6 Tygodni, chyba w trzecim numerze. Ten numer trafił do pani dyrektor Moniki Szewczyk, która zadzwoniła do mnie, bo byłem młodym chłopakiem z Białegostoku i akurat trafił się wolny terminł. I tak miałem swoją pierwszą wystawę - z Notesu Na 6 Tygodni do Arsenału. A Arsenał to dość poważna galeria, która wysłała tę wystawę do Bukaresztu, Budapesztu, Berlina i innych miast na B (śmiech).
Kuba DąbrowskiFilm obyczajowy produkcji polskiej
Termin: 1.02-16.03.2014
Zachęta - Narodowa Galeria Sztuki
pl. Małachowskiego 3
Warszawa