Akcesoria
Godox V100 - nowa definicja lampy reporterskiej?
Dwukrotnie szykowałem się do wielkiej fotograficznej przygody, pieczołowicie pakując niezbędny sprzęt - w tym lśniący nowością D700 i mój wysłużony D200. Jednak na drodze do przygotowywanej z wielkim entuzjazmem przez Akademię Nikona foto ekspedycji stanął dymiący islandzki wulkan. Udało się nam ostatecznie wyruszyć do Azji (choć w nieco zmienionym składzie) kilka dni po otwarciu europejskiej przestrzeni powietrznej. Towarzyszyły nam wielkie emocje i oczekiwania. To nie była zwyczajna podróż. W tej niezwykłej fotograficznej ekspedycji po zakamarkach tajemnej wiedzy prowadził nas Tomasz Tomaszewski - jedna z najwspanialszych postaci i twórców polskiej fotografii.
W naszych bagażach ukrył się mistrzowski zespół: D3x, dwa D700, wysłużony D200, D90, który dopiero co wrócił z Sudanu oraz najmłodszy kolega - D80. Łącznie 5 Nikonów. Jeżeli dodamy do tego jeden egzemplarz najnowszego cyfrowego aparatu Leica i kilkanaście rozmaitych obiektywów (bez których bylibyśmy bezużyteczni), profesjonalny statyw, komputery, karty pamięci, czytniki kart, przenośne dyski twarde... to w naszych niepozornych plecakach było kilkadziesiąt kilogramów profesjonalnego sprzętu.
Od początku towarzyszy nam wielka obawa o pogodę. Anomalie dotyczą również jak się okazuje regionu Azji Południowo-Wschodniej. Od pewnego czasu otrzymujemy niepokojące wieści od Marcina Kydryńskiego - naszego "wysłannika" w Wietnamie, który byłby naszym fotograficznym przewodnikiem, gdyby nie islandzka chmura. Zamiast pięknej wiosny od dwóch tygodni na niebie unosi się mleczna zawiesina. Wydaje się, że przy tym świetle nic się nam nie uda. Ale wystarczy jedna krótka uwaga mistrza, aby pokonać tę niedogodność. Ufamy mu od pierwszych chwil. O dziwo jak na życzenie zaraz po naszym przylocie pogoda stabilizuje się, nie pada, jest znacznie cieplej niż zapowiadano, a słońce nawet miejscami zbyt mocne.
Na początek próbujemy zmierzyć się z chaosem Hanoi. Zanim wyruszyliśmy w miasto, już przy śniadaniu rozpoczęła się nasza fotograficzna przygoda, czyli trwający pełne 11 dni wykład o fotografii. Właściwie rozpoczął się on już w samolocie do Hanoi.
Lekcja 1. Odtąd jedynym formatem zdjęcia będzie RAW.
Wiemy doskonale, że ciężko nam będzie przywieźć prawdziwy fotograficzny materiał. Nie dysponujemy wystarczającą ilością czasu, jesteśmy grupą. Słowem szans na REPORTAŻ Z WIETNAMU nie mamy. Za to jest miejsce na impresje własne. Każdy patrzy przez swój wizjer. Każdy opowiada swoją historię.
Pierwszy spacer i... emocje biorą górę nad rozsądkiem. Wszystko zachwyca, powstają setki zdjęć. Trafiamy w zaułki miasta nie oglądane podczas regularnych wycieczek, lokalne targowiska pełne żmij, żab, węży czy psów - prawdziwy wietnamski pejzaż - do wyboru, do koloru. Zaglądamy do lokalnych domostw, małych świątyń ukrytych na dziedzińcach podupadłych kamienic. Cześć dystansu pokonujemy pieszo, część rikszami. Wśród platanowych alejek poruszają się z gracją starsze handlarki. Jakże niewiele potrzeba w Hanoi do rozstawienia kramu czy restauracji. Wszędzie setki skuterów, a na nich całe rodziny. Sprzedawcy w tradycyjnych wietnamskich kapeluszach przenoszący dziesiątki kilogramów mangustynek i mango na starych spracowanych grzbietach. Nie mija godzina naszego spaceru, a muszę wymienić 8-gigową kartę. Dużo się dzieje. Za dużo się dzieje. Pod koniec dnia każdy ma około 500 zdjęć, a wieczorem trzeba będzie to wszystko zgrać. Zabraknie tylko czasu na analizę poszczególnych ujęć. Niestety doba ma tylko 24 godziny...
Lekcja 2. Rozpoczynamy równolegle kurs Lightroom.
Od pamiętnego pierwszego śniadania w Hanoi wiem, że bez Lightroom'a dalej nie pociągnę! Całe szczęście, że po powrocie zostaliśmy zaproszeni przez Akademię Nikona na specjalne szkolenie poświęcone temu właśnie programowi do obsługi zdjęć.
Na początku wszystko zachwyca, dlatego wrócimy do starego Hanoi jeszcze kilka razy, aby z innej perspektywy spojrzeć na miasto. Odkrywamy zaułki biedniejszych starszych dzielnic, lokalne targowiska tętniące życiem, o 5 rano podglądamy mieszkańców Hanoi podczas porannych ćwiczeń tai chi, czy gry na pustych ulicach w badmingtona, przed zachodem słońca spacerujemy w miękkim świetle wśród platanowych alei, oraz w godzinach szczytu, gdy przez całe miasto przelewają się fale skuterów. Przez dwa dni szukam swego punktu widzenia.
Lekcja 3. Uczymy się cierpliwości, szukamy TEGO momentu - czyli 1/250 sekundy.
Nie jesteśmy na tradycyjnej wycieczce turystycznej, nie pogania nas grupa, ani przewodnik. Wszystko przebiega spontanicznie i naturalnie. Działamy intuicyjnie. Plan ramowy w porozumieniu z prowadzącym foto ekspedycje fotografem został ułożony na poziomie konceptu. Docieramy tam, gdzie nie ma masowej turystyki, gdzie będziemy tylko sami dla siebie, gdzie kontakt z miejscową ludnością będzie głębszy, gdzie za robienie zdjęć nie ma jeszcze opłat, a za zwiedzanie nie są wydawane bilety wstępu. Jedyny wyjątek stanowi obowiązek kupna specjalnego zezwolenia do poruszania się po drogach w strefie przygranicznej z chińskim Yunanem.
Celowo wybieramy region mało znany. Podczas tygodnia spędzonego w górach przy granicy z Chinami spotkaliśmy zaledwie TRZECH cudzoziemców. Do niektórych wiosek w regionie trzeba iść jeden dzień na piechotę od głównej drogi. Jedyną formą komunikacji ze światem są odbywające się w dolinach co 6 dni niezwykle kolorowe targi. Właśnie na jednym z nich w małej mieścinie Sa Phin wszyscy poczuliśmy się wyjątkowo. Jakby przeniesiono nas do innego świata. Pośród pól ryżowych, w dolinie otoczonej wysokimi wapiennymi ostańcami zebrało się ponad tysiąc osób, tylko lokalne mniejszości etniczne. Istna feria barw. Zafascynowani zwyczajami plemienia czarnych Hmongów spędzamy z nimi pół dnia.
Lekcja 4. Jeżeli nie masz dobrego ujęcia znaczy nie podszedłeś wystarczająco blisko.
To słynne zdanie wypowiedziane przez Roberta Capa (który tragicznie zginął właśnie w Wietnamie) jest jedną z naszych mantr.
Już po kilku godzinach wiedziałem, że wyjazd ten będzie nieporównywalny z jakimkolwiek innym. Trafialiśmy do zagubionych gdzieś na końcu świata miejsc. Spacerowaliśmy po wioskach, które nigdy nie znajdują się w programie żadnej wycieczki, jedliśmy z lokalną ludnością rozkoszując się aromatem i niepowtarzalnością smaków regionalnej kuchni wietnamskiej. Mieszkaliśmy u Czarnych Tajów w lokalnych domostwach.
Był czas eleganckich wykwintnych, stylizowanych indochińskich wnętrz w Hanoi, i był czas bratania się z lokalną ludnością. Czas palenia fajek wodnych na kolorowych targowiskach pełnych Hmongów, czas popijania ryżowego araku i świeżo warzonego piwa Bia Hoi oraz był czas na elegancką kolację na stylizowanej chińskiej dżonce zamienionej na luksusowy hotel w zatoce Halong.
Podczas wieczornych biesiad słuchaliśmy z zapartym tchem opowieści o mistrzach fotografii XX wieku, o fotografii Alexa Webba, o osobowości Steve McCurry'ego, o rzemiośle Stanfilelda, talencie Nahtway'a i wielu innych.
Uczyliśmy się chłonąć akcję i sytuację. Mogła to być polna droga, lokalny targ, górska - senna z pozoru - mieścina.
Prawie wszystkie wyjazdy grupowe organizowane przez biura podróży w kraju przyjmują formułę "zwiedzamy po japońsku". Grupa przyjeżdża, robi zdjęcia, chwila spaceru i dalej w drogę. Program musi być maksymalnie ciekawy! Na foto ekspedycji stworzona jest natomiast możliwość poznania siebie nawzajem, jest czas na oswojenie się, na zastanowienie co chcemy wyrazić naszą fotografią. Jest znacznie więcej przestrzeni dla wrażeń.
Na zakończenie podróży delektowaliśmy się bajecznymi widokami zatoki Halong. Za nami jedenaście wspaniałych pięknych i niepowtarzalnych dni. Wielka to była radość i niezwykłe doświadczenie móc obcować przez ten czas ze wszystkimi uczestnikami foto ekspedycji.
Kolejna wyprawa wyruszy w przyszłym roku do Indonezji poznawać zwyczaje Toradżan oraz obcować z plemionami na Irian Jaya.
tekst: Mikołaj Jeżak, zdjęcia: Janusz Sytek, Kasia Sytek i Małgorzata Lisiak.
Więcej informacji o fotoekspedycjach można znaleźć na stronie Akademii Nikona